Nie było czasu dać jakichkolwiek. Panelistów było sporo, czasu niewiele (po godzinę na panel). Mam wrażenie, że - choć i tak przeciągałem swoje wypowiedzi ponad granice przyzwoitości - powiedziałem może 1/10 (jak nie 1/100) tego, co powiedzieć chciałem
* (o rozwijaniu wątków mowy być nie mogło).
Przy czym, choć podobieństwo pewnych schematów jest uderzające - sprawdź sam:
https://archive.org/stream/Thrilling_Wonder_Stories_v35n02_1949-12/Thrilling_Wonder_Stories_v35n02_1949-12_djvu.txtSzansa, iż Lem czytał - też niemała (polski przekład ukazał się w '58, w oryginalnych "Rakietowych szlakach"). Traktowałbym rzecz - tak już b. serio mówiąc - jako hipotezę do weryfikacji (kłania się
sprawa "Bohaterskiego misia"), w dodatku nie własną (bo pokrewieństwa "Solaris" do w/w opowiadania wytykane były przez zachodnich krytyków SF - minimum jednego
- w ramach niekończącego się pokłosia sławetnej
Lem Affair). Satysfakcja brała się tylko stąd, że mimo obecności na sali tylu tęgich głów byłem tam jedynym, mającym pojęcie o w/w paralelach.
* Zdążyłem powtórzyć swoją starą tezę, że Mistrz odcinał się od (amerykańskiej) SF przez jej pulpowość (gdyby standardy gatunku wyznaczali Wells z Stapledonem, to by się może nie odcinał; zwł., że - "Człowiek z Marsa" dowodem - ciągnęło Go do lasu
). Jako dowody (pop)kulturowego impaktu Lema wymieniłem twórczość Peteckiego (z naciskiem na powieść "Kogga z Czarnego Słońca"), tę
knigę Benforda, co Ci ją kiedyś polecałem (jako realizację postulatu unikania domestyfikacji Kosmosu), a także autorów rodzimej social SF (co to chcieli inaczej niż S.L., ale nieświadomie kontynuowali tradycję Jego antytotalitarnych kawałków; potem jeszcze do Zajdla wróciłem - na etapie dyskusji o językowej inwencji - mówiąc o koalangu, i nadaniu przezeń nowego, futurologicznego, znaczenia słówku
Klucz), no i krążącego nam nad łbami LEM-a-satelitę (chciałem jeszcze wspomnieć o Reynoldsie, który, w przeciwieństwie do Asimowa, opisując kosmiczną politykę, uwzględniał jak Mistrz przykazał, nieprzekraczalność pś - nie zdążyłem). Napomknąłem też coś o tym, że "Ślepowidzenie" Wattsa to stare lemowe tezy w nowszym opakowaniu naukowym. Jako jednego z literackich protoplastów Patrona wspomniałem znów Żuławskiego (nie przebiłem W.O., który w Tworach F. zauważył nowszą generację gości
z wyspiańskiego wesela ). Porównując S.L. z J.D. zarzuciłem temu ostatniemu zbyt silne zanurzenie w popkulturze (przywołałem - też połebkowo - analogie do W.J. Williamsa, Egana i stylistyki komiksów Jima Lee), oraz zatonięcie we własnych worldbuildingach - podczas gdy Lem zawsze o realnym świecie pisał. (Chciałem jeszcze wypomnieć Dukajowi ciągoty snobistyczno-elitarystyczne; i na to czasu zabrakło. Więc i nie rozwinąłem tego lingwistycznie, pokazując, jak lemowskie neologizmy udają słowa wzięte z mowy potocznej i tym samym w ucho wpadają, podczas gdy Jego
następca urabia słówka nieco pretensjonalne, zdradzające przesadnie swoje naukowo-wysokokulturowe korzenie, i tym samym sztucznawo wypadające. Tak samo nie nachyliłem się nad worldbuildingową stroną "Bajek..."/"Cyberiady", choć planowałem. Tudzież nie pochwaliłem - acz nie bez zastrzeżeń - J.D. "Katedry" - jako lemowskiej, "Serca Mroku" - jako przepisania Conrada na SF, oraz "In partibus..." - jako ciekawej dyskusji z wątkiem ojca Lacymona i opowieści jego. No i - co najbardziej boli - nie wygłosiłem podebranego
McIrvinowi wywodu o tym, jak S.L. z nieporównaną gracją przyszłe/fikcyjne historie Nauki budował, ani - siłą rzeczy - nie uzupełniłem go - własnymi już - przemyśleniami o podobieństwach "Głosu Pana" i - powstałej równolegle - watsonowej "Podwójnej helisy".) Rzuciłem żartem, iż - w świetle obecnych mód w SF - paradoksalnie najnowocześniejszym dziełem Mistrza jest "Obłok..." (jest obyczajowość, są
kobity, ba, nawet komunizm dałoby się wpisać w jeden ciąg z tymi MacLeodami, o których gadaliśmy). Sugerowałem, iż społeczna niewidoczność - obserwowalnej w nakładach - popularności Lema może brać się stąd, że miłośnicy Dostojewskiego np. nie bawią się w hałaśliwe fanowanie, jak zwolenninicy "Star Wars" (a Mistrz to jednak biegun F.D.), acz i zdementowałem przy okazji twierdzenie, iż podkoszulki z S.L. nie istnieją (
skrzacie, spodziewaj się zamówień
). No i jeszcze wywodziłem lemowsko-dukajową metodę zanurzania czytelnika w świecie przedstawionym (którą uznałem za rzecz w SF jednak spotykaną - "Diuna", "Aristoi", "Diaspora") od Heinleina (musiałem się z tego gęsto tłumaczyć
) i zapomnianych SF-ów Kiplinga, przywołując przy tym wiadome czarnodziurowe opowiadanie Aldissa jako wczesny przykład
odpowiedniego dawania rzeczy słowa (gdzie nawiasowo dorzuciłem, że B.A. z Ballardem nie okazali się jednak Mesjaszem SF, więc Lem
musiał sam).