Na początek cytat:
"Jak widzisz i nieraz jeszcze zobaczysz, w tej rozmowie mówię też o sobie. Tu i ówdzie nawet zwierzam ci się ze spraw mniej czy bardziej osobistych. Czasami porównuję, aby unaocznić zarówno to, co nam wspólne - jest tego sporo - jak i to, czym się różnimy." (s.14)
Więc czytelnik myśli sobie: to byli chyba wielcy przyjaciele (Lem i Stiller). Szkoda, że nic nie wiedziałem o tej przyjaźni. Ale czytamy dalej:
"Wymyśliłem (...) chyba z pół setki takich utworów. (...) Postanowiłem wydawać je w zbiorach tak właśnie zatytułowanych: Plagiaty. Ale on [Lem] się strasznie oburzył na ten pomysł. Doprowadziło to nawet do wygaszenia naszej znajomości" (s.45)
Cóż za eufemizm: wygaszenie znajomości. Pokłócili się tak poważnie o wartości wyłącznie artystyczne? Jak trwała była ta przyjaźń, znajomość, zażyłość? Jakie daje prawo Stillerowi do spoufalania się z Lemem i poklepywania go po plecach? Wytykana Lemowi kardynalnych, zdaniem Stillera, błędów w jego powieściach i pokazywania jak powinny być napisane. Mimo, że zastrzega się:
"(...) czy warto starać się o poprawianie tych, co napisali pierwowzory, skoro nie mam czynnego i samoistnego doświadczenia w prozie realistycznej?" (s.46)
No właśnie! Doczytałem do strony 52 i na razie dowiedziałem się jak powinny być napisane "Solaris" i "Czas nieutracony", jak niewiele wart jest "Powrót z gwiazd", i że "Pamiętnik znaleziony w wannie" w niektórych wątkach zawiera "pożyczki" (czytaj: plagiaty) z różnych autorów. A wszystko to napisane w coraz to bardziej fałszywie przyjacielskim tonie. A wszystko to wypełnione nieustannym "JA" Stillera. No cóż, Lem już nie może polemizować, a dla Roberta Stillera pojawiła się niepowtarzalna okazja wspinaczki po jego plecach nieco wyżej w świecie literatury... i sprzedania swojej książki... Ja na przykład nie kupiłbym jej gdyby na okładce nie było nazwiska Lema.