Dziś u maźka przede chałupom...
Wstałem rano, poczochrałem się, patrzę bez okno, a tu na drzewie naprzeciw dzięciołek siedzi. Znalazł se skubany połówkę orzecha włoskiego, włożył do dziupli takiej małej po spróchniałej gałązce i wcina. No dobra, zlazłem po armatę, okno delikatnie zasłoniłem, wystawiłem lufę i cykam. Raz mu ten orzech wypadł, to zlazł na ziemię, szukał aż znalazł i z powrotem zawlókł do pieczary. Wyjadł co dobre i zaczął trawić. Widzę zasypia regularnie, oko mu się mgli. W dodatku tak nietwarzowo się ustawił, że rzuciłem aparat, poszedłem do innej roboty. Ale co parę minut wyglądam dyskretnie przez okno. Trawił tak skubaniec blisko godzinę. Za którymś razem wyglądam a tu cień wielkiego ptaka tylko mi mignął. Patrzę - krogulec siedzi na ziemi i skubie zdobycz. Skubie regularnie jak baby gęsi na pierzynę. No myślę bracie toś se pospał. Zasnąłeś tu, a obudziłeś się tam.
Drapieżne ptaki tępione wiekami przez człowieka mają zupełnie niesamowity instynkt i łatwiej podejść własną żonę niż takiego zawodnika. Z reguły uciekają zanim w ogóle się takiego zauważy. No ale taka gratka. Rozwieram powoli drzwi. Pomalutku, pomalutku. Wychylam się jeno w imponderabiliach i lichej tkaneczce (z nadrukiem "Miś Yogi"). Balansuję na jednej, gołej nodze i trzaskam, ale po chwili czuję, że jednak na termometrze to było minus 8 a nie plus, jak mi się wcześniej zdawało. Oraz że od prawej łopatki poprzez z przeproszeniem wiadomo co do prawej stopy to już mnie sparaliżowało przez ten wychył.
Cofam się więc delikatnie. Ubieram kurtałę i ozuwam buty, takie co to mam naszykowane, jakby zlodowacenie szło (możecie sobie pozwolić ob. Remuszko za ubranie i ozucie). Wystawiam delikatnie krzesełko. Sadzam z przeproszeniem wiadomo co, tym razem wygięty w drugą mańkę, żeby się od razu w oczy nie rzucić. Przechylam powoli we właściwą stronę, łapię pole widzenia.
Już, już... Ta cholera oczywiście co robi. Bierze nieboszczyka i zmienia lokal. I tylem go widział. Jedyna pociecha, że to nie był jednak ten dzięciołek, tylko gołąb jakiś.