oglądałem, dramat, zerowe, fabuła zerowa i aktorzy zerowi, gdyby żebrowski miał taką ekipę to nikt by się z wiedżmina nie śmiał i mi smutno się robi..
Pociesz się
sapkowskimi aluzjami w warstwie dialogowej
. A, że to takie sobie? No, przecie Marvel Cinematic Universe po polsku to ma być, nic ambitniej...
Skoro zaś mowa o tym sorcie kinematografii to zdarzyło mi się obejrzeć tegoroczną wersję
"Ghostbusters", bo słyszałem o jakichś straszliwych internetowych burzach w szklance wody wokół tejże produkcji i ciekaw byłem na ile zasadne....
Powiem tak. W oglądaniu ten film jest... fajny (w kategoriach odmóżdżającej-i-odmóżdzonej popkultury
ofkors ). Bohaterki nawet sympatyczne, w praktyce wcale nie aż tak przegięte, jak wydawały się w
trailerach. Sposób w jaki twórcy filmu rozprawiają się z rzeczoną falą
hejtu (i proszą o pokochanie swojego
dzieła), jest nawet uroczy i dość wzruszający przez to
(trochę szkoda, że nie odpowiadali z taką samą klasą w realnym życiu, bo może by sobie publiczność zdołali zjednać tym). Bardzo dobrze udało się też oddać klasyczny klimat kina nowej przygody - "GB" 2016 wypadają lekko i przyjemnie jak "Ant-Man" nie przymierzając. Miłośniczki/miłośnicy klimatów w stylu
geek girl też znajdą coś dla siebie (Holtzmann, także finalny występ Sigourney Weaver w roli doktor Gorin). No i antagonista nawet fajnie pomyślany, przegięty od początku do końca, ale naprawdę ciekawy z niego - koncepcyjnie -
villain (tu nie sposób nie wspomnieć o podwójnej roli Hemswortha, który płynnie przechodzi od roli przszarżowanego sekretarza-jełopa, do wcielonego weń głównego złego). Cieszy też - nawet jeśli przydługie -
cameo Slimera (zwanego w dawnych przekładach oryginału Żabim Duchem). Sympatyczny (nawet jeśli wymuszony szantażem, jak wieść głosi) jest występ dawnych aktorów na drugim planie. Sensowne okazało się poprowadzenie fabuły z punktu widzenia Erin Gilbert (robiącej ni to za nową w zespole Shadowcat, ni to za powracającego do domu wuja Festera marnotrawnego
), co pozwala widzowi gładko wejść w świat filmu. Okna w zaświaty z czającymi się w nich głodnymi zemsty duchami wyglądają naprawdę niesamowicie. A scena, w której Szatan objawia się swoim wiernym wyznawcom doprawdy przezabawna
.
Jak mówię, jest to przyjemny, b. poczciwy (wcale nie zajadle feministyczny, co mu imputowano), film, który nie zasłużył na tyle nienawiści.
Nie jest to jednak również film żadną miarą wybitny. Logika fabuły jest typowo
blockbusterowa - trudno oczekiwać jakiejkolwiek fabularnej spójności: nie poznamy żadnej spójnej teorii duchołapstwa (fakt, w poprzednich częściach też jej nie było)
*, nie wiemy czemu duchy straszą na równi z demonem, jakim, właściwie, cudem North rozkazuje jednym i drugim, ba, trudno tam w ogóle mówić o logicznym wynikaniu jednych zdarzeń z drugich, wątki są często urywane (dziekan podejrzanej uczelni puszcza płazem kradzież sprzętu, Patty tłumaczy się w finale wujkowi ze straconego karawanu, choć ma dostęp do strumienia rządowych funduszy i dziesięć nowych by mu mogła kupić, Erin gna w panice przez miasto, by nagle uratować tyłki koleżanek występując w pełnym rynsztunku). Im bliżej finału tym z tym gorzej. Ponadto film jest - wbrew szumnym zapowiedziom o
gore - znacznie lżejszy od oryginału, Zuul, Vinz Clortho, nawet Vigo, potrafili przerazić (jasne, w oswojony, popkulturowy sposób), pokazać się jako groźne byty z zaświatów, tymczasem North-wcielony-w-Kevina wyraźnie błaznuje (na swój sposób zabawnie i sympatycznie zazwyczaj, ale totalnie bez sensu, zwł. gdy zmienia się w duszka z logo "GB"), jego armia duchów zaś, co to miała mordować i mścić się, atakuje tak powoli i nieskutecznie (zawsze niewielkimi grupkami, nigdy hurmem), że bohaterki mają z nimi niewiele więcej problemów niż gdyby grały w DOOMa na
god mode - reżyser lubi bohaterki, świat (przedstawiony) lubi bohaterki, przeciwnicy najwyraźniej też je lubią i walczą z nimi tylko pro forma. I jeszcze zburzony budynek na koniec cudownie "odrasta"
**. Do tego dochodzi kwestia CGI. Wspomniałem, że rzecz ma klimat klasycznych produkcji fantastycznych sprzed lat (choć one nie miewały rozłażących się tak scenariuszy). Niestety, efekty są na tym samym poziomie. Nie wiem po co tyle ich naładowano, i tak za nie przepłacono, skoro wyglądają tak, że mogłyby zachwycić w pierwszej połowie lat '90, nawet kolorystyka z wtedy jakby.
Oryginał - mimo swej rozrywkowej formy i radosnego braku ambicji - był znacznie dojrzalszym, spójniejszym, mądrzejszym (doroślejszym, można rzec) filmem. więc nie dziwię się w sumie, że przywiązani doń fani sarkają. Obecna wersja nadaje się dla trzynastolatków, oni może nie zauważą paralogizmów, jak popcorn będzie smaczny
***.
Niemniej, powtórzę - powodów do tych wybuchów nienawiści nie było, a bohaterki łatwo da się polubić. I nie ma tam czegoś takiego jak pasmo nudy zwane środkową częścią - całościowo znacznie mądrzejszego jednak - "Star Trek Beyond".
(No i trzeba chyba jednak docenić tę żeńską obsadę, tak mało tych superbohaterek.)
W sumie jak chcą, niech robią ten ciąg dalszy, co o nim - że ma być - się słyszy.
* W użyciu jest klasyfikacja znana z GB RPG:
http://ghostbusters.wikia.com/wiki/CDI_SystemUżywana jednak pretekstowo, bez wyjaśnień (zwł. jak i w oparciu o co została stworzona), ot, by "bardziej naukowo" brzmiało, i by
fan service był.
** Tego poziomu paralogizmów - by nie rzec: spiętrzeń piramidalnej głupoty - nie bywało nawet w w/w MCU, ba, nawet "X-Men: First Class" na tym tle wysiada. Tylko tu razi to jakoś mniej, bo nie da się brać tego filmu serio, co go ratuje.
*** O ile nie oglądali kreskówek "GB", ich scenariusze miały znacznie wyższy standard.
A potem sięgnąłem sobie, powtórkowo, po film
"Ant-Man" (skoro nasuwało mi się porównanie do najnowszych "GB", jak wspomniałem, to musiałem sobie zweryfikować
).
Powiem tak... Pod pewnym względem jest to film od tegorocznych "Ghostbusters" o niebo lepszy... Aktorstwo, wyraziści bohaterowie, strona wizualna, klimat... W oglądaniu;) jest to prawdopodobnie najlepszy film superbohaterski od czasu "Spider-mana 2" Raimiego. Jest to przy tym kino b. spielbergowskie (o ile "GB" da się porównać do kina nowej przygody klasy B, ze schyłkowych dla tego gatunku lat '90, o tyle tym razem mamy raczej odpowiednik kina lat '80, gdy ów podgatunek kina fantastycznego kwitł) - relacje rodzinne (w dwu rodzinach rozszerzonych
nawet) do naprawienia, córeczka do uratowania, wątek przyjaźni z mrówką (i ogólnie przedstawienie tych owadów w sposób dość... uroczy - znów muszę użyć tego słowa
), stary Steven S. byłby dumny.
Jednym słowem: Peyton Reed może sobie podać rękę z Raimim i Spielbergiem z ich lepszych lat.
No i - oczywiście - wspomnieć trzeba o scenach walk - i tu jest dobrze, oko się nie gubi. Klarowność iście cameronowska...
Skoro o nich mowa... Warto też wspomnieć o tym, co przypomina, że jest to film z MCU - występie Falcona i stoczonej przezeń (przegranej
ofkors) walce z bohaterem tytułowym, walce z autoironicznym wdziękiem traktującej schemat komiksowgo pojedynku
dobrego z
dobrym.
Czy więc jest to film bezbłędny - jeśli łyka się konwencję opowieści o zmniejszającym się facecie hasającym z mrówkami? Niestety nie. W trakcie oglądania absolutnie to nie przeszkadza - sprawność narracji powoduje, że przyjmuje się ekranowe wydarzenia bez zastrzeżeń i śledzi nie analizując (luksus jakiego "GB" wersja 2016 już widzowi nie fundują, tam na bieżąco dostrzega się błąd za błędem), jednak - gdy pomyśleć na chłodno - mało co tam, w warstwie założeń, trzyma się kupy. O ile scenarzyści odwalili dobrą robotę w zakresie kreowania postaci, budowania relacji między nimi (istniejących na starcie, ulegających przewartościowaniu i powstających), konstruowania dialogów, o tyle logika fabuły najwidoczniej niewiele ich obchodziła. O ile rozumiem, że Hank i Hope mogli chcieć przetestować Scotta i postawić go w sytuacji, w której z nimi współpracować musi, bo jego los zależy od ich dobrej woli (czyli samego wątku skoku na sejf nie będę się czepiał), to nie rozumiem po co doprowadzać do jego aresztowania i potem organizować mu ucieczkę z więzienia? Wygląda fajnie, ale czy nie utrudnia sprawy? Trzeba go będzie ukrywać, wynajmować mu adwokatów potem, itd.
Po drugie - sama logika wielkiego skoku po kostium Yellowjacket. Przecież i Hank, i Hope mają tam dostęp. Wystarczy potknąć się
"mimo woli" i uszkodzić ten strój (swoją drogą: czemu przechowywany w postaci zminiaturyzowanej?). A Scotta posłać tylko by wysadził serwery, albo podłożyć pod nie zminiaturyzowaną - mają te dyski - bombę (czy nawet ten brelokowy
czołg wyładowany TNT).
To co zamiast tego wymyślili, to już nie jest
drapanie się lewą ręką w prawe ucho, to jest
drapanie się lewą ręką w lewe ramię, dookoła głowy.
Dalej - sama miniaturyzacja. Wiem doskonale, że z tym zawsze w SF były kłopoty, ale tu je jeszcze rozmnożono... Widzimy, że bohater ulegając miniaturyzacji zachowuje swoją silę (ba, jakby mu jej nawet przybywało), ale co z masą? Przecież powinien być gęsty i ciężki, może nie tak jak neutronium jeszcze, ale... a tu bez trudu na mrówce sobie lata... (Podobne pytania można stawiać w wypadku w/w czołgu.) Kolejna sprawa, klasyczna już - oddychanie. Ok, powiedzmy, że układy hełmów miniaturyzują powietrze na bieżąco, by pomniejszeni zdołali je wdychać, ale jeśli tak - to hełmy powinny być naturalnym miejscem, w które się celuje w wypadku pojedynku zminiaturyzowanych - pokonany udusi się, albo powiększy, by tego uniknąć, i tak przegra.
Do tego dochodzi kwestia umieszczenia pomniejszającego przycisku na rękawicy kostiumu Ant-Mana. Czy to na pewno jest właściwe miejsce?
Dalej - mrówki. O ile rozumiem, że kontrola nad nimi jest integralną częścią fabuły, o tyle powiedzmy sobie jasno, że to są spielbergowskie mrówki, zmieniono im wygląd, by były bardziej sympatyczne. W dodatku nie ma mrówek cały czas skrzydlatych, skrzydła miewają królowe na wiosnę. TU szerzej o biologicznej stronie filmu:
http://www.blastr.com/2015-7-21/biologist-reviews-ants-ant-manhttps://www.inverse.com/article/4658-an-entomologist-s-scientific-review-of-ant-manI jeszcze jedno... pisałem, że "GB" stanowią dowód na to, że teza, iż ciekawy
villain stanowi o jakości filmu superbohaterskiego nie zawsze się sprawdza. Tu jest podobnie, tylko
a rebours, bo nieciekawy
villain fabuły nie pogrąża. Yellowjacket nie jest zresztą tragicznie zły, jest - po prostu - nudny. Walczy nieźle, ale jego motywacje, psychika... Jedyna nieudana postać z tego filmu - trochę Obadiah Stane-bis (schemat: odebrać facetowi firmę i technologię i zarobić sprzedając jego wynalazki wojsku i
tym złym; w dodatku też, łysy), trochę standardowy ambitny i zazdrosny ex-uczeń, co atakuje mistrza (
Anakin, is that you?
), trochę klasyczny chciwy, zły biznesmen. W dodatku idiota - ma pomniejszającą broń (czym niby zabił jednego z współpracowników?), a zamiast na niej zarobić myśli tylko nad technologią Yellowjacket, przyznaje wprost, że robi interesy z HYDRĄ, a - skoro tam wszyscy mają związki z kompleksem militarnym i tajnymi służbami - wie doskonale, że to ścigani ex-hitlerowcy, i że Hank też to wie.
Teoretycznie jednak... wszystkie paralogizmy działań bohaterów daje się wyjaśnić, wspomina się o niekorzystnym wpływie kontaktu z Cząsteczkami Pyma na mózg. Tak więc Hank, Hope i Darren mają prawo myśleć w sposób... hmm... specyficzny...
Mamy więc trochę odwrotność sytuacji z "Captain America 2" - tam wszystko miało sens, poza tym, że wrogowie życzliwie strzelali Captainowi w tarczę (mylili ze strzelecką?
), ale ten jeden, jedyny, błąd b. raził. Tu nonsensów jest znacznie więcej, ale rażą znacznie mniej.
W kategorii kina rozrywkowego dałbym więc 3/4. (Przy wyłączeniu krytycyzmu nawet okolice 4/4.) Mimo wszelkich zastrzeżeń szczerze polecam miłośnikom produkcji tego typu. I mam nadzieję, że następnym razem ał-torzy zadbają o logikę.
(A propos następnego razu: trzeba dodać, że w typowej marvelowskiej scenie po napisach są Cap, Falcon i Winter Soldier, i aluzje do Black Panthera się robi, co ma budować fundamenty pod "CA 3"
.)
Aha, taka jedna ciekawostka - ta rzeczywistość, w której można się zagubić na poziomie subatomowym, gdy się przesadzi z miniaturyzacją - piszą, że to podobno ma być filmowa wersja
Microverse, ale zastanawiam się też czy ta warstwa Wszechświata ukryta pod rządzoną prawami fizyki (choć
prawda ekranu nie zawsze to potwierdza
) dostępną nam rzeczywistością, nie będzie stanowić aby jakiegoś klucza do stworzenia teorii magii, którą dysponuje Doctor Strange. Czy ta magia nie pochodzi gdzieś z tego poziomu?
(BTW. sam nie wiem czy retrospekcyjny wątek z młodym Hankiem i Janet/Wasp chwalić czy ganić... Niby "Cap.Am." i pewne wątki "Iron Mana" pokazują, że pewne technologie rozwijano tam od dekad, niby taki
homage do zimnowojennych klimatów "Fantastycznej podroży" - czyli świadomość korzeni miniaturyzacyjnych opowieści widać, niby ten wątek jest fabularnie kluczowy - buduje całą dynamikę relacji rodzinnych Pymów, a co za tym idzie determinuje kształt fabuły filmu, ale pojawia się pytanie jak daleko sięga alternatywność tego świata względem naszego...)