Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Wiadomości - Q

Strony: 1 ... 866 867 [868] 869 870 ... 1090
13006
DyLEMaty / Re: Właśnie się dowiedziałem...
« dnia: Października 13, 2009, 02:40:15 am »
Czego to ludzie nie wymyślą... Szykuje się nowy zawód... miłosny, można powiedzieć ;):
http://www.kafeteria.pl/przykawie/obiekt.php?id_t=984
(TU i TU źródła informacji.)

Jak dla mnie sprawa będzie jasna kiedy ktoś wynajdzie automat zdolny wykonywać identyczną pracę. Wtedy będzie jasne, że paranie się przez ludzi takim fachem jest niegodne ;D

ps. tego chyba nawet nikt z autorów SF nie przewidział, choć Heinlein był blisko:

"Postanowiłem więc wstąpić do K. O. B. I. T. E. K.
- Mm?
- Kobiecy Oddział Bezpośredniej Integracji Towarzyskiej Ekip Kosmicznych, który teraz nosi nazwę Aniołki Kosmosu, czyli Antynostalgiczno-Interwencyjny Oddział Usprawniania Ekip Kosmicznych.
Poznałem obie te nazwy, kiedy ustawiłem je sobie w czasie. Obecnie używamy jeszcze innego, trzeciego określenia dla tej elitarnej służby wojskowej: Damski Zespół Interwencyjny W Kwestii Integracji. Przesunięcie semantyczne jest najgorszą przeszkodą przy skokach w czasie - czy wiecie, że „stacja obsługi” oznaczała niegdyś punkt wydawania frakcji ropy naftowej? Pewnego razu, kiedy wykonywałem zadanie w czasach Churchilla, jakaś kobieta powiedziała mi, że się spotkamy w pobliskiej stacji obsługi. Ale to było coś innego, niż myślicie, bo ówczesna „stacja obsługi” nie miała w środku łóżka.
- Stało się to wtedy - mówił dalej - gdy po raz pierwszy stwierdzono, że nie można wysyłać mężczyzn w kosmos na długie miesiące i lata bez możliwości rozładowywania wiadomego napięcia. Pamięta pan, jaki krzyk podnieśli purytanie?"

"Wszyscy wy zmartwychwstali..."

13007
Jeszcze wracając do kwestii "kontaktowych". Jeśli masz rację maźku, to najrealistyczniejszym z możliwych* scenariuszem Kontaktu - między istotami na dość zbliżonym poziomie rozwoju - wydaje mi się ten:

  "- Tak. To jest właśnie przerażające, co najszybciej przenika pomiędzy cywilizacjami. Wódka za wyrywanie duszy**. Kamienowanie za krzyżowanie***. Oni obecnie rzadziej krzyżują, częściej kamienują. A ludziom podoba się okrucieństwo. Biorą to za swoje."
Marek S. Huberath, "Maika Ivanna"

Więc zastanów się dobrze czy rację chcesz mieć ;).




Skądinąd ciekawa jest w w/w utworze reakcja psychologiczna ludzi na spore podobieństwo fizyczne i mentalne Obcych:

  "- Badasz ich nadal?...
   - Tak. Obecnie nie mam już wątpliwości. Są dinozauroidami. Wiesz, pewne cechy budowy. Ale stali się zdumiewająco podobni do nas, w budowie, w sposobie poruszania się, mówienia. Konwergencja.
   - Dla mnie są jacyś tacy jaszczurczy, w gestach, w ruchach.
   - To pozór - Jon pokiwał przecząco głową. - Wydają się jaszczurczy, bo mają taką dziwną, szorstką skórę i układ twarzy. - Ivanno, jest tu sporo jaszczurek i mam dość okazji do porównań: oni są ludzcy, przerażająco podobni, zapewniam cię... Nawet mimika twarzy... Może są zbyt podobni i dlatego jesteśmy tak czuli na różnice..."


A także zaakcentowanie tego, o czym mówiłem już w kontekście wizji Dukaja - niby kontakt się dokonał, niby wymiana kulturowa idzie w najlepsze, ale pewnych, nieuchwytnych zresztą, granic nie udaje się przeskoczyć. Tak oto skarży się międzyplanetarny misjonarz  ;D (modny temat zapoczątkowany przez Blisha ;)):

  "- Zawsze ręka mi drży, gdy ich komunikuję - powiedział ter Boin. - Nie wiem do końca, jak oni to rozumieją, czy rzeczywiście mogą przyjąć Pana.
   - Uważasz, że sysuni nie powinni?...
   - Nie, to nie to. Świat jest pieśnią śpiewaną przez Boga. Ludzie w tej pieśni są jedną strofą. Sysuni są inną. Po prostu, nie mam pewności w konkretnych przypadkach... Spowiadają się dziwnie, wyliczają rzeczy, które trudno nazwać winą... Nie wiem. Z kolei wydaje mi się, że czasem opuszczają rzeczy istotne."


Ładne jest też przeciwstawienie wyczekująco-obserwującej postawy Sysunów (tych huberathowych Obcych)**** ludzkiej ekspansywności, ale i skupieniu na własnych problemach:

  "- Dlaczego nas po prostu nie zmiażdżą, nie zmiotą z powierzchni Zemy? Przecież zasiedliliśmy ledwie parę dolin, a oni resztę planety...
   - Czy całą planetę, tego nie wiadomo, bo nie podróżowaliśmy nigdy tak daleko... Ale tak, czy owak, myślę, że oni nas obserwują. Raczej unikają eksperymentów, tylko uczą się, rejestrują, wypytują."


  "- Wiesz, Ivanno - odezwał się. - Odnoszę wrażenie, że oni znacznie więcej korzystają na kontaktach z ludźmi niż odwrotnie. Dlatego ja chcę nauczyć się od nich jak najwięcej."  

Choć z drugiej strony Sysuni też są ksenofobiczni:
"- Wedle prawa sysuńskiego za wtargnięcie na ich terytorium każdemu wydziera się duszę."

ps. poświęciłem temu opowiadaniu Huberatha tyle uwagi, bo było to chyba najciekawsze ujęcie tematyki kontaktowej od czasów "Fiaska" w polskiej SF, a Huberath bywa - tak jak i Dukaj - namaszczany przy różnych okazjach na następcę Lema... Też zresztą na wyrost, IMO.


* jeśli chodzi o ogólny mechanizm

** w świecie utworu jest to wymyślona przez Obcych technika uszkadzania układu nerwowego obracająca ofiarę takiego procesu w "zombie" będące niezmordowanym i ślepo posłusznym niewolnikiem; ciekawe zresztą jakim cudem autorowi działa ona też na ludzi, skoro gdzie indziej pada takie oto zdanie:

  "- Myślisz, że wywodzą się z Primy?
   - Mało prawdopodobne. Za duże różnice w chemii pomiędzy oboma światami, nami i nimi. Z drugiej strony, może oni tak daleko wyewoluowali chemicznie od nas? Nie wiem. Może jakieś sysuńskie rakiety też latają. Jeśli tak, to skrzętnie ukrywają ten fakt przede mną."


(Prima to nasza Ziemia, zwana tak jako pierwsza planeta ludzkości.)

*** huberathowi Obcy stosowali krzyżowanie jako powszechną karę, podczas gdy częściowo cofnięte w rozwoju technologicznym ludzke kolonie wróciły do taniego i ekologicznego ;) kamienowania.

Inna rzecz, że ta wtórna barbaryzacja mentalna przy - owszem - słabych zasobach materialnych, ale zachowanej wymianie intelektualnej między światami (wożenie towarów jest nieopłacalne, więc kolonie często biedują, ale ludzi i informacje się przewozi), wydaje mi się mało wiarygodnym, niepotrzebnym, epatowaniem brutalnością i "brudem", ale Huberath czasem lubi tym poepatować.

**** czy Ocean Solaris, choć tak odmienny fizycznie, nie był równie wyczekujący? a może to nie on wyczekiwał, a solaryści? a może i on i oni?

13008
Lemosfera / Re: Kim jest Stanisław Lem: Pisarzem czyli Filozofem?
« dnia: Października 12, 2009, 11:31:52 pm »
Przy Kołakowskim można umrzeć (przynajmniej ja).

"Klucz niebieski" jest świetny, taki trochę lemowaty stylistycznie, rzekłbym. Jak czytałem kłócących się Boga i Szatana to jakbym Trurla i Klapaucjusza słyszał ;).

13009
Lemosfera / Re: Gdzie mieszkał Lem
« dnia: Października 12, 2009, 02:16:10 pm »
Piękny dom! Piękne zdjęcia! :)

13010
Hyde Park / Re: O muzyce
« dnia: Października 10, 2009, 11:43:56 pm »
Jeden z najciekawszych opisów tego, czego opisać się nie da, znalazłem w "Nakręcanej pomarańczy" (tejże właśnie) pod koniec rozdziału 3.

W Mechanicznej...do grafomani rzeczywiscie daleko...opis muzyki potegujacej okrutna nature...zreszta w filmie jest chyba nawet ta scena...nie wiem czy to najciekawszy opis muzycznych uniesien ale napewno pozostawiajacy czytelnika w pomieszaniu odczuc.

Aż zacytuję, byśmy mogli przeżyć to (i przedumać) jeszcze raz:

  "Małe głośniki mojego stereo były rozmieszczone po całym pokoju, na suficie, ścianach, podłodze, tak że wyciągnięty na łóżku i słuchając muzyki byłem jakby otoczony i splątany w sieciach orkiestry. Więc tej nocy leżał mi przede wszystkim nowy koncert skrzypcowy tego Amerykańca, Geoffreya Plautusa, który wykonuje Odysseus Choerilos z orkiestni filharmonii w Macon, Georgia, więc wysmyknąłem go z miejsca, gdzie był troskliwie rozpołożony, wkluczylem na stereo i czekam.
   No i - bracia - zaczęło się. Och, niebo w uszach, niebo i błogość. Leżałem całkiem nagi do sufitu, z grabami pod głową na poduszce, oczy mając zamknięte, usto rozdziawione z rozkoszy, zasłuchany w zalew krasiwych dźwięków. Och, co za ucieleśnione wspanialstwo i przewspaniałość. Puzony mi pod łóżkiem kruszyły czerwone złoto, a za moją głową trąbki trojako srebromieniące się, a tam u drzwi kotły toczą mi się po kiszkach i znów znikły chrupnięte jak grom z cukru. Och, kakoj cud wsiech cudów. A potem ten ptak niby z najwątlej uprzędzionych metali nieba, albo jak srebrzyste wino płynące w kosmolocie, ciążenie już czepucha i tyle, skrzypce solo wzbiły się ponad inne smyczki, a te inne struny jak jedwabna klatka wokół mojego łóżka. Potem flet i obój wkręciły się, jak robaki jak gdyby platynowe, w gęste ciągnące się toffi złota i srebra. Tak błogo mi byto, braciszkowie. Ojczyk i maciocha w swojej sypialni obok nauczyli się już nie stukać w ścianę o ten, jak oni to nazywali, hałas. Przyuczyłem ich. Teraz wolą pigułki na sen. Może już je zażyli, wiedząc, jaka to dla mnie radość ta nocna muzyka. Tak słuchając jej z zaciśniętymi głazami, żeby zamknąć w nich tę błogość lepszą niż jaki bądź God czy Gospod po syntemesku, zwidywałem takie lube widoki. W tych przywidzeniach mużyki i psiochy, młodzi i wapniaki, walali się po ziemi skrzycząc o litość, a ja rechotałem całą gębą i wkręcałem im w ryła swój but. I te psiczki obdzierane i krzyczące, przyparte do muru, a ja nic tylko zapycham w nie jak maczugą i rzeczywiście, kiedy ta muzyka, a było to całe w jednej części, wspięła się na sam szczyt swojej najwyższej wieży, to ja, leżąc na łóżku z zaciśniętymi gałami i z łapami pod baszką, pękłem i zbryzgałem się wrzeszcząc aaaaaaach z tej rozkoszy. I tak doślizgała się ta przewoschodno krasiwa muzyka do swego żarzącego się końca.
   Później kazałem sobie fajnego Mozarta, Jowiszową, i znów były nowe widoki innych mord, żeby je rozkwaszać i miażdżyć, a potem sobie przydumałem, że ma być jeszcze jedna płyta, zanim przekroczę granicę, i chciałem coś starychowskiego a mocnego, i bardzo zwartego, więc puściłem J. S. Bacha Koncert brandenburski na same średnie i niskie smyczki. I słuchając go z jeszcze inną rozkoszą niż przedtem, zobaczyłem apiać ten tytuł na bumadze, z którą uskuteczniłem razrez tej nocy, już jakby dawno temu, w tej daczy, co ją nazwali DOMCIU. Było w nim coś o mechanicznej pomarańczy. Słuchając J. S. Bacha zacząłem lepiej niż dotąd kapować, co to znaczy, no i przydumało mi się, chłonąc brązową wspaniałość tego starożytnego niemieckiego mistrza, że warto było im obojgu dać jeszcze gorszy łomot i rozdziargać ich na strzępy po ich własnej posadzce."


(Skądinąd trudno o lepsze zaprzeczenie obiegowej mądrości, że muzyka łagodzi obyczaje. Ciekawe jak Burgess wpadł na ten pomysł - bazował na jakichś faktach, czy tylko na swej niesamowitej wyobraźni?)

ps. podkład muzyczny:
-Mozart:




-Bach:

-i oczywiście IX Beethovena*:





* "pomyślałem, że przynajmniej mam czas (no i dziengi, bo w karmanach było u mnie dość tego kasabubu) zajrzeć do butiku z płytami po to stereo Dziewiątej Beethovena (znaczy się tej z chórami), co ją sobie przyrzekłem i zakazałem już dawno temu, na płycie Masterstroke w nagraniu Esh Sham Symphony pod batutą El Muhaiwira."

i (przede wszystkim):

"zostawili mnie już samego z tą przecudowną Dziewiątą Ludwika Van.
   Och, co za wspanialstwo i niam niam niam. Jak zaczęło się Scherzo to już widziałem tak dokładnie samego siebie, jak biegnę i biegnę jakby na oczeń leciutkich i tajemniczych nogach, robiąc moją brzytwą do gdryk ciach ciach po całej mordzie wrzeszczącemu światu. A przede mną jeszcze była ta część powolna i ta wunder bar ostatnia śpiewająca. Byłem wyleczony jak trza."

13011
Lemosfera / Re: Kim jest Stanisław Lem: Pisarzem czyli Filozofem?
« dnia: Października 10, 2009, 07:02:31 pm »
A co inspirowało Lema? Bo to, że wszystkie wyżej wymienione, to oczywiste. Ale co jeszcze?

Po mojemu to:
-przełom einsteinowski w kosmologii,
-Teoria Ewolucji,
-probabilistyka.

Niekoniecznie w tej kolejności.

13012
DyLEMaty / Re: Jacek Dukaj
« dnia: Października 10, 2009, 02:01:43 pm »
Żeby nie offtopować ponad wszelką miarę (bo nad miarę już offtopujemy ;)) podzielę się tu z Wami wnioskami odnośnie koncepcji Obcych z dukajowej "Korporacji Mesjasz". Otóż już cytując dotyczące jej fragmenty czułem, że coś mi zgrzyta. Po przemyśleniu jestem tego pewien.

Po pierwsze owa - rzekomo nieprzezwyciężalna - Obcość okazuje się być wyłącznie obcością kulturową, nie biologiczną (ba, Dukaj podkreśla, że różnice biologiczne nie mają - jak zaraz usłyszymy - większego znaczenia; co uważam za przesadę w przeciwnym kierunku*), o czym świadczą zarówno (skuteczne) dzialania ziemskich służb mające na celu przerzucanie kulturowych mostów (czy raczej urabiania wschodzących cywilizacji na ziemskie podobieństwo):

"— Utaczacie więc tych pierwotniaków na nasz obraz i podobieństwo.
— Nie fizycznie. Ograniczamy się do psychiki. Staramy się już teraz jak najbardziej ją skręcić w naszym kierunku, wciągnąć na nasz tor. Jako optymalny środek, jak już się pan zapewne domyślił, stosujemy religię. Każda, którąkolwiek z ras by pan nie wskazał, każda ma jakieś tam wierzenia, i my wchodzimy w nie, sterujemy nimi; one są rylcem, którym kształtujemy drogę rozwoju myślowego, tor osobowości, charakter przyszłych cywilizacji. /.../ Naprawdę myśli pan, że tak trudno odgrywać bogów przed jaskiniowcami, chociażby — prezes krzywo się uśmiechnął — byli to jaskiniowcy z trzema nogami, czy mózgami?"


jak i analogiczne wypadki "infekowania" ludzi systemem wartości Obcych (tych praktykujących antymiłosć):

"Grupka manlarzy zebrała się na szczycie jednego ze wzgórz, zapewne zaraz chwalić się będą, jakie to cierpienia sobie zadali, jak oszukali siebie i innych — coraz więcej ostatnio pojawia się takich sekt."

"Spacerująca na wzgórzu sąsiedniego sektora manlarka /.../, zdarła z siebie ubranie i zaczęła w natchnieniu kaleczyć się długimi paznokciami, albowiem cierpienie potrzebne jej było do życia jak narkotyk. Wyła przy tym ze szczęścia i nieszczęścia, bo wniebowzięta była w tym bólu, i upodlona w radości"

Ponadto kiedy wejżymy - via psychiki manlarzy - w światopogląd Obcych, widać, że jest on oparty na ambiwalencji i ciągotach sado/maso, czyli - wbrew pozorom jakie autor usiłuje tworzyć -  dziwaczny, ale jakoś tam zrozumiały, czym Dukaj przeczy własnym słowom o nieprzezwycieżonej Obcości.

Przerzucanie mostów jest więc w pełni mozliwe, tylko bardziej pracochłonne niż zakładano, i niewiele różni się od praktyk ziemskich kolonizatorów i misjonarzy**.

Kolejną rzeczą budzącą poważne wątpliwości jest sama sensownosć systemu społecznego Obcych. Wydaje mi się po prostu, że proponowany światopogląd (i związane z nim praktyki) zostałyby szybko wyeliminowane przez procesy społecznej (jeśli nie biologicznej wręcz) ewolucji, jako niepraktyczne i grożące bytowi biologicznemu gatunku (groźby zakażeń, permanentne osłabienie praktykujących manlarskie obyczaje, utrudniający koncentrację ból itp.).

(Pomijam już kwestię czy możliwe jest zbudowanie stabilnego, funkcjonalnego, spoleczeństwa przez jednostki stale oszukujące siebie i innych. Oraz jak może funkcjonować - będące podstawą oszustwa - kłamstwo u istot porozumiewających się "za pomocą wymiennych świadomości".)

Tym niemniej, jak na utwór pisany przez nastolatka (bo pisząc go Dukaj nim jeszcze był) "Korporacja Mesjasz" wypada naprawdę dobrze (o ile nie imponująco wręcz), więc przesadnie czepiał się nie będę.



* zwłaszcza gdy dotyczy to istot o których autor pisze:

"kamieniowate zbarakła przezierały swe żołądkomózgi ku inteligencji"

** czego Dukaj nawet nie kryje:

"Proszę mi powiedzieć, co robili starożytni ziemscy odkrywcy, chcąc nawiązać handel z dzikusami z dziczy? Przywozili misjonarzy. Prymitywne to było i szło na żywioł, misjonarze leźli w tę dzicz w charakterze mięsa armatniego, ale skutkowało. Myśli pan, że gdyby ludożercy nie zaczęli wierzyć w zbawienie duszy, to tak łatwo poszedłby naszym przodkom ich podbój? Nie mówię, że by się im nie udało, ale czy tak łatwo? "

13013
Lemosfera / Re: Kim jest Stanisław Lem: Pisarzem czyli Filozofem?
« dnia: Października 10, 2009, 12:59:51 pm »
Hmmm...  lemologu... Muszę się niniejszym przyznać do niejakiej schizofrenii ;D.

Nazywam Lema z lubością "Mistrzem", i podkreślam jak mój światopogląd (w dużym stopniu) ukształtował, więc wyglądałoby na to, że jest dla mnie głównie filozofem.

Ale zwykle myślę o nim jako o swoim ulubionym pisarzu ;).


(A serio to był jednym i drugim, ale takie szufladki są za małe, żeby pomieścić Lema.)

13014
Sulu nieomalże zeskoczył z fotela.
— Chmura się zatrzymała, kapitanie! Jej krawędź dotyka zewnętrznej powłoki atmosfery, ale już się nie posuwa!
— ...ROZUMIEM! — huknął ogłuszający brzęk z głośników Uhury. — NIE CHCĘ ZJADAĆ INNYCH ISTOT...
Okrzyk radości, który wybuchnął na mostku, był spontaniczny i absolutnie niezdyscyplinowany.
— Cisza! — krzyknął Kirk.
— Wiele Jest Takich Rzeczy w Naszej Galaktyce Jak Ta, Którą Teraz Postrzegasz — kontynuował Spock, na którego wybuch ten najwidoczniej nie miał wpływu. Nie przyłączył się do wiwatowania.
— ...NAPRAWDĘ...? — zagrzmiał głos.
— Naprawdę. Nie Chcesz Zjadać Innych Istot. Dlatego Najlepiej Będzie, Jeśli Powrócisz Do Miejsca, z Którego Przybyłeś. Czy Zrobisz To?
— ...DŁUGA DROGA...
— Czy Wrócisz? — Głos Spocka z konsolety wyrażał stanowczość i upór.
W końcu chmura odpowiedziała. Jej głos był prawie obojętny, jak gdyby ta decyzja nie miała żadnych konsekwencji.
— ...ODCZUWAM. WRÓCĘ TAM, SKĄD POCHODZĘ...
Nastała długa chwila wyczekiwania. Nagle odezwał się Arex, bardzo podekscytowany, nie odrywając się nawet od swego miejsca przy sterach:
— Sir, czujniki wskazują, że chmura oddala się od Mantillesa i szybko nabiera prędkości!
Kirk opuścił fotel i zbliżył się energicznym krokiem do Spocka /.../ przyjrzał się swojemu pierwszemu oficerowi. Miał już położyć dłoń na jego ramieniu, ale nie było to konieczne.
Wykończony Spock zamrugał oczami, otworzył je i spojrzał na Kirka.
— Spock, udało ci się! Chmura oddala się.
— Mam nadzieję, kapitanie. Z tego sektora nie ma wyjścia, ale u góry mózgu znajduje się układ podobny do pajęczyny. Chmura używa tej grubej siatki do postrzegania; niezupełnie jest to oko, bo są tam też inne organy. Połączenie oka, ucha i wielu innych zmysłów zbyt obcych, zbyt dziwnych, aby próbować je opisywać. — Pokręcił głową i ponownie zamrugał. — Na szczęście miałem z tym tylko krótki kontakt. Jej potencjał intelektualny jest zdumiewający, ale rozwinięty w zupełnie inny sposób, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Ta pajęczyna na górze jest gęsta według standardów chmury, ale według naszych jest względnie pusta. Możemy przez nią uciec."

A.D. Foster, "Star Trek: Log One"


* cytaty:

"Mówiono na nich: Obcy — i wiadomo było, o kogo chodzi. Nie było w poznanym kosmosie trzeciej rasy na tak wysokim poziomie rozwoju, by można ją było uznać za partnera. Oni, rzecz jasna, na siebie mówili: ludzie, lecz brzmienie tego słowa nie mogło być przekręcone na użytek ziemskiej nazwy, po prostu dlatego, że nie było takiego brzmienia /.../. Zostali więc Obcymi (choć śmieszne i banalne było to imię), tym bardziej, że naprawdę byli obcy.
Nie w sensie fizycznym — najlepszy dowód, że oddychali ziemskim powietrzem. Chociaż wyglądem nie przypominali człowieka — skrzyżowanie modliszki z kretem, a i to naciągane porównanie. Największy dowód antymiłości u Obcych (albowiem coś takiego, jak czysta miłość nie istniało u nich, taka irracjonalność nie była w ich naturze; co w niej było?) to morderstwo. I tu znowuż trudno wyjaśnić, co to jest antymiłość — na pewno nie nienawiść. Głównie z powodu takich właśnie trudności w porozumieniu się ludzie i Obcy trzymali się od siebie z daleka, nie kontaktując się, a przynajmniej nie wchodząc sobie w drogę. /.../
Skoro morderstwo jest u nich dowodem przyjaznych uczuć (czy w ogóle znają coś takiego, jak przyjazne uczucia?), to w takim razie…
Obcy „stał” tuż przy ścianie, grzbiet jego kurtki śmierci dotykał puszystego gobelinu. Mechanizmy ukryte w jego odzieniu bez przerwy zadawały mu ból, a on ten ból spijał jak narkotyk. Żaden człowiek nie potrafił pojąć Obcego, nawet nie próbowano — dlaczego oni tak rozpaczliwie potrzebowali cierpienia, do czego im służyło? Nie było mostowych pojęć, a jeśli były, to jeszcze na nie nie natrafiono; każda rzecz okazywała się być owym wykrzywionym odbiciem."

"Czy wie pan, że Obcy wypowiedzieli nam wojnę /.../, a my ją przyjęliśmy, rozumie pan, przyjęliśmy wojnę, i tylko dlatego jeszcze żyjemy. /.../
sytuacja z Obcymi, dla których pokój oznacza wojnę, z którymi nie można się porozumieć, bo żądają śmierci negocjatorów w dowód przyjaźni, która zresztą chyba u nich nie istnieje."


** w jakimś sensie o podobnym - baardzo powolnym - zacieraniu różnic można też chyba mówić w wypadku dążących do kosmicznego kosnesusu Graczy z "Nowej Kosmogonii"

*** o ile oczywiście ów tipplerowski Punkt Omega to nie jest pic na wodę, fotomontaż i efekt życzeniowego myślenia Franka T. :P, bo dochodzimy tu do etapu budowania spekulacji na spekulacjach...

**** ponownie oddajmy głos samemu J.D:

"— Jak to: nie ma znaczenia? Obcy albo nie Obcy!
—  Doprawdy? /.../ Skoro   taka  forma życia jest  możliwa w  naszym wszechświecie, to prędzej czy później musi się ziścić.
—  Równanie Drake'a operuje tak wielkimi liczbami —
— To nie ma nic wspólnego z równaniem Drake'a. To Prawo Progresu. Raz uruchomiony Progres, o ile nie zostanie   ucięty   przed   przekroczeniem   Pierwszego   Progu, w skończonym czasie zrealizuje wszystkie możliwe w danym wszechświecie formy życia. /.../Jeśli warunki fizyczne wszechświata otwierają jakąś niszę ekologiczną, to nie ma siły, autoewoluujący fren wpełznie i tam. I jakie wówczas znaczenie ma, z którego akurat Progresu pochodzi? Definiuje go ta nisza."

"Perfekcyjna niedoskonałość"

(Przy czym to - jak dla mnie - też jest wariant z gatunku hurraoptymistycznych.)

13015
Tak, w pewnym sensie nigdy się z Lemem (w tym punkcie) nie zgadzałem :) .

To jednak słusznie oceniłem żeś optymista (acz mniejszy niż Cetarian, który sądzi, że z obecnych tryndów da się wszystko wydedukować ;)).

Ja mam z kontaktowym problemem poważniejszy problem, czyli waham się... Raz mi się zdaje, że pewne uniwersalne wspólne wzorce muszą istnieć, i to nawet sięgające szerszych dziedzin niż sama matematyka (nie umiem doprecyzować jakich, bo to takie luźne filozofowanie), kiedy indziej zaś zastanawiam się czy nawet jeśli zewnętrzne rytuały porozumienia zostaną uskutecznione będzie można mówić o realnym porozumieniu. (Jak w "Korporacji Mesjasz" Dukaja, gdzie ludzie i Obcy jakoś tam koegzystowali, ale tak naprawdę nie umieli się zrozumieć - tzn. ludzie nie pojmowali czemu Obcy z lubością zadają sobie ból i co znaczy kluczowa dla ich kultury antymiłość*; co Obcy rozumieli z ludzi - nie wiadomo.)

Możliwe jest też (to kolejne warianty rozważane przez Dukaja) że wraz z rozwojem (konkretnie: autoewolucją) różnice między poszerzającymi swe możliwości gatunkami będą się zacierać** (w miarę zbliżania do tipplerowskiego Punktu Omega***), lub, że eksperymentujące na sobie gatunki będą (z tych, czy innych powodów) przybierać rozmaite, a powtarzające się (niezależnie od bazowego kształtu autoewoluujących) formy****.

Myślę, że jednak matematyka jest uniwersalna.

A ja - przy całym moim niebotycznym szacunku dla matematyki - zastanawiam się czy da się stworzyć język matematyczny, którym zdoła się przekazać wszelkie niematematyczne treści. Jak dotąd takiego nie stworzono, bo pewnie byśmy na niego przeszli ;).

Odnosząc to do Solaris - wydaje mi się praamebą i porozumienie nie jest możliwe.

A mi sie zdaje, że tam Kontakt zaszedł, że Ocean jakoś zrozumiał ludzi.

była ksiązka w tym duchu - Jana Ciągwy władza nad materią ;) .

Znaam ;D

ps. a zakończymy optymistycznie (acz nierealistycznie):

"— Nie zastanawiałem się nad tym, kapitanie — odpowiedział zaskoczony oficer naukowy. — /.../ To raczej niemożliwe. — Przerwał na chwilę, zastanawiając się nad czymś. — /.../ Wokół statku unosi się olbrzymia ilość energii elektrycznej; są to myśli tej istoty. Gdybyśmy skupili na nich nasze czujniki, to uzyskane w ten sposób informacje można by przepuścić przez sekcję fonetyczno-językową naszej biblioteki, aby przełożyć je na zrozumiałe struktury abstrakcyjnych pojęć, słowa. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że żaden z tych impulsów nie reprezentuje czegoś tak rozwiniętego, jak myśl.
— Do diabła, warto przecież spróbować — zawyrokował Kirk. — Problem polega na tym, czy potrafimy tym pokierować?
— Mogę przyłączyć uniwersalnego tłumacza — dodała Uhura z podnieceniem — i przepuścić wyniki przez system foniczny na moim stanowisku! /.../
Uhura podskoczyła. Ręce odruchowo chwyciły za słuchawki. Przygotowała się na odbiór nawet najcichszej odpowiedzi, więc przyjęła całą siłę uderzenia dźwięku. Ogłuszyło ją to na moment.
Zmniejszyła natężenie dźwięku. To, co przeszło przez skomplikowany galimatias obwodów i głośników, zostało przefiltrowane przez trochę kobiecy komputerowy głos zastępczy.
Wypowiedział tylko jedno słowo, ale wyraźnie i zrozumiale.
— ...KTO...?
— Nie Jesteś Tutaj Sam — powtórzył Spock. — Jest Tu Ktoś Jeszcze. Słuchaj Mnie... Słuchaj Mnie... Słuchaj Mnie...
Znowu cisza. I znowu głos, który mógł dochodzić tylko z jednego miejsca... i z każdego miejsca jednocześnie.
— ...KTO... TY...? /.../
Spock powtórzył swoje słowa:
— Jestem Inną Istotą.
Ogromny, przestronny, powolny głos:
— ISTOTA...? ISTOTA... GDZIE...?
— Jestem Wewnątrz Ciebie.
— WEWNĄTRZ...? WYJAŚNIJ. WE MNIE...?
— Jestem Bardzo Mała, Jest Nas Wielu. Jesteśmy w Statku, Który Jest w Tobie.
— ...WYJAŚNIJ... ROZJAŚNIJ... WYTŁUMACZ...
— Mała Rzecz, Która Zawiera Wszystkich Nas, Małe Rzeczy.
W jakiś sposób głos zdołał wyrazić zdziwienie:
— ...TO... WEWNĄTRZ MNIE...?
— Wewnątrz Ciebie. Teraz wyrażał ciekawość:
— ...WYTŁUMACZ...
Kirk i McCoy wymienili pełne rozpaczy spojrzenia. W tym tempie to będzie powolny i skomplikowany proces... zbyt powolny.
Zegar cyfrowy wskazywał 04.
— Przybyliśmy Tutaj, Aby Porozumieć Się z Tobą — kontynuował Spock. — Zjadłeś Nas. Myślałeś, Że Jesteśmy Pożywieniem.
— ...DLACZEGO...? DLACZEGO POROZUMIEĆ SIĘ... ZE MNĄ...? Spock wyjaśnił:
— Musieliśmy. Wielu Takich Jak My Żyje Na Rzeczach, Które Ty Zjadasz.
— ...ŻYJECIE NA RZECZACH, KTÓRE ZJADAM...?
— Tak. Wielu z Nas Żyje Na Rzeczy, Która Jest Teraz Blisko Ciebie. Nie Zjadaj Jej.
— ...WYJAŚNIJ...
— Okrągła Masa Przed Tobą. Materia, Którą Zamierzasz Zjeść. Odczuj Ją Uważnie. Odczuj Ją... Tak Jak Mnie Odczuwasz. Zrób To Teraz...
Nastąpiła przerwa... na którą nie było ich stać.
— Jak blisko jest teraz Mantilles, panie Arex? — wyszeptał Kirk.
— Chmura uderzy w atmosferę Mantillesa za trzy minuty i dwadzieścia sekund, sir.
— TAK — odezwał się w końcu głos. — ODCZUWAM DUŻĄ LICZBĘ RZECZY. TAKIE... MAŁE...!
— To Wciąż Istoty — naciskał Spock. — Żywe... Jak Ty. Jeśli Zjesz Ich Okrągły Dom, Wszystkie Zginą. /.../

13016
A co do tego postrzegania przez pryzmat - to mi osobiście wydaje się to jednak przereklamowane. Większość ludzi potrafi się łatwo wznieść ponad te kulturowe przegródki. Poza tym wierzenia wierzeniami, ale na twardą rzeczywistoś wszyscy patrzą tak samo, nikt nie próbuje siadać na suficie...

Czyli zakładasz, że człowiek, jakby co, zrozumie Obcaka, tak jak to w space operach robią:

   "Jego pacjenci stanowili częć zespołu Telfi obsługującego krążownik międzygwiezdny, na którym nastąpiła awaria jednego z reaktorów. Maleńkie, przypominające chrząszcze i - każde z osobna - głupie stworzonka były pożeraczami promieniowania radioaktywnego, ale ten wybuch był zbyt silny nawet jak dla nich. Tę dolegliwość można by zaklasyfikować jako niezwykle silny przypadek przejedzenia połączony z długotrwałym podrażnieniem układu czuciowego, a szczególnie ośrodków bólu. Gdyby po prostu umieścił ich w ekranowanym pojemniku i zaaplikował głodówkę radioaktywną - a taka kuracja nie była możliwa na ich wysokopromieniotwórczym statku - można było oczekiwać, że około siedemdziesięciu procent z nich po kilku godzinach powróci do stanu normalnego. Byli to ci, którym dopisało szczęcie, a Conway mógł nawet wyszczególnić osobniki należące do tych siedemdziesięciu procent. Sytuacja pozostałych była dużo gorsza, bowiem groziła im utrata zdolności łączenia umysłów, co dla Telfi równało się trwałemu kalectwu.
   Tylko kto, kto może wczuć się w umysł, osobowoć i instynkty Telfi, potrafi w pełni docenić rozmiary tragedii.
Tragedia była ogromna, szczególnie że, jak wykazała historia choroby, to właśnie te osobniki musiały przystosować się do sytuacji i utrzymać sprawność przez te kilka sekund potrzebnych do zdemontowania stosu atomowego i uratowania statku od całkowitej zagłady. Obecnie ich metabolizm doszedł do stanu chwiejnej równowagi opartej na poborze energii trzykrotnie wyższym niż zwykle u Telfi. Jeśli pobór energii zostanie przerwany choć na chwilę, ucierpią ośrodki kontaktowe w mózgu. Poszczególne osobniki znajdą się w sytuacji amputowanych rąk czy nóg, którym zostanie tylko tyle inteligencji, by mogły uświadomić sobie, że zostały oddzielone od reszty ciała. Z drugiej strony, gdyby utrzymywać ów wysoki pobór energii, istoty te wypaliłyby się w ciągu tygodnia.
   Była jednak metoda leczenia tych nieszczęśników - w istocie jedyna metoda. Przygotowując manipulatory do czekającej go pracy Conway czuł, że metoda ta niezbyt go satysfakcjonuje - to tylko kwestia podjęcia określonego, przemyślanego ryzyka, zastosowania beznamiętnych danych medycznych. Nic, co mógłbym sam zrobić, nie będzie miało najmniejszego wpływu na wynik leczenia. Czuł się jak mechanik, nic więcej.
   Szybko ustalił, że szesnastu spośród jego pacjentów cierpi na silną niestrawność w wersji Telfi. Tych odizolował w ekranowanych, wchłaniających promieniowanie butlach, tak aby promieniowanie wtórne z ich nadal jeszcze radioaktywnych ciał nie zakłóciło "głodówki". Butle te umieścił w niewielkim reaktorze ustawionym na normalną radiację dla Telfi, z czujnikiem, który miał spowodować odpadnięcie ekranu, gdy nadmierna radioaktywnoć wewnątrz ustanie. Siedmiu pozostałych wymagało leczenia specjalnego. Umieścił ich w innym reaktorze i właśnie ustawiał regulatory na warunki najbardziej zbliżone do tych, które wystąpiły na statku w momencie awarii, kiedy zabrzęczał pobliski komunikator. Conway skończył pracę, sprawdził i dopiero później przyjął wezwanie./.../
   Conway powinien był się ucieszyć, że tak dobrze sobie poradził ze swym. pierwszym przypadkiem, ale z jakiego powodu czuł rozczarowanie. Teraz, kiedy było już po wszystkim, czuł w głowie dziwny mętlik. /.../ Miał nadzieję, że uda mu się uratować cztery istoty, a nie trzy, i że nie będą one psychicznymi kalekami. Myślał, jak to przyjemnie jest być Telfi i przez cały czas wsysać w siebie promieniowanie, i odbierać bogate i różnorodne doznania zespolonego ciała, złożonego nawet z setek członów."

James White, "Szpital Kosmiczny"
(Przykład celowo dobrałem dość ekstremalny ;).)

I że próby "wejścia w psychikę Obcych"* podejmowane na gruncie hard SF nie są taką znów uzurpacją?

Jeśli zakładasz, że takie próby są uprawnione w teorii (i możliwe w praktyce) to tak naprawdę odsyłasz do kosza jeden z najbardziej hołubionych przez Lema pomysłów ;), a stajesz na gruncie optymizmu większości autorów - nie tylko zachodniej - SF.

Choć jak Cię znam, to nie do końca - sądzisz zapewne, że ew. Kontakt może i byłby na początkowym etapie tak trudny, jak to Lem z lubościa przedstawiał (bo różnice jednak większe niż między ziemskimi nacjami), ale u końca tej mozolnej drogi porozumienia (o ile po drodze partnerzy się nie pozabijają) możliwe jest pełne dogadanie i nawet ew. powstanie różnych kosmicznych federacji ;)**.



* Przykład podobnej próby bardziej serio (więc brzmi bardziej bełkotliwie, by było widać, że obco ;)):

"Kling.
Klang.
Dyń-dyń.
Quath kroczyła przez udręczoną ziemię.
Wreszcie pomiędzy nią a Syfonem wyłoniło się wzgórze. Quath sadziła wielkimi susami. W rozkroku przeskoczyła wierzchołek.
Odprysk skały uderzył ją w podbrzusze i upadł na ziemię z głuchym dźwiękiem. Nadała jęk rozpruwanego metalu, gdy poczuła, że stop się rozdziera. Schowek pękł i z grzechotem posypał się miks siarkowy. Spojrzała przed siebie. Na tle nieba w złocistych oparach miał pojawić się Syfon.
- Gdzie jesteś, o szczelinooka? - doleciał ją słodkokwaśny ton czyjegoś głosu. To Nimfur’thon.
- Idę, monopodio - odpowiedziała Quath. Gorąca przyjaźń złagodziła dosadność inwektywy. Nazwanie kogoś jednonogim należało do ciężkich zniewag, ale obraz czegoś podskakującego na jednym odnóżu był na tyle śmieszny, że można było tak zażartować wśród przyjaciół.
- Jeszcze się potkniesz, uszkodzisz i spóźnisz.
- Obiecałaś trzymać się z dala od Syfonu. Mój odczyt wskazuje, że jesteś wprost przede mną.
- Złap mnie! - dobiegł głos drugiego osobnika.
- Jesteś za blisko!
- Może według ciebie. Dla mnie nie.
Quath powędrowała dalej, zbliżając się do miejsca, gdzie miał się zjawić Syfon. Chmury kłębiły się czerwienią i rozpychały na nieboskłonie. Rzeźbiona złota linia przemknęła już raz przez pole widzenia. Wkrótce pojawi się znów, rzucając ostre cienie. Gdyby istoty znalazły się za blisko, mogłaby je przypalić.
- Tukar’ramin ostrzegała! Fala odrzutu może nas zdmuchnąć.
Obie istoty, przechwalając się i wzywając jedna drugą do pokazania się bez osłony, poczynały sobie zbyt zuchwale. Quath poczuła, że łagodne napięcie wytwarzane przez submózgi tamuje jej mowę. Te były zawsze ostrożne. Żądały bezustannej konsultacji ze sobą. Stale czuła na fali nadawczo-odbiorczej ich wątpliwości i wahania. Nienawidziła, kiedy niechciane elementy jej; wewnętrznej natury wymykały się przez filtry. Wtedy łatwo było ją rozszyfrować. /.../
Przez wiele dni wędrowała przez wzgórza, pracując wspólnie z Nimfur’thon. Walczyły z przypływami. Wtedy właśnie przewróciła się przegroda i Nimfur’thon rozszczepiła sobie gnat w podzie. Zanim Quath przyniosła sztuczną kość, każdy krok był dla niej torturą.
Jak to zwykle bywało, nowa poda Nimfur’thon okazała się lepsza od organicznej. Quath zazdrościła towarzyszce, która teraz poruszała się prędzej, bo nie miała już żadnej naturalnej kończyny. /.../
W Ulu widziano potrzebę wyposażenia Quath i Nimfur’thon w najnowsze osiągnięcia cybertechniki, całe podsystemy kończyn i anten z samozasilaniem. Czuły się zaszczycone tym wyborem, lecz nie pozbawiło to ich typowego dla młodości humoru.
- Czy straciłaś już pamięć, Quath? Przysięgałyśmy wymknąć się, wyzwolić nieco energii i pooglądać sobie plazmę na wzgórzach. /.../ - zapytała złośliwie Nimfur’thon. Równolegle zaś, naigrawając się z towarzyszki, zaczęła podśpiewywać na nośniku magnetycznym"

Gregory Benford, "Centrum Galaktyki", t.4. "Przypływy światła"

(Skądinad zastanawiam się czy aby nie Benforda miał Mistrz na myśli mówiąc o kosmologu i pisarzu, co jest drugorzędnym kosmologiem i trzeciorzędnym pisarzem, opis pasuje bowiem jak ulał.)

** A tu już (łzawo przedstawiony ;)) postulowany etap post-Kontaktowy:

   "Wzruszył ramionami – ten ludzki gest stawał się wśród Thranxów coraz popularniejszy – i wydał potwierdzający gwizd. Zadumał się nad tym gestem i jego znaczeniem. Dajemy sobie wzajemnie tak dużo, pomyślał. Gesty i naukę, zwyczaje oraz sztukę. /.../
   Ku swemu zdziwieniu Ryo spostrzegł, że oczy Bonnie wytwarzają wilgoć. Czekał, by się dowiedzieć, czy to objaw szczęścia czy niedoli. Woda radości, woda rozpaczy, jak nazwał to Wuu w jednym ze swych poematów.
   – Płaczę z obu przyczyn – tłumaczyła. – Jestem zadowolona, że sprawy potoczyły się tak dobrze, i smutno mi, że po tych wszystkich latach nadszedł w końcu czas odjazdu. /.../
   – Wciąż jest mnóstwo do zrobienia – oznajmił Ryo. – Zatrzymam swoje stanowisko, dopóki będę mógł w czymś pomóc.
   Bhadravati zaszurał nogami, ale nic nie mówił. Ryo wiedział, że prowadzenie konwersacji nie jest silną stroną uczonego. Czuł wielki smutek z powodu odjazdu dwójki jego najstarszych ludzkich znajomych.
   – Nie trzeba płakać, przyjaciółko – zwrócił się do Bonnie. – Mamy mnóstwo powodów, by odczuwać szczęście. Kiedyś spotkamy się znowu.
   Bonnie była zbyt wielką realistką, by w to wierzyć. Przeciw sobie mieli warunki obiektywne i dalekie odległości – odwiecznych wrogów przyjaźni. Niemniej jednak uśmiechnęła się.
   – Mam nadzieję, Ryo.
   Wyciągnęła obie dłonie, by dotknąć końców nadstawionych czułków. Ten gest międzygatunkowy wykonywano obecnie równie automatycznie, jak uścisk dłoni. Ryo powtórzył ten gest z Bhadravatim."

Alan Dean Foster, "Wspólnota Humanx: Kryształowe łzy"

Naprawdę sądzisz, że to możliwe? Czy też w istnienie Obcaków niezbyt wierzysz i tylko "Człowieka wobec Poznania" masz na uwadze?

13017
troche mi Golemem zalatuje, choc on byl zbudowany na podlozu elektronicznym, ale tez sie uwolnil razem z zacna Ania i slad po nim zaginal

Tak, też mam wrażenie, że "GOLEM ..." był tym inspirowany (albo, że obu panów tak zainspirował Stapledon, do którego twórczości podobieństwa widzę i w "Mieście..." i w "GOLEMie...").

Jest za to trudne pytanie techniczne: jak takiemu "Nadumysłowi" - z czego by tam nie był zbudowany - zaprojektować wszechzakresowe sensorium, by sposób w jaki doświadcza świata, był swoistą summą wszelkich możliwych sposobów postrzegania powstałych w drodze ewolucji naturalnej, lub maszynowej? (I nie chodzi mi tu, oczywiście, o pełną instrukcję budowy - nie ten etap technicznych możliwości ;) - a o jakiś przekonująco brzmiący plan ramowy...)

ps. bóg (czy nawet Bóg) stworzony sztucznie tak mnie znów nie mierzi, doceniam rozmach marzycielstwa Tipplera ;).

13018
maźku, że hipotezy trza testować do skutku, by nie przyjąć niedowiedzonych na wiarę to ja wiem, ale co poradzę, że niewyjaśnionych zagadek też nie lubię? ;)

A oto drobny cytacik b. a'propos naszych dyskusji, o ew. możliwości powstania "lepszego jakościowo Rozumu" :

"Kontakt z przedstawicielami innych ras wykazał Człowiekowi, jak bardzo obraz świata odbierany przez daną rasę zależny jest od jej postaci fizycznej i organów zmysłowych, w które jest wyposażona. Dowiedziono, że jeśli w ogóle możliwe jest pojmowanie wszechświata, jakim jest on w rzeczywistości, to dokonać tego może tylko umysł całkowicie uwolniony od wszelkich ograniczeń fizycznych — czysty umysł. Przekonanie to było powszechne wśród wielu starożytnych wierzeń religijnych, jakie rozwinęły się na Ziemi, i zadziwiające jest, że idea nie mająca żadnych racjonalnych podstaw, stała się w końcu jednym z największych celów nauki.
W naturalnym wszechświecie nie napotykano nigdy żadnej pozbawionej ciała inteligencji; Imperium postanowiło taką stworzyć. Tak jak wiele innych rzeczy, w zapomnienie poszła już wiedza, która czyniła to możliwym. Naukowcy Imperium ujarzmili wszystkie siły Natury, zgłębili wszystkie tajemnice czasu i przestrzeni. Tak jak nasze umysły są produktem ubocznym niezwykle skomplikowanego systemu komórek mózgu połączonych ze sobą siecią układu nerwowego, tak oni usiłowali stworzyć mózg, którego elementy nie byłyby materialne, ale stanowiły matrycę nałożoną na samą przestrzeń. Taki mózg, jeśli w ogóle można go nazwać mózgiem, żywiłby się energią pola elektromagnetycznego, czy jeszcze potężniejszymi siłami, i byłby całkowicie uwolniony spod tyranii materii. Mógłby funkcjonować z daleko większą szybkością niż jakakolwiek inteligencja na podłożu organicznym; mógłby przetrwać tak długo, jak długo we wszechświecie pozostanie choć erg energii, a jego możliwości byłyby nieograniczone. Raz stworzony, rozwijałby wciąż swą potęgę, której ostatecznych rozmiarów nie byli w stanie przewidzieć nawet jego twórcy."

Arthur C. Clarke "Miasto i gwiazdy"

Przypominam, że cytat pochodzi z wczesnych lat '50, więc prekursorski jest ;).
(Aha: powieściowa próba źle się skończyła dla próbujących. Nadumysł oszalał* i dał im bobu.)

ps. prywatnie nie jestem do końca przekonany do tej wizji, choć rozmach pomysłowości Clarke'a robi wrażenie (jak i fakt, że kwestie sensorium wyartykułował tak jasno jako pierwszy), pytanie: jak umysł wolny od ograniczeń fizyczności miałby zrozumieć tąż fizyczność, czy nie byłby jak ślepy w obliczu kolorów? Czy postulowanie takiego "idealnie wolnego" umysłu nie przypomina aby postulowania wszechmocy, wszechwiedzy itp?


* tzn. najprawdopodobniej oszalał, Clarke jest zbyt mądry by dawać take rzeczy systemem "kawa na ławę", są to hipotezy, domysly, w dodatku odnoszące się do zamierzchłych (dla bohatera) faktów historycznych...

13019
DyLEMaty / Re: Arthur C. Clarke
« dnia: Października 07, 2009, 07:56:55 pm »
"Piaski Marsa" (to stare wydanie), są aktualnie na allegro w przedziale 25-35 PLN.
/.../
"Zdobywamy księżyc" - 1957 - 9 złociszy. "Wyspy na niebie" - 1963 - 8 PLN.

Dobrze wiedzieć :). Thx.

Wiesz? Machnij po prostu osobistą "TENTOP by Q", bo trudno wybrać z takiej ilości.

Dobra, zatem ryzykując,że nasze gusta mogą się nie pokryć, zaproponuję kilka knig, z tym, że będzie ich mniej niż dziesięć. Tzn. z powieści: dwie pierwsze "Odyseje.." ("2001.." i "2010..."), "Spotkanie z Ramą" i "Miasto i gwiazdy" (jak przełkniesz wątek telepatii, bo reszta genialna*), niezłe są też "Fontanny raju". Do tego dodałbym niektóre opowiadania ze zbiorów "Gwiazda" i "Spotkanie z meduzą" (zasadniczo te, których akcja toczy się w Kosmosie).

(O "starociach" się nie wypowiem, nie miałem okazji ich czytać, niestety **.)

BTW. interesujące będzie zestawienie poglądów naszego Mistrza i ACC. Otóż wydaje mi się, że Clarke był wielkim Optymistą tam, gdzie Lem był wielkim Pesymistą (porównajmy np. epatującą miedzygwiezdną filantropią "2010..."  z "obcologią" w "Solaris", "Niezwyciężonym" i "Fiasku")... przez co można by Ich obsadzić w rolach Trurla i Klapaucjusza w "Cyberiadzie" ;)***. A ponadto obaj Panowie - tu już cechy wspólne - byli raczej ludźmi poważnymi, technofilami, entuzjastami nowinek naukowych, kręcił ich Kosmos, no i byli - w jakims sensie -samotnikami. Obaj też, będąc zdeklarowanymi ateistami, poruszali w swoich utworach tematykę religijną, a z religii stanowczo woleli buddyzm od chrześcijaństwa. (Zapomniałbym - obaj byli łysi ;).)



* rozwijając, bo powiedziałem nieco na skróty: "Miasto..." to z jednej strony taki clarke'owy "Eden" - punkt oddzielający twórczość, którą warto poznać z sentymentu (i by wiedziec jak się Autor rozwijał), od twórczości, którą po prostu warto poznać. Fabuła jest tam jeszcze "amerykańska" - bohater jest wyjątkowy (swoją drogą bohater do tej swojej wyjątkowości został zaprojektowany i jest jednym z wielu - niejaki Neo kojarzy się od razu), i dokonywa wielkich rzeczy, których nikt przed nim nie zdołał (dobrze, że Clarke ma w tym mimo wszystko więcej umiaru, niż zaoceaniczni); przygoda goni przygodę; poza tym widać jeszcze tą nieszczęsną fascynację Wicemistrza tzw. "zjawiskami psi", która mu szczęśliwie potem przeszła (właśnie ta telepatia). Z drugiej jednak strony jest to chyba najbardziej obfitująca w świetne pomysły rzecz ACC. Pod względem gadgetów (i wniosków płynących z ich wprowadzenia do świata przedstawionego) jest to poziom "późnego Lema", a może i miejscami wyższy - nano, VR, co tylko chcesz (w innych swoich utworach bazował na tym co wiadome czy prognozowane, tu - ze świetnym skutkiem - odważył się na skrępowaną tylko granicami rozsądku kreatywność, w stylu, który bardziej przypomina mi np. "Wizję..." czy "Pokój..." niż "Odyseję..."). Do wyboru, do koloru... Do tego dochodzi stapledonowski rozmach czasowo-przestrzenny. Widać, że pisał to geniusz. W warstwie koncepcyjnej nie wiem czy nie najlepsza rzecz Wicemistrza.

** Bazuję po prostu na opiniach z "Fif":
"Artur Clarke, od dawna członek brytyjskiego towarzystwa astronautycznego i doskonały popularyzator, napisał mnóstwo opowiadań i powieści SF, wykazując znaczną biegłość w rzemiośle i niemałą oryginalność pomysłów (wspomnieliśmy np. o jego nowelkach „metafizycznych” Gwiazda i 9 bilionów imion Boga’). Napisał też książeczkę na poły fantastyczną i na poły futurologiczną, w której okazuje się rzetelnym i pomysłowym informatorem i przewodnikiem po państwie możliwości naukowotechnicznych."
przy czym zachodzę w głowę, którą to "książeczkę" miał Lem na myśli... (obstawiam, że "Wyspy...")

*** Przy czym: sądzę, że potrzebujemy i takiego szalonego, zdolnego porwać ludzi ku gwiazdom entuzjazmu a'la Clarke; i - od czasu do czasu - solidnego kubła zimnej wody a'la Lem, byśmy tak pędząc przed siebie nie rozbili się na jakiej przeszkodzie, albo o własne nogi nie potknęli ;).

13020
DyLEMaty / Re: Arthur C. Clarke
« dnia: Października 07, 2009, 07:05:35 pm »
niewiele czytałem jego książek. Właściwie tylko "Kowbojów oceanu" i  "Koniec dzieciństwa".

Czyli właściwie najsłabsze, prawdę mówiąc. To tak jakbyś z Lema znał "Astronautów" ;).

(Tzn. "Kowboje..." w sumie poruszają i ciekawe tematy, ale bardziej przypominają powieści Asimova - przygody, kowbojstwo i drętwy styl ;).)

bom myślał ,że on amerykański

Po tych powieściach miałeś prawo tak myśleć ;). (Co tylko pokazuje jakie mam zdanie o literaturze sajfaj rodem z Juesej.)

Tymczasem wyrażam zdziwienie, że w latach 80-tych tak mało jego książek wydano (akurat wtedy najwięcej s-f czytałem).

Za to w latach wcześniejszych wydano takie popularyzatorskie (niezależnie od tego czy były SF, czy zwykła popularyzacją) cudeńka jak: "Piaski Marsa", "Zdobywamy Księżyc", "Na podbój przestrzeni", "Tajemnice koralowych raf" i "Wyspy na niebie", a ja do dziś nie mogę ich nigdzie upolować :(. Wznowiłby kto...

(Warto, też chyba wspomnieć o tym, kto był tłumaczem trzech książek Clarke'a i dlaczego nasz Forum Admin ;)*.)


* do którego chciałbym w tym momencie uroczyście zaapelować, by tłumaczył więcej Clarke'a od - tak długo nie wznawianych - "Piasków..." i "Wysp..." począwszy...

Strony: 1 ... 866 867 [868] 869 870 ... 1090