Iżby nie było, że potrafimy się tylko (nie)pięknie różnić politycznie... Z dedykacją dla
trxa, któren narzekał na nudę na Forum
.
Zakładałem wątki o paru autorach SF, których Patron nasz chwalił, czas przypomnieć kolejnego. Alfred Bester, autor dwu kapitalnych, świetnych w swej klasie (znaczy:
pierwszorzędnych utworów drugorzędnych) powieści i sporej ilości opowiadań SF.
Jego "Gwiazdy moim przeznaczeniem" i "Człowiek do przeróbki", choć wychodzą od jawnie nieprawdopodobnych założeń - konkretnie
psi-fenomenów - bronią się logicznym wyciągnięciem konsekwencji z owych fenomenów fabularnego zaistnienia, arcysprawną narracją, dowcipem, rozmachem, niesłychaną barwnością i witalnością (dobre są jako literatura motywacyjna;) ), czynią też wrażenie Dicka-przed-Dickiem trochę.
BTW. Wszyscy lubiący SF lubią "Diunę", prawda? A jednak jak się przeczyta "Gwiazdy...", to ta "Diuna" wydaje się jakby trochę... wtórna? (W obu wypadkach mamy do czynienia z wysokooktanową space operą z ponadprzeciętnie rozbudowanym - zwł. jak na swe lata - tłem, którego cześcią są zapadajace w pamięć scenki z życia tamtejszych wyższych sfer. W obu wypadkach protagonista zaczyna od podążania za głosem zemsty, by skończyć jako
figura mesjańska skłonna poświęcić siebie dla innych - acz Paul dopiero w "Mesjaszu..."
nomen omen, obaj bohaterowie są zresztą wprost witani jako zbawcy przez pewne plemię. W obu wypadkach wreszcie mowa jest o czerpaniu z ukrytych możliwości człowieka, ciała jego, a ducha, by stać się bogom podobnym.)
Właśnie... ten Gully... Od nieudacznika do skutecznego intryganta pełnego żądzy zemsty. Potem od bezwzględnego gracza, do osoby zdolnej do szerszego spojrzenia i szlachetnego gestu. Wreszcie od tegoż do - jako rzekłem - figury mesjańskiej... (A pobrzmiewa w tym gdzieś taka - lemowska jakby - nuta, że im więcej wiesz i możesz, tym mniej chce ci się być wrednym.)
Opowiadania znów, nie mniej potoczyście pisane, skrzą się od humoru (za najlepsze z nich uważa się często "Fahrenheit radośnie", ale ono akurat - w przeciwieństwie do reszty - nigdy mnie jakoś nie ruszało).
I jeszcze jedno dzieło Bestera zasługuje na dostrzeżenie: oryginalny superłotr komiksowy - Vandal Savage, znany u nas z jednego odcinka, nie pomnę, animowanego "Supermana" czy też animowanych przygód "Justice League" (przechodził on zresztą w tymż odcinku ewolucję w stylu tej Foyle'a).
Dodać też koniecznie trzeba, że telepata-szwarccharakter z serialu "Babylon 5", nie dość, że nosi nazwisko Alfred Bester (sic!), to jeszcze wzorowany jest w sporym stopniu na Reichu z "Człowieka..." (pierwszej zresztą powieści wyróżnionej, b. istotną dla światka SF, nagrodą Hugo); hołdzik taki.
Zresztą... Bester może też służyć za przykład obracający w niwecz jeden z popularnych antylemowych mitów... Mawiano - jak wiadomo - o Lemie (za plecami), że zawistny niby o cudzy talent, etc. Tymczasem Bestera rozpropagował u nas właśnie Mistrz
himself ryzykując nawet podpadnięcie władzy, że usiłuje importować płody tak
imperialistycznego pisarza.
Na koniec wątek osobisty: miałem okazję wymienić w życiu parę zdań z tłumaczem tegoż autora:
http://www.fahrenheit.net.pl/forum/viewtopic.php?f=26&t=4137Edit drobny: skoro o tłumaczach mowa... Otóż fragment besterowego "Hobson's Choice" w mistrzowym przekładzie (cyt. za "Fif-ą"):
"— Co — powiedział Addyer — podróże w czasie?
— Tak. Jasne.
— Ta rzecz — wskazał Addyer „radio” — to maszyna czasu?
— Coś z tego. Z grubsza.
— Ale to za małe. Siwy zaśmiał się.
— Co to za miejsce? Co tu robicie?
— Śmieszne — powiedział siwy. — Każdy spekulował sobie na temat tych podróży. Jakie to będzie używanie dla eksploracji, archeologii, badań historycznych, socjalnych i tak dalej, nikt nawet nie zgadł, jaki będzie prawdziwy użytek… terapia!
— Terapia? Lekarska terapia?
— Tak. Psychologiczna terapia dla nie przystosowanych, którzy nie reagują na żadne inne leczenie. Pozwalamy im emigrować. Ustawiamy stacje co ćwierć wieku. Takie jak ta.
— Nie rozumiem.
— To jest biuro imigracyjne.
— Wielki Boże! — Addyer zerwał się z fotela. — To przez was ten wzrost ludności? Tak? Zauważyłem go! Śmiertelność jest teraz taka wysoka, a przyrost taki niski, że wasze nadwyżki dają o sobie znać. Tak?
— Tak, panie Addyer.
— Tysiące was tu przybywają — skąd?
— Z przyszłości, naturalnie. Podróży w czasie nie zrealizowano przed C/H 127. Nie ustawiliśmy łańcucha stacji przed C/H 189.
— Ale ci, co się tak prędko ruszają? Pan mówił, że są z przeszłości?
— O, tak, ale pierwotnie jednak z przyszłości, po prostu zadecydowali, że za bardzo się cofnęli.
— Za bardzo? Siwy skinął.
— Zabawne te pomyłki, jakie ludzie robią. Czytając historię stają się nierealistyczni. Tracą kontakt z faktami. Gość, którego znałem… nie chciał się zadowolić niczym mniejszym, tylko czasem elżbietańskim. „Szekspir — mówił — dobra królowa Bess. Armada Hiszpańska. Drake i Hawkins i Raleigh. Najbardziej męski okres historii! Zloty wiek. To coś dla mnie.” Nie mogłem go przekonać, więceśmy go wysłali. Trudno.
— No?
— Och, umarł w trzy tygodnie. Wypił szklankę wody — tyfus.
— Nie zaszczepiliście go? Jak to, jeśli armia wysyła ludzi za ocean, to zawsze…
— Pewno, te tak. Dostał wszystkie możliwe zastrzyki. Ale choroby ewoluują i także się zmieniają. Powstają nowe odmiany. Stare znikają. Przez to wybuchają pandemie. Nasze zastrzyki nie pomogły przeciw elżbietańskiemu… przepraszam…
Zażarzyło się przy aparacie. Zjawił się nagi mężczyzna i wypadł przez drzwi. Zderzył się niemal z nagą dziewczyną, która wstawiła głowę w drzwi, uśmiechnęła się i odezwała dziwnym akcentem:
— Je vous prie de me pardonner. Qui estoit cette gentilhomme?
— Miałem rację — rzeki siwy. — To średniowieczna francuszczyzna. Nie mówią tak od Rabelais’go.
Powiedział do dziewczyny: — Środkowoangielski, proszę. Dialekt Amerykanów.
— O, przepraszam, mr. Jelling. Pokręciło mi się z lingwistyką.
Pokręciło — dobrze tak? Czy też mówi się…
— Hej! — zawołał Addyer.
— Tak się mówi, ale teraz — tylko prywatnie. Nie przed obcymi.
— O, tak, przypominam sobie…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— Jestem przekonany, że były czasy, w których żyłoby mi się szczęśliwie — powiedział Addyer. — Myślałem o tym latami.
— Też! — parsknął mężczyzna. — Złudzenie. Wymień pan jeden,
— Rewolucja amerykańska.
— Fuj! Żadnej higieny. Lekarstw. Cholera w Filadelfii. Malaria w Nowym Jorku. Żadnych znieczuleń. Kara śmierci za setki drobnych przestępstw, nawet za wykroczenia. Żadnej książki ani muzyki, którą pan lubi. Żadnej profesji, którą pan zna. Spróbuj pan jeszcze raz.
— Epoka wiktoriańska.
— Jak tam pana zęby i oczy? W porządku? Lepiej, żeby były. Nie możemy przesłać pana mostków ani okularów. A etyka jak? Kiepska? Musi być, inaczej zdechnie pan w tym czasie podrzynania gardeł. Jak się pan odnosi do klasowych różnic? Były raczej wielkie. Jak z religią? Nie radzę być żydem albo katolikiem, kwakrem, w ogóle — żadną mniejszością. A jak z polityką? Jeżeli jest pan dziś reakcjonistą, sto lat wcześniej te same poglądy zrobią z pana niebezpiecznego radykała. Nie myślę, żeby pan był szczęśliwy.
— Byłbym bezpieczny.
— Nie, gdyby pan nie był bogaty, a nie możemy wysłać wstecz pieniędzy. Tylko ciało. Nie, Addyer, biedni umierali w tamtych czasach koło czterdziestki, tylko uprzywilejowani przeżywali. Pan by takim nie był.
— Nie — z moją wyższą wiedzą? Jelling skinął ze zniechęceniem.
— Wiedziałem, że to wypłynie wcześniej czy później. Co za wyższa
wiedza? Pana mgliste wyobrażenia o nauce i wynalazkach? Nie bądź pan szalony, Addyer. Korzysta pan z techniki, nie mając pojęcia o tym, jak ona działa.
— To nie musiałyby być mgliste wyobrażenia. Mógłbym się przygotować.
— Na przykład? Co takiego?
— No… powiedzmy radio. Mógłbym zbić majątek, odkrywając radio.
Jelling uśmiechnął się.
— Nie odkryłby pan radia, gdyby pan pierwej nie odkrył stu związanych technik, które wchodzą w radio. Musiałby pan stworzyć cały nowy świat przemysłu. Musiałby pan stworzyć prostownik próżniowy i przemysł, który by go produkował. Obwód heterodynowy — i tak dalej. Musiałby pan wynaleźć produkcję elektryczności i przesyłania, i prąd zmienny. Musiałby pan — ale po co o tym mówić? Czy mógłby pan wynaleźć silnik spalinowy przed rozwojem destylacji ropy naftowej?
— Boże! — sieknął Addyer.
— Jeszcze coś — dodał poważnie Jelling. — Mówiłem o narzędziach technicznych, ale język to też narzędzie — komunikacji. Czy pan nie rozumie, że żadne studiowanie nie mogłoby panu wskazać, jak mówiono przed wiekami? Jak Rzymianie wymawiali łacinę? Czy pan zna dialekty greckie? Mógłby się pan nauczyć myśleć i mówić po flamandzku, po galicku? Nigdy, byłby pan głuchoniemym.
— Nie myślałem tak o tym nigdy — rzekł Addyer.
— Eskapiści nigdy nie myślą. Wszystko, czego szukają, to byle pretekst, żeby uciec.
— A książki? Mógłbym się nauczyć na pamięć jakiejś sławnej…
— I co? Cofnąć się w czasie i uprzedzić prawdziwego autora? Antycypowałby pan publiczność także. Książka nie staje się wielka, dopóki publiczność nie jest gotowa jej pojąć. Nie przyniesie profitu, dopóki nie będą jej kupowali.
— A gdyby w przyszłość?
— Już powiedziałem panu. To ten sam problem, tylko na odwrót. Czy starożytny mógłby wyżyć w dwudziestym wieku? Ostałby się żywy w ruchu ulicznym? Umiałby prowadzić auto? Mówić? Przystosować się do tempa, do idei, do wszystkiego, co pan przyjmuje automatycznie? Nigdy,
— Dobrze — rzekł rozeźlony Addyer —jeśli tak, to po co te tłumy podróżują?
— One nie podróżują — odparł Jelling — one uciekają.
— Przed czym?
— Przed ich własnym czasem.
— Czemu?
— Nie lubią go.
— Dlaczego?
__ A pan lubi swój?
__ Dokąd oni się udają?
— Wszędzie, tylko nie tam, gdzie należą. Szukają złotego wieku, włóczęgi! Wiecznie bumlują przez wieki… fuj! Połowa żebraków, których pan widzi, to włóczęgi w czasie, co poutykali w fałszywym stuleciu…"A wy co sądzicie o twórczości Bestera?