toż tam mieszkają duchy!!!
- Właśnie przyszła informacja — mruknął. — Słyszał pan może, umarł Jan LVII.
- A, papież.
- Papież. Lecimy na konklawe.
- Na co?
- Wybierać nowego papieża — wyjaśnił Blackwood i zapalił fajkę. - On jest
kardynałem.
- Kto?
Ksiądz wskazał ruchem głowy boczną grodź.
- Trzeba było sporo dopłacić - westchnął. - Musieli dopiero zamontować cały
równoległy system.
- Ale przecież widziałem, ma jakiś skafander...
- Nie nadaje się do kokonu. Potrzebny był wtórny system zamknięty. Tam teraz -
ponownie wskazał głową -jest sześćdziesiąt pięć stopni Celsjusza, osiem atmosfer, azot i
dwutlenek węgla i niewiele więcej.
— Pan też jest kardynałem?
- Nie, nie! - zaśmiał się Blackwood. - Wziął mnie tylko jako przewodnika. W końcu
lecimy na Ziemię. Nigdy tam nie był.
— A jak poprzednio wybierali papieża? To co?
- Ba, to było przecież jeszcze przed singulatorami i wszystko ograniczała prędkość
światła. W ogóle nie było mowy, żeby w konklawe brał udział ktokolwiek spoza Układu
Słonecznego. Stanowiło to coś w rodzaju naturalnej, fizycznej bariery uniemożliwiającej
Obcym włączanie się w wybór papieża; wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ale Rzymu nie da
się przemieścić, a jego położenie w oczywisty sposób uprzywilejowuje ludzi, mieliśmy monopol.
Singulatory go rozbiły. Spodziewam się schizmy.
- O?
— Tak, tak, niech się pan nie dziwi, to jest bardzo poważna kwestia. Zaczęło się od tego
papieskiego orzeczenia w sprawie Wodników z Rosy. Roma locuta, causa finita, okay; ale
sprawa nie była bynajmniej zakończona, bo po Wodnikach przyszli następni Obcy, a wówczas
nie było już powodów do czynienia wyjątków i teraz oto mamy jedenaście różnych gatunków
posiadających dusze, łącznie z ludźmi i Świerszczami. Schemat ewangelizacji pozostawał
wciąż taki sam i w końcu nie można już było dłużej zwlekać z wyświęcaniem autochtonów.
Oczywiście na różnych planetach poszło to w różnym tempie, bo Wodniki, na przykład, to
intelektualnie coś w rodzaju jaskiniowców, Heptersi znowuż - umysłowo porozszczepiani do
kompletnego chaosu, a chociażby Świerszcze - płciowo nieokreśleni; więc były opóźnienia z
powodu tych kumulujących się kłopotów interpretacyjnych, obowiązywała doktryna „byle nie
za mojego życia". No ale skoro już wyświęcono jednego Łaskawca... nie dało się tego
zatrzymać. A w ewangelizacji i nauczaniu na ich ojczystych planetach nie było lepszych od
samych tubylców, toteż logiczną rzeczy koleją obejmowali oni własne diecezje - o ile nie
potykali się gdzieś po drodze na gatunkowych idiomach i nie podpadali Kongregacji Doktryny
Wiary, co zazwyczaj kończyło się prewencyjną ekskomuniką latae sentatiae, bo z uwagi na
potężne opóźnienie decyzyjne stosowano zasadę reakcji podług scenariuszy pesymistycznych,
zawsze lepiej uderzyć mocniej, niż niechcący przyzwolić na wypaczenie Dobrej Nowiny. I tak
oto mamy nieludzkich biskupów i kardynałów. Póki Einstein trzymał nas mocno w garści, nie
było jeszcze tak źle, bo poza misjonarzami i stosownymi urzędami Watykanu mało kogo to obchodziło:
dziesiątki i setki lat świetlnych stąd, niech się dzieje, co chce, cóż to w końcu ma za
znaczenie. Ale teraz... Do śmierci kolejnego papieża Kronos wybuduje singulatory we
wszystkich zamieszkanych układach i na konklawe przylecą kardynałowie co do jednego. A już
dzisiaj ludzie stanowią zaledwie trzy piąte składu elekcyjnego.
(...)
- No ale ten panekumenizm prowadzi przecież donikąd! To znaczy...
- Dokąd prowadzi, to ja dobrze wiem. Schizma jest nieunikniona. Pomimo wszystko
większość ludzi nie zaakceptuje papieża, który oddycha chlorem, znosi jaja, żyje tysiąc lat,
zjada własne odchody, nie ma twarzy ani rąk i nie potrafi mówić po angielsku - a tym to się
skończy, to tylko kwestia czasu."
To nie ludzkość odkryła Duchy (Ducha) - to Duchy odkryły ludzkość. Skoro już zapadła
decyzja o budowie singulatorów, pozostawało to tylko kwestią czasu, czyli odległości; dla
Duchów, jak same twierdziły, pracujący singu-ator to jak orkiestra w jaskini. Informacja poszła
po Galaktyce sferyczną falą: tu się rzeźbi czasoprzestrzeń. Tę muzykę Duchy rozumiały jak
nikt.
Ludzcy, hepterscy, falowi i łaskawscy naukowcy próbowali pojąć biologię Duchów. Ale
to w ogóle nie była biologia. O ile organizm można zdefiniować jako po prostu trwający w
czasie homeostat, o tyle to były organizmy -jednakże w żadnej innej definicji już się nie
mieściły. Ich naturalne środowisko stanowiły bezpośrednie okolice wielkich zakrzywień
czasoprzestrzeni, w rodzaju osobliwości czarnych dziur lub poinflacyjnych uskoków 4D; tam
wyewoluowały jako zdolne do samoreplikacji krótkookresowe fluktuacje kwantowe, matryce
gradientów energetycznych - a przynajmniej taką ich pramacierz interpolowali współcześni
planetarni badacze. Same Duchy mówiły o tym w formie hipotez, podobnie człowiek przecież
nie pamięta pierwszej zaszłej syntezy DNA.
Kwantowa ewolucja, rozłożona na miliardolecia, doprowadziła do powstania w
homeostatach świadomości i rozumu. Rozum, w kolejnych miliardach lat, rozwinął technologię.
Dzisiaj już jedno od drugiego było nie do odróżnienia. Duchy wszak same z siebie nie
były w stanie opuścić swych grawitacyjnych kolebek, wyjść poza obszary szaleństwa
czasoprzestrzeni, tak samo jak człowiek -z definicji: ponieważ jest człowiekiem - nie był w
stanie przeżyć podróży do ich świata, zapuszczenia się w przyschwarzschildowe piekła fizyki.
Lecz technologia protezuje niedoskonałości i ograniczenia ewolucji. A historia nauki Duchów
była dłuższa od historii komórki na Ziemi. Mogli więc wyjąć biskupa z jego watykańskiego
gabinetu i zawiesić w pozornej próżni w dowolnym miejscu we wszechświecie; mogli się
materializować reprezentantami stosownymi do każdego napotkanego gatunku; mogli z
przedstawicielami tych gatunków rozmawiać jak swój ze swoim; mogli wiele; chcieli jeszcze
więcej. Bo znowu szło o duszę. Wszak chyba już nie sposób wyobrazić sobie życia w postaci
bardziej odległej od jego białkowych, planetarnych form; toteż kwestionowano adekwatność
terminu: to nie jest życie. Co zatem? Nie wiadomo; człowiek nigdy tego się nie dowie, a
chociażby się dowiedział - nie zrozumie. O ile bowiem uznalibyśmy Duchy (lub Ducha, jeśli
faktycznie są one jednością) za naszego bliźniego, o tyle zmuszeni bylibyśmy uczynić to samo
w stosunku do nadturingowych komputerów i zostałaby przekroczona - gorzej: zniszczona,
usunięta, wymazana - granica dzieląca żywe od martwego, ożywione od nieożywionego. Lepiej
już przyjąć fenomenalność istnienia Duchów, w alternatywie bowiem mamy przyznanie
atrybutu życia innym nieorganicznym ciągłym pseudostazom, w rodzaju planetarnych
atmosfer, burz magnetycznych czy nawet gwiazd. Duchów nie można zobaczyć; Duchów nie
można dotknąć; nie można ich sobie nawet wyobrazić: ciało z grawitonów, myśli jako
powinowactwie tu mowa? Rozłączność jest zupełna.
(...)
Nikt nie dostrzegał niebezpieczeństwa, zanim się ono faktycznie nie
pojawiło, ponieważ nikt w nie tak naprawdę nie wierzył: nikt z ludzi nie wierzył, że ich religie
mogą się okazać atrakcyjne także dla gatunków cywilizacyjnie stojących wyżej od ludzkości.
Jakoś podświadomie uznawano to za dogmat i rzeczywistość zdawała się potwierdzać owo
przekonanie: wszystkie napotkane w kosmosie rasy znajdowały się na niższym bądź podobnym
etapie rozwoju. Do czasu. Do Duchów. Oczywiście, nie mogło tu być mowy o żadnych
misjonarzach czy sterowanym procesie nawracania; Duchy po prostu przyswoiły sobie (na ile
w ogóle mogły go sobie przyswoić, będąc tym, czym były) całość dorobku kulturalnego
człowieka i najwyraźniej zostały „dotknięte światłem prawdziwej wiary". Wierzymy, mówiły,
wierzymy w Boga. Zaskoczenie było kompletne. Dogmat podświadomości okazał się
fałszywy. Na upartego dałoby się znaleźć jakieś analogie w ziemskiej historii - czymże innym
był dokonany przez żydowską sektę religijny podbój starożytnego Rzymu? - jednakże
przepaści cywilizacyjne istniejące w obu przypadkach zupełnie nie dawały się do siebie
przyrównać. Duchy — dały temu dowód po wielokroć - potrafiły sięgnąć ostatecznych granic
poznanego wszechświata, dotrzeć do każdego zakątka kosmosu; podczas gdy ludzkość i jej
obcoplanetarni partnerzy nie wyraczkowali jeszcze ze swego ramienia galaktyki. To potencje
absolutnie nieporównywalne.
Skoro uwierzyli, trudno się dziwić ich pierwszemu odruchowi: uszczęśliwić Dobrą
Nowiną innych. I tu pojawiał się problem; tu Kościół widział ów szantaż; stąd też wyrastały
korzenie teologicznego paradoksu. Duchy były w stanie w krótkim czasie zanieść Słowo Boże
wszystkim rozumnym rasom w kosmosie. Jednak Kościół — ludzie -nie mógłby tego procesu
wszechnawracania w żaden sposób kontrolować, zdany byłby w całości na Duchy, na ich dobrą
wolę, ich interpretację Pisma Świętego, ich metody i ich wyczucie etyki. Nadto tym sposobem
Duchy zamknęłyby Kościołowi jakąkolwiek drogę dalszej ekspansji, ograniczając go do tych
kilkunastu ras dotychczas spotkanych — wszystkie odkrywane później (po latach, tysiącleciach,
milionleciach lub nigdy, co prawdopodobniejsze) znajdowałyby się już pod pierwotnym
wpływem ewangelizacji Duchów. Duchy zawłaszczyłyby dla swojej wersji katolicyzmu całą
resztę wszechświata. To prawie przestępstwo: kradzież dusz.(...)
(...)
— Ale jakie Słowo Boże im zaniesiecie? Co to będzie za prawda z waszych ust?
— Czyż nie rozmawiamy teraz z sobą? Czyż nie porozumiewamy się?
- Sami tłumaczyliście, na czym to polega: to jest symulacja zrozumienia. Chodzi o moc
obliczeniową i logikę, a nie o poczucie wspólnoty.
— Czy to źle? Czy istnieje poczucie wspólnoty pomiędzy ludźmi a Głowaczami? W
jakiż inny sposób ich rozumiecie, jeśli nie zimną logiką analogii i przybliżeń?
— Jak w ogóle możecie się porównywać z Głowaczami? Wy jesteście dla nas czystą
abstrakcją: bezcieleśni, niewidzialni; każdy kontakt piętrowo zapośredniczony — przez ile
sztucznych filtrów i modulatorów przechodzi informacja po drodze od was do tej tutaj kukły?
Jakie tu narodziny, skoro się nie rodzicie? Jaki chrzest, skoro dla was woda to jak dla nas
równanie Schrodingera? Jaka śmierć, skoro nie umieracie? Jaka pokuta, jakie zbawienie?
Pismo Święte milczy o czarnych dziurach.
— Milczy także o Łaskawcach, Głowaczach, Świerszczach, Wodnikach. Milczy o
Indianach i australijskich aborygenach. Milczy o Chińczykach. Wy, ludzie, nazbyt skrępowani
jesteście czasem. Skoro takie było zamierzenie Boga, to jest to zamierzenie obejmujące
wieczność, bo przecież nie tylko moment spisywania ksiąg; i skoro za zgodne z Objawieniem
uznajecie chrześcijaństwo dnia dzisiejszego, odmienione przez wszystkie wpływy, z jakimi się
zetknęło od wyrośnięcia z żydowskiej Palestyny, a więc: greckie, rzymskie, pogańskie,
oświeceniowe, z obcych kultur i obcych ras, obcych planet; jeśli to jest chrześcijaństwo
prawdziwe, to znaczy, że w boskim planie były wszystkie te kolejne spotkania; „wczoraj",
„dzisiaj" i jutro" trwają jednocześnie w Jego woli, nie ma sprzeczności pomiędzy
średniowieczem a Obcymi, ważna jest wiara. Wyszła od Żydów; potem Europejczycy zanieśli
ją na wszystkie kontynenty; potem ludzie w ogóle, a więc i z tych kontynentów, w gwiazdy;
potem wierzący w ogóle, a więc i z obcych planet, dalej w kosmos; teraz my przejmiemy
pałeczkę i domkniemy proces, Dobra Nowina sięgnie granic wszechświata. Ilościowo i
procentowo, bo stosunkiem wierzących do niewierzących, ludzi wśród katolików jest akurat
najmniej. Dlaczegóż, na miłość boską, odmawiacie prawa wyznawania prawdziwej wiary
akurat nam? Czy naprawdę za kategorię ostatecznie wartościującą uznajecie tu przynależność
do rasy?"
Jacek Dukaj, In partibus infidelium, z tomu opowiadań: W kraju niewiernych