Oczywiście, że tak. Można to uważać za wadę, ale tak jest.
Nie, tak nie jest. Książka może znaczyć, to co może znaczyć. Istnienie autora nie ma tutaj nic do rzeczy.
Możliwe jest nawet, że książka nie może znaczyć tego, o czym autor sądzi, że znaczy. Autor może np. sądzić, że opisał popadnięcie w sytuację bez wyjścia, a tym czasem sytuacja w świecie przedstawionym, na mocy znaczeń ustalonych w tym świecie, ma wyjście.
Oznacza to, że książka wykazuje niezależność od autora. I teraz - w jakim sensie miałaby zatem być od niego zależna. Jedynie w sensie preferowania tych z możliwych interpretacji, które są zgodne z interpretacją autorską, lub widzeniem przez autora pewnych kwestii, nierozstrzygniętych w książce.
I ja się z tym nie zgadzam. Dla mnie to - powiem szczerze - podejście karłów, jak powiedziałby Gombrowicz. Osób, które klękają przed autorem. Z jakiej to - powiedz mi - przyczyny, mam odrzucać to co dla mnie jest przekonujące, na rzecz tego, co jest przekonujące dla innej osoby? To nie ma żadnego sensu. To jest czysty absurd.
Rozmowa z każdym (niekoniecznie autorem) pozwala nieraz inaczej spojrzeć na dzieło - nie w tym niczego złego.
Czy ja gdzieś napisałem, że nie pozwala? Chodzi o to, że takowe spojrzenie nie jest w żaden sposób lepsze, niż inne.
Protokół to demagogiczny przykład, bo jest z założenia dosłowny (choć założę się, że miałbyś problem z interpretacją protokołów ze Średniego Państwa). Jeśli zgodzisz się, że książka jest przekazem, to musisz akceptować, że przekazuje ona - jakkolwiek byś tego nie nazwał - myśli, intencje etc.
Nie, przykład nie jest demagogiczny. Uzmysławia, że nawet to co jest przekazem może znaczyć co innego, niż to sobie założył autor. Można skonsultować się z autorem i dowiedzieć się co miał na myśli, to jednak w żaden sposób nie zmieni tego co znaczy przekaz. Jeśli np. przekaz jest dwuznaczny, to wyjaśnienie tego, co miał na myśli autor w żadnym wypadku nie zmieni tego, że przekaz jest dwuznaczny. Przekaz to nie autor, ani jego myśl, tylko ujęcie myśli. Za przekazem oczywiście stoi zamiar; ale ani nie musi być on spełniony (tj. skuteczny; nie tylko realnie, ale i potencjalnie, jako odpowiednie ujęcie), ani do czegokolwiek zobowiązywać (istnieją takie elementy rzeczywistości, które czynią to oczekiwanie niedorzecznym; i tak jest w przypadku literatury).
Książka nie jest przekazem tj. nie ma żadnego powodu, ażeby interpretować ją jako przekaz, chociaż można ją tak interpretować.
Idąc dalej nie wierzę, że jesteś w stanie czytając książkę skasować w swej pamięci wszystkie inne, które dotąd przeczytałeś tego i innych autorów, jak również wymazać wszelkie konotacje kulturowe, które nabyłeś od urodzenia. W związku z tym postulat, że "wiernym należy być jedynie dziełu, jako zamkniętej strukturze znaczącej" jest z gruntu fałszywy, ponieważ tak je odczytasz, jak pozwala Ci na to Twoje ukształtowanie.
Nie, nie ma tu żadnej fałszywości. Przeciwnie - właśnie fakt, że jestem, jako odbiorca, zawsze ukształtowany oznacza, że mam prawo kwestie, które nie są w dziele jednoznacznie wyjaśnione, interpretować na swój sposób, a nie doszukiwać się jakiegoś mistycznego "przekazu".
Wiernym muszę być dziełu jako zamkniętej strukturze znaczące w tym natomiast sensie, że miejsca, które określam przez jakieś pojęcia muszą współgrać z innymi miejscami struktury (w całym dynamicznym rozwinięciu struktury w fabułę). Przypisania pierwotnych sensów też nie mogą być dowolne, lecz być wyinterpretowywane ze świata przedstawionego. Np. nie mogę sobie dowolnie stwierdzić, że Kelvin ma urojenia i tak interpretować książki. Musze podać pewne przesłanki za tym, że Kelvin ma urojenia np. zauważyć, że:
a) jest naukowcem->posiada zdolności analityczne
b) jest psychologiem->szczególnie zna się na dziedzinie zaburzeń psychicznych
c) przeprowadza test na rzeczywistość, który przez poczytalną osobę przejawiającą a) i b) ze znacznie większym prawdopodobieństwem byłby uznany za zupełnie niekonluzywny, niż odwrotnie
d) uznaje go za całkowicie konkluzywny
e) z większym prawdopodobieństwem niepoczytalny
Z mojego punktu widzenia, to jest po prostu banał. Np. dzieło, o ile ma być modelem sytuacji egzystencjalnej człowieka, musi dać się interpretować tak, jak sama ta sytuacja. To jest niepodważalne logicznie. Jeśli przyjmujemy aksjomat interpretacji odautorskiej, to z dzieła, które w innym razie byłoby uniwersalne (bo właśnie jest takim modelem), czynimy - jeśli autor podsuwa nam taką interpretację - zideologizowaną odpowiedź na sytuację egzystencjalną. To absurd. Albo dzieło jest uniwersalne, albo nie jest. Jest tak dlatego, ponieważ znaczy coś (jest w stanie znaczyć) na własnych, samodzielnych prawach. Uniwersalność to właśnie kwestia możności, potencjalności; nigdy konkretu.
Z jednej strony mamy przekaz, nadany przez ukształtowaną osobę osadzoną w pewnym środowisku kulturowym, a z drugiej, ktoś inaczej ukształtowany i osadzony w innym środowisku przekaz ten odczytuje. Sytuacje, które przedstawiasz zerojedynkowo w rzeczywistości niemalże nie istnieją - tzn. b. rzadko różnica w ukształtowaniu autora oraz czytelnika jest tak wielka, że przekaz (myśl autora) nie może być odczytany w ogóle, bądź tak znikoma, że odczytany jest zupełnie dokładnie.
"Przekaz", jako coś co autor chciał ująć w dziele, odczytuje się naturalnie w tej mierze, w jakiej autorowi udało się go w dziele zamieścić. Natomiast dzieło nie jest przekazem w tym sensie, że zobowiązuje do uzgadniania swoich sensów z tym, co autor ma do powiedzenia poza dziełem. Nie jest istotne, czy Lem był ateistą, ani czy chciałby, ażeby tak czytać Solaris. Istotne jest tylko to, jak można Solaris przekonująco odczytać.
Natomiast przekaz autora, w dziełach takich jak Solaris, jest - w mojej opinii - dużo mniej wyraźny, niż chciałbyś sądzić (i to jest wielka zaleta tych książek, właśnie dlatego są uniwersalne). Gdybyś nie znał poglądów Lema, które tutaj skutecznie Cię programują na pewne odczytania, a jeszcze lepiej gdybyś dodatkowo ich nie podzielał, kwestia niemożności teistycznej interpretacji Solaris, wydałaby Ci się całkowitym absurdem.
Tutaj warto nawiązać do absurdów interpretacji odautorskiej. Zakłada ona bowiem celowość. I nie ma żadnych kryteriów co do tego, gdzie się ta celowość kończy. Weźmy test rzeczywistości z Solaris. Jak odpowiesz mi na pytanie, czy ten test - który jest niekonkluzywny - należy interpretować:
a) jako sugestię autora, że rzeczywistość Solaris jest realna, przy zauważeniu niekonkluzywności testu; przekonanie, że czytelnik się nabierze
b) jako sugestię autora, że rzeczywistość Solaris jest realna, przy przeoczeniu niekonkluzywności testu
c) świadomego postawienia niekonkluzywności testu jako sytuacji problemowej, podlegającej interpretacji np. - bo to naturalne - względem tego kim jest Kelvin
d) postawienie niekonkluzywności testu jako sytuacji, która jednoznacznie oznacza niepoczytalność Kelvina
itd. itd.
I załóżmy c). Czy Lem, uświadamiał sobie pisząc ten ustęp:
a) fakt tego, że Kelvin może być zamroczony podróżą kosmiczną, czy też sobie nie uświadamiał oczekując interpretacji względem innych czynników
b) fakt, że Kelvin jest przedstawiony jako psycholog, czy też w tym momencie nie miał tego na myśli. A jeśli miał, to czy uświadamiał sobie, że został on wysłany na Solaris, a więc musi być, zapewne:
- psychologiem wybitnym
- przejść specjalistyczne przeszkolenie
- wiedzieć, że może go czekać wiele
Czy też i tego, w całości lub części sobie nie uświadamiał.
itd. itd.
Interpretacja odautorska jest znacznie bardziej niejasna, niż jakakolwiek inna. Mało jest bowiem pojęć tak maksymalnie niejasnych i podlegających interpretacji, jak celowość tekstu.
Przy braku możliwości odbioru przekazu można uznać, że tekst oderwał się od autora i Twoja interpretacja jego tekstu jest bliska jemu niepodległej (i być może całkowicie niespójna z zawartym w nim przekazem). W przypadku współczesnego pisarza z naszego kręgu kulturowego twierdzenie takie włożyłbym jednak między bajki.
Interpretacja nigdy nie podlega autorowi w innej mierze, niż fakt, że autor odpowiada za to, że książka jest, czym jest, po prostu jako tekst (zbiór zdań w jakimś języku). Fakt tego odpowiadania można włączyć w samą interpretację uznając za istotne związki między takim właśnie skonkretyzowaniem tekstu, a autorem (innymi jego tekstami; tym co ma do powiedzenia). Równie dobrze można jednak uznać, że nie jest to istotne. Należy również zauważyć że również te związki muszą podlegać interpretacji i jeśli koniecznie chcemy mieć ostateczną podstawę, to lepiej w ogóle milczeć, bo jej nie ma.
W przypadku Lema jego spuścizna nie jest prostą sumą napisanych książek (pomijając nawet felietony, wywiady etc.) tylko stanowi jakość (całość) wyższego rzędu.
To nie ma nic do rzeczy. Nie bronię nikomu interpretacji wyższego rzędu. Nie ma jednak żadnego powodu, ażeby uważać je za bardziej uprawnione, od interpretacji jednej książki w jej wewnętrznym sensie. Ważne by wiedzieć co się robi i nie przedstawiać fałszywie, że dokonuje się czegoś innego.
Nie znaczy to oczywiście, że takiej interpretacji nie można "założyć" (jak zakłada się chwyty zapaśnicze), można ją założyć nawet na bajkę o Bolku i Lolku.
Nie, nie można jej założyć jako bajki o Bolku i Lolku, bo cała interpretacja Ci się rozpadnie w sprzecznościach.
Moim bardzo skromnym zdaniem mieszanie świata nauki ze światem literatury w ten sposób jest demagogią.
Moim nie jest. Moim zdaniem demagogią jest uznawanie literatury za przekaz. Innymi słowy demagogią jest sądzić, że literatura tylko dlatego nie ma wewnętrznego (niezależnego od autora) sensu, gdyż nie jest intersubiektywna w tym sensie, w jakim jest nauka. Bo do tego to się sprowadza.
Możesz próbować tłumaczyć np. że chodzi o coś innego, o to, że sam pisarz pisze po to, by coś przekazać. Co to ma jednak do rzeczy? Mnie to w ogóle nie musi obchodzić. To książka jest dla czytelnika, a nie czytelnik dla autora. Dokładniej: książka to po prostu byt przeze mnie napotkany i ode mnie zależy jakie ma dla mnie - jako byt - znaczenie. Ty natomiast chcesz mi narzucić jakąś metafizykę czytelnictwa, ni mniej ni więcej. Widzisz w tym jakieś "zobowiązanie", jak w rozmowie. Gorzej jeszcze - w rozmowie istnieje zobowiązanie co najwyżej po temu, by wysłuchać, nie istnieje zobowiązanie by się zgadzać. Ty chciałbyś natomiast tego, żeby zgodzić się właśnie, lub nie zgadzając się powielać jakieś znaczenie (w formie interpretacji przez wizję autora).
Newton parając się fizyką w swoim mniemaniu odkrywał Boga i przekazywał współczesnym jego wielkość. W jego mniemaniu również nauka była więc przekazem zarówno sama w sobie, jak i jako jego dzieło (co odpowiada temu, że autor książki uważa swoje dzieło za przekaz). Tym czasem dla potomnych myśl, którą zapoczątkował, okazała się przesłanką determinizmu i ogłoszenia śmierci Boga. Bo taki sens, jeden z wielu jaki filozoficznie można z fizyki klasycznej wyczytać, wydał im się bardziej przekonujący. Wewnętrzna struktura dzieła Newtona, zinterpretowana w obliczu innych faktów (inny czytelnik) rozsadziła więc przekaz jaki przypisywał swemu dziełu Newton (a więc zniosła jego interpretację).
I dokładnie tak samo jest z literaturą. Sytuacja Kelvina na Solaris, napięcia psychiczne jakim ulega, słowa jakie wygłasza, stosunki jakie nawiązuje ze światem przedstawionym, można odczytywać rozmaicie. Kontekst w jakim książka powstała, w tym kontekst autorski, nie ma tutaj nic do rzeczy. Tak po prostu jest. Chcesz - odczytuj autorsko, nie chcesz - odczytuj inaczej. W pierwszym przypadku nie będziesz jednak interpretował książki, znacznie lepiej byłoby powiedzieć, że będziesz interpretował zdarzenie historyczne (tak jak współcześnie można widzieć w teorii Newtona sens jaki widział w niej Newton i w tym kontekście dawać jej filozoficzną interpretację, jako moment z historii idei, czy element biografii Newtona).
Sugestia, że idąc dalej torem mego myślenia należałoby rozstrzelać większość wybitnych postaci XX-wiecznej fizyki jest prawdziwa w tym sensie, że Ty sądzisz, że ja tak sądzę, natomiast z gruntu fałszywa o tyle, że źle odczytałeś moje myśli. Ja nigdzie nie napisałem, że dziwię się, że dzieło się uniezależnia.
Mi się wydaje, że to Ty nie zrozumiałeś. Napisałem o rozstrzeliwaniu, bo wartościujesz negatywnie interpretacje, które prowadzi się niezależnie od kontekstu autorskiego. Ja nigdzie nie piszę, że uniezależnienie się - w sensie historycznym - to nie jest proces.
Ja jedynie piszę, że traktowanie książki w taki sposób, jest od samego momentu jej powstania w pełni dozwolone i nie ma w tym nic negatywnego. Przeciwnie, wartością jest rozmaitość interpretacji. Ważne by były one świadome swoich założeń. Negatywnym zjawiskiem jest np. twierdzenie, że Lem miał na myśli jakiś teizm pisząc Solaris, kiedy on sam temu przeczy. Nie ma natomiast nic negatywnego w tym, że ja zinterpretuję Solaris religijnie. Moja interpretacja, o ile nie stwierdza, że jest zamysłem Lema, jest tak samo uprawniona, jak taka, która analizuje Solaris w odniesieniu do jakiegoś filozoficznego referatu Lema.
Czy z pierwszego zdania wynika, że Einstein był automatem? Abstrahując, zdolności o których mówisz nie miał w dniu urodzin. Zerojedynkowe przypisywanie więc wyłącznie cechom jego umysłu, że "wpadł" jest fałszywe, tym bardziej, że rozwój osobniczy kształtuje mózg (fizycznie) - a więc i umysł.
Tak, według obecnie panującej filozofii płynącej z dokonań nauki Einstein był automatem. W takim wypadku jest oczywiste, że Einstein musiał osiągnąć co osiągnął, jako taki właśnie, a nie inny byt, zapoczątkowany w takich, a nie innych warunkach.
Natomiast nawet jeśli przyznajemy ludziom wolność woli w tej mierze w jakiej ich działania są świadome (wolność woli to absurd, ale niech będzie), to podejmując te świadome wybory, jakie podjął, również musiał osiągnąć to, co osiągnął, bo jego podświadomość (zdeterminowana) musiała dawać te same odpowiedzi w takich samych sytuacjach, a odpowiedzi te były wprost zależne od zdolności jego mózgu. Oczywiście, że były też zależne od jego wcześniejszych, świadomych decyzji, ale były zależne w sposób nieświadomy.
Ty piszesz trochę o czym innym (dlatego doklejam swoje pierwotne wypowiedzi przed Twoimi cytatami). Chodzi mi o to, że bardzo zdecydowanie piszesz jak pracował umysł Einsteina, choć nawet go na oczy nie widziałeś. Skąd wiesz, w jaki sposób pracował jego umysł, skoro znasz jako tako wyłącznie swój?
Stąd, że umysły ludzkie nie różnią się zasadniczo co do samych podstaw.
Ponadto uświadomienie sobie uważasz znów za akt zerojedynkowy, co jest bardzo zgrubnym założeniem (nikt nie jest zupełnie zdrowy) - gdy jest to proces, czasem nawet z regresem.
Chodzi mi tylko o to, że nie można świadomie zdecydować o uświadomieniu (uświadomienie sobie czegoś należy odróżniać od przywołania jako wydobycia z pamięci doznanego już sensu). Gdyby tak było, to wiedziałbyś coś zanim byś to wiedział. Inaczej - byłbyś świadomy zanim byłbyś świadomy, a to logiczna sprzeczność. Możliwe jest coś wiedzieć, zanim się to wie, ale tylko w tym sensie, że wie się jedynie nieświadomie. Nie ma tu nic do rzeczy, że coś może Ci się błąkać na obrzeżu świadomości. Chodzi o to, że moment zmiany statusu takiej treści jest niezależny od nas. Gdy ją mniej czy bardziej świadomie dostrzegasz, to już ją dostrzegasz. Przedtem nie masz na nią żadnego (świadomego) wpływu tj. wpływ może brać źródło w świadomości, ale brak jest świadomości wpływu (i samej treści). Tyle co do sensu ciągłości w tym względzie - nie ma ona nic do rzeczy, a w istocie to jest niemożliwa. Istnieje tylko pewna ciągłość świadomości i pewnie podświadomości (w sensie zbliżania się sieci neuronalnej do rozwiązania, które wrzuca treść w świadomość). Granica między tymi dwoma światami jest natomiast punktowa. Prawdopodobnie jest jakiegoś rodzaju włączeniem wzbudzeń w sieci neuronalnej w dodatkowy układ.
Biorąc rzecz bardziej ogólnie to w istocie w każdym świadomym akcie istnieje coś, czego nie jesteś świadomy. Akt świadomości, to coś innego, niż treść tego aktu. Jesteś świadomy treści, a nie aktu. Kiedy np. coś widzisz, jesteś świadomy tego czegoś co widzisz, a nie faktu, że widzisz. Kiedy stajesz się świadomy faktu, że widzisz, nie jest to już ten sam akt. Zmiany między tymi aktami nie jesteś świadomy, nie potrafisz jej inaczej, niż na zasadzie detektywistycznej, uzasadnić.