Czytał....
"Bonny przypomniała sobie najważniejsze wydarzenie dzisiejszego dnia, które całkiem wyleciało jej z głowy. Podeszła do stojącego w living roomie telewizora i włączyła go. Ciekawe, czy już wystartowali? – pomyślała, spoglądając na zegarek. Nie, jeszcze pół godziny. Ekran rozjaśnił się i jak należało się spodziewać, pokazał stojącą obok wieży rakietę, ludzi z obsługi, wozy techniczne, sprzęt. Rakieta niezaprzeczalnie stała ciągle na ziemi i najprawdopodobniej Walter Dangerfield i jego żona w ogóle nie weszli jeszcze na pokład.
Pierwsza para ludzi, która ma się osiedlić na Marsie, pomyślała, zastanawiając się jednocześnie, jak w tej chwili może się czuć Lydia Dangerfield, wysoka blondynka, której szansę dotarcia na Marsa obliczono tylko na sześćdziesiąt procent. Co z tego, że czekają na nich obszerne pomieszczenia mieszkalne, wspaniałe budowle i wyposażenie, jeżeli mogą się po drodze spalić? Tak czy inaczej to przedsięwzięcie powinno zrobić wrażenie na krajach Bloku Wschodniego, którym nie udało się utrzymać kolonii na Księżycu. Wysłani tam Rosjanie najzwyczajniej w świecie udusili się lub zmarli z głodu – jak było naprawdę, nikt dokładnie nie wiedział. W każdym razie kolonia przestała istnieć. Zniknęła tak samo, jak ją stworzono – w tajemniczy sposób.
Powstały w NASA pomysł wysłania na Marsa tylko dwojga ludzi, mężczyzny i jego żony, napełniał ją przerażeniem: czuła instynktownie, że agencja naraża przedsięwzięcie na niepowodzenie, bo źle skalkulowała szansę. Powinni wysłać kilku ludzi z Nowego Jorku i kilku z Kalifornii, pomyślała, patrząc, jak obsługa sprawdza rakietę ostatni raz przed startem. Jak to się nazywa? Asekuracja? Tak czy owak nie należało wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka... a jednak NASA zawsze postępowała według tego samego schematu: za każdym razem tylko jeden kosmonauta, od samego początku otaczany wielkim rozgłosem. Kiedy w 1967 roku Henry Chancellor spalił się na węgiel na platformie kosmicznej, cały świat oglądał go w telewizji – oniemiały z przerażenia, to prawda – ale jednak dopuszczono do tego, by ludzie mogli coś takiego zobaczyć. Reakcja opinii publicznej opóźniła wtedy program badań kosmicznych Zachodu o pięć lat.
– Jak państwo widzicie – powiedział sprawozdawca sieci NBC melodyjnym, lecz zdecydowanym głosem – trwają właśnie ostatnie przygotowania. W każdej chwili możemy się spodziewać przybycia państwa Dangerfieldów. Przypomnijmy sobie raz jeszcze olbrzymi zakres przygotowań, które mają zapewnić...
Bzdura, pomyślała Bonny Keller, wzruszyła ramionami i wyłączyła telewizor. Nie mogę tego oglądać.
Co jednak miała robić? Siedzieć i obgryzać paznokcie przez następne sześć godzin, a może przez następne dwa tygodnie? Jedynym rozwiązaniem byłoby po prostu zapomnieć, że to właśnie dzisiaj startuje Pierwsza Para. Z tym, że było już za późno, aby o tym zapomnieć.
Często nazywała ich w myślach Pierwszą Parą – było w tym coś z romantyzmu starych książek fantastycznonaukowych. To było trochę tak, jakby opowiedzieć na nowo historię Adama i Ewy, chociaż Walt Dangerfield w niczym nie przypominał Adama: kojarzył się jej raczej z ostatnim niż z pierwszym człowiekiem. Miał kwaśne, zjadliwe usposobienie, a jego sposób mówienia w rozmowach z dziennikarzami był tak opanowany, że graniczył z cynizmem. Bonny podziwiała tego człowieka. Dangerfield nie był jakimś pierwszym lepszym śmieciem czy ostrzyżonym po wojskowemu jasnowłosym automatem realizującym perfekcyjnie najnowszy projekt Sił Powietrznych. Walt był autentyczny i niewątpliwie właśnie dlatego NASA go wybrała. Jego geny były prawdopodobnie wypchane po brzegi całym dziedzictwem ludzkości, wszystkim tym, co kultura stworzyła przez ostatnie cztery tysiące lat. Walt i Lydia mogą odnaleźć terra nova... a potem po powierzchni Marsa będą stąpać tłumy małych, wyrafinowanych Dangerfieldziątek, wygłaszających różne mądrości z namaszczeniem zabarwionym jednak delikatnym szaleństwem Walta."