Wypowiedzi osobno, bo objętość postową przekroczyły:
MÓWIĄ O LEMIE
NOBILITOWAŁ GATUNEK
Coś tam poczytywałem, lecz dopiero Kongres Futurologiczny w specjalnym nu-
merze „Szpilek” z Grudnia ‘70 (wydanym dla współpracowników – legalne wy-
danie pochlastała cenzura) przyjąłem jak wydarzenie, ale od pasjonowania się
Lemem byłem daleki. Wkrótce potem, podczas pracy nad spektaklem Telefon
zaufania dla kabaretu Stodoła, Maciej Wojtyszko zwrócił mi uwagę na możli-
wości kamuflażu, jakie stwarza SF. Przeczytałem na nowo Cyberiadę i Bajki ro-
botów, odnajdując drugie i trzecie dno tych opowiastek. W kostiumie wymy-
ślonych światów krył się zachwycający ładunek satyry na naszą rzeczywistość.
Potem sięgnąłem po Strugackich. Naraz fantastyka objawiła ogrom możliwości
otwierających się przed początkującym autorem, który nie lubił małego reali-
zmu, a chciał pisać o najważniejszych sprawach swego kraju, o mechanizmach
dziejowych, o patologiach władzy.
Z biegiem lat Lem nadal zaskakiwał, ale coraz częściej różniliśmy się w są-
dach. O Polsce, Wszechświecie. Poznanie pogłębiało w Lemie pesymizm i ate-
izm. Ja zaś im bardziej wpatrywałem się w gwiazdy, tym mocniej czułem tchnie-
nie Boga. A potwierdzenie teorii Wielkiego Wybuchu znalazłem na pierwszych
stronach Księgi Rodzaju. Gigantyczna erudycja w jakiś sposób uwięziła Lema
– uniemożliwiła mu wiarę w inne światy, w obcych, w Boga.
Galicyjski mędrzec upodobnił się trochę do tych XIX-wiecznych uczonych,
którzy na krótko przed odkryciami Roentgena, Becquerela czy małżonków Cu-
rie ubolewali, że już wszystko zostało odkryte. Marcin Wolski (1947)
NA NIM SIĘ WYCHOWAŁEM
Jacy są twoi ulubieni pisarze, o ile masz takich?
Mam, ale spoza fantastyki. W gatunku ceniłem Lema, jak wszyscy, właściwie
wychowałem się na tym pisarzu. Interesowałem się też innymi fantastami, po-
doba mi się Vonnegut i jego Śniadanie mistrzów, ale w sumie z SF niewiele so-
bie cenię. Książki tego gatunku z reguły nudzą mnie, dochodzę najdalej do
siódmej strony. Wśród pisarzy najwyżej cenię Franza Kafkę – nie dlatego, że
jest pisarzem uznanym przez innych, on mi po prostu szczególnie odpowiada
i to już od 20. roku życia.Adam Wiśniewski Snerg (1937)
z wywiadu Karcer i niebo wcielenia Macieja Parowskiego
MY Z NIEGO NIE WSZYSCY
Nie powinienem się wypowiadać na temat Stanisława Lema. To źle zabrzmi,
ale dla tej grupy fanów SF z literackimi ambicjami, w której się obracałem od
początku lat 80., Lem nie był punktem odniesienia. Oczywiście, docenialiśmy
jego znaczenie, jego sukcesy międzynarodowe i tak dalej – ale na takiej samej
zasadzie, na jakieś się doceniało autorów lektur szkolnych. To znaczy: był sobie
kiedyś taki dziadek, nawet fajny, ale dawno. Nawet zrzynając od czasu do czasu,
nie mieliśmy świadomości, że zrzynamy z Lema, szczególnie z Cyberiady. Czer-
paliśmy z ogólnodostępnej skarbnicy gatunku.
To nie znaczy, żeby w moim środowisku istniała moda na kontestowanie
Lema. Przeciwnie, płomienne antylemowskie deklaracje, jakie wygłaszał świę-
tej pamięci Andrzej Krzepkowski („czas Lema się skończył, zaczął się mój czas”)
czy Andrzej Wójcik, twierdzący, że Lem szkodzi polskiej fantastyce, i że praw-
dziwymi mistrzami są Chruszczewski i Boruń, śmieszyły nas i oburzały. To oni,
ludzie z kręgu KAW-owskiej „serii z glizdą”, byli dla nas wrogami. A Lem był jak
jakiś Żeromski czy Wyspiański. Bezwzględnie ważny i znakomity, ktoś, kogo nie
można było nie znać i nie szanować, ale też ktoś, kogo się nie chciało ani naśla-
dować, ani kontestować.
Nawet tam, gdzie, wydawałoby się, powinniśmy się zachwycić – w krytyce komu-
nizmu. Bo Lem polemizował z teorią marksistowską, a za naszych czasów ta teoria
była martwa jak solony śledź, mieliśmy ją gdzieś i my, i komuniści. Może wyczuwali-
śmy to przez skórę, może widzieliśmy u naszych rówieśników, którzy się sprzedawali
reżimowi, że tamta strona to nie żadna ideologia, tylko po prostu cyniczni oportu-
niści. Problem komunizmu nie był już dla nas problemem intelektualnym, a tylko
emocjonalnym, i, czasem, technicznym – w który punkt pierdolnąć zomitę kulką od
łożyska, żeby go najskuteczniej wyeliminować. Jasne, że woleliśmy Zajdla.Rafał A. Ziemkiewicz (1964)
NA LEMIE WYROSŁEM
Wiara Lema, że intelekt stanowi klucz do wszystkiego, zdawała się budująca
i uwodzicielska. Przez długi czas.
Lema czytałem z jednego jeszcze powodu – dla głodu fabuły. Po przeczy-
taniu Powrotu z gwiazd, Solaris, nie czułem potrzeby obejrzenia tego na ekra-
nie filmowym. Lektura dawała kino wyższego rzędu, odczucia szlachetniejszej
klasy niż obraz z taśmy. Proza Lema uświadamiała, że kino jest medium słabym
i bezradnym wobec literackiego źródła.
Lema ceniłem zawsze za perfekcyjność, konsekwencję i pracę pisarską „na
całość”. Na serio. Za stosunek do rzeczywistości postawiony jasno i konse-
kwentnie broniony. Do końca. Może z czasem ten walor będę postrzegał coraz
mocniej, ponad jego drogą własnej ewolucji do swojego pisarstwa, jako wielki
romantyzm.
Czy godny pełnego myślowego naśladowania?
Lem ma dla mnie również drugie oblicze.
Jest pisarzem, który ustalił na całe literackie życie materialistyczny charakter
świata. I dowodził go ze wszystkich sił. Uroda tych dowodów oczarowuje, kiedy
czytam Filozofię przypadku. Nie jestem jednak w stanie dać się jej uwieść. Roz-
stanie się Lema z wiarą w młodym wieku zaowocowało typową pułapką. Wraz
z wyborem filozofii świata musiał stanąć twardo na jednym z biegunów. Bez
szansy na trzecią drogę, zupełnie wolnego poznawania świata. W tym świato-
poglądowym sporze ucierpiały fakty. Chodzi o przejawy istnienia, które prawie
każdy odczuwa lub o których wie, lecz niemające prawa oficjalnego zaistnienia
w kręgu cywilizacji naukowo-technicznej. Mogły się znaleźć w jednym ze świa-
topoglądów lub wylądować na poznawczej banicji.Marek Baraniecki (1954)
ONI ŻYJĄ
Rok 1972. Chyba. Jestem na letnich koloniach w podgórskiej miejscowości.
Długowłosy hippis z gitarą, wychowawca, zabiera nas do miasta. I oto kiosk
„RUCH”: wiara rzuca się jak szarańcza – przepychają się, kupują widokówki, by
dać znać rodzicom, że żyją.
Dwadzieścioro nastolatków kłębi się przy drewnianej imitacji lady, a ja przy
bocznej ścianie kiosku wpatruję się w żółtą okładkę książki z wielkim tytułem
CYBERIADA. Wychowawca zaniepokojony autystycznym zachowaniem pod-
opiecznego nieoczekiwanie staje przy mnie.
– Fajną ma czapkę ten Stanisław Lem – mówi.
Na okładce dwa roboty (dzieło Daniela Mroza). Większy ma na głowie/heł-
mie coś w rodzaju pióropusza, w którym rysownik zamieścił nazwisko autora
książki.
W odróżnieniu od wychowawcy wiem, kto to Lem. Mam za sobą lekturę
Astronautów i Obłoku Magellana, a także zakończone fiaskiem (nomen omen)
próby pokonania paru innych pozycji ze szkolnej biblioteki. Zdanie o autorze
mam takie sobie. Na razie wolę Verne’a, Londona czy Maya. Albo naszego Wer-
nica. Niejasno kojarzę, że jakiś Perx czy Pirx to leniwy nudziarz, dokładnie taki,
jakim po latach okaże się na ekranie w postaci Lubaszenki seniora (widać, reży-
ser i scenarzysta, Marek Piestrak, miał identyczne odczucia i pozostał im wierny).
Coś jednak trzyma mnie przy witrynie. Magiczne pole siłowe. Nie sądzę, żeby
emanowało z oryginalnej okładki. Z zafascynowaniem usiłuję rozgryźć, co też
może się kryć wewnątrz cegłówki z napisem CYBERIADA. Spoglądam na karteczkę
z ceną: 19 złotych, sporo, zważywszy, że z domu dostałem 50. Ten 19 złotych to 15
gałek lodów albo cały kilogram irysów mordoklejek. O nie!
Wieczorem nie mogę zasnąć. W zbiorowej sali dawno ucichły wieczorne
opowiastki i dowcipy. Dlaczego nie mogłem spać z powodu książki o której nic
nie wiedziałem, której nie miałem nawet w ręku. Może byłem nienormalnym
dzieckiem?
Następnego popołudnia, może dwa dni później, znów idziemy na miasto.
Sprawdzam stan kasy. Wykupili, myślę z rozpaczą. W takim RUCHU jest tylko po
jednym egzemplarzu, na pewno wykupili.
Nie wykupili. Stanisław Lem patrzy na mnie szypułkowatymi oczami.
Już w marszu rozpoczynam lekturę.
Następnego dnia uzgadniam z kolegą, że rozedrę mu koszulę, on zakłada
najgorszą, a ja przystępuję do akcji. Kolega wrzeszczy, nadbiega wychowawca.
– Za karę nie oglądasz Arsèna Lupina!
Liczyłem na więcej. Poprzedniego dnia za zniszczoną bluzkę koleżanki ko-
lonista nie pojechał na całodzienną wycieczkę. Ale dobra i ta godzina, podczas
której grupa będzie na świetlicy, a ja spokojnie, w ciszy oddam się lekturze.
Starczy na pierwsze dwa opowiadania, po których wiem że nigdy lepiej nie
wydałem pieniędzy.Krzysztof Kochański (1958)
DILER, TRENER I TRZY PRAWA
Stanisław Lem miał w sobie coś z dilera narkotyków. Odkryłem jego proce-
der, analizując wszystko na podstawie własnych losów. Najpierw, jak praw-
dziwy handlarz, łowił dzieciaki pod szkołą. Rozdawał swoje przygodowe
opowieści, uzależniając dzieci od przygód astronautów, pokazywał, co cie-
kawego w Obłoku Magellana, a potem gładko przechodził do Edenu, chcąc,
żeby jego nazwisko zastąpiło w naszych głowach Karola Maya. Osiągał to
błyskawicznie. A kiedy już Pirx wyparł Winnetou z umysłów młodych ludzi,
Lem podawał cięższe narkotyki, za które już kazał sobie płacić. No i, jak wie-
lu, płaciłem. Doczytywałem na boku książki naukowe, dokształcałem się,
sięgałem po literaturę, której wcześniej nawet bym nie tknął, nie zerknął,
ale… Lem wymagał coraz więcej. A w dodatku sprawiał, że szukanie ukry-
tych podtekstów, drugiego dna i jakiegoś z reguły mrocznego przesłania
stawało się u czytelnika nawykiem. Nie dość więc, że diler, który najpierw
uzależnia, a potem żąda, to jeszcze, jakbyśmy to dzisiaj ujęli, pierwszy trener
personalny.
Lem to jedno z najpiękniejszych wspomnień literackich mojej młodości.
Ktoś, kto należał do bardzo wąskiej, elitarnej grupy rozświetlaczy szaromrocz-
nej epoki socjalizmu.
No dobrze, a co zostało z Lema dzisiaj?
Przygody Jego bohaterów już znam i nie sięgam po nie ponownie. Jego
problemy filozoficzne trochę trącą myszką. Nie dlatego bynajmniej, że straci-
ły na atrakcyjności lub stały się nieaktualne. Wprost przeciwnie, my bardziej
niż starsze pokolenie czujemy powiew grozy, który towarzyszy coraz bliż-
szemu powstaniu sztucznej inteligencji. Dlaczego więc nikt po te wywody
nie sięga? Ponieważ młode pokolenie chyba nie wie już, co to jest filozofia
w ogóle.
Coś jednak, potwornie aktualnego, zostało. Są to moim zdaniem trzy prawa
Lema:
1. Nikt niczego nie czyta.
2. Jeśli czyta, to nie rozumie.
3. Jeśli rozumie to zaraz zapomni.
Straszna prawda o naszej cywilizacji. A jednak Lem zostawia nam furtkę, mó-
wiąc ustami Pirxowego narratora: jesteśmy sumą naszych błędów. A to wcale
nienajgorsza karta przetargowa we wszechświecie. Andrzej Ziemiański (1960)
CZŁOWIEK W KOSMOSIE
Kim dla mnie był Lem? Z braku miejsca wybiorę jedną dziedzinę – sferę emocji. Książ-
ki Lema przynosiłem z biblioteki, pożółkłe tomiszcza oprawione ręką bibliotekarki
w papier pakunkowy, znaczone dotykiem dziesiątków dłoni czytelniczych, a wieczo-
rem rozwierałem zniszczone okładki i zaczynało się misterium.
Wydobyta z mózgu trupa, szara, jakby usypana z popiołu wizja długo nie-
pokoiła nastoletniego Huberatha. Trudna do wyobrażenia anatomiczna forma
dubelta – jednej postaci mieszczącej się w drugiej, niejasne przedstawienie kon-
taktu czy ułomki opisu cywilizacji Edenu, wreszcie jakby niedopowiedziane za-
kończenie, przekraczały możliwości umysłowe młodocianego czytelnika, jednak
pozostawiały odczucie obcowania z czymś niezwykłym i niemal rzeczywistym.
Po pochłonięciu serii książek Lema nastąpiła długa przerwa w moich zainte-
resowaniach fantastyką, ale wywołane nimi wizje głęboko wryły mi się w wy-
obraźnię i umożliwiły do niej powrót, kiedy ogłoszono drugi konkurs „Fanta-
styki” w 1985 roku.
Kim dla mnie pozostał Lem? Był i jest nadal widmowym dyskutantem, do
którego opinii czasem próbuję się odnosić. Nie chodzi tu o obecne u mnie cza-
sem problemy religijne, ponieważ dysputa religijna jest trudna, a Lem był wy-
znania ateistycznego, więc nie mojego. Jednak nie umiem oderwać się od jego
przemyśleń i rozwiązań, jakie zaproponował w sprawach Kosmosu. Obojętne,
czy przyjmuję to stanowisko, czy ustawiam się w opozycji, w dyskusji nie da się
uniknąć obecności Mistrza. Możliwość wykształcenia intelektu podczas ewo-
lucji gatunku złożonego z jednego osobnika czasami omawiam ze studentami
na wykładzie. W ramach widmowej dyskusji innego frapującego problemu za-
dedykowałem mu książkę w naiwnym oczekiwaniu, że może z tamtej drugiej
strony kiedyś przyjrzy się mojej propozycji kontaktu międzycywilizacyjnego
i wytknie popełnione błędy.Marek S. Huberath (1954)
OJCIEC ZAŁOŻYCIEL TWARDEJ SF
Stanisław Lem jest dla mnie ojcem założycielem współczesnej (to jest powo-
jennej) polskiej fantastyki naukowej. To on ją podniósł z poziomu prymityw-
nego pop-litu uprawianego w dwudziestoleciu międzywojennym do rangi
literatury problemowej. Był, podobnie jak Janusz A. Zajdel na gruncie fanta-
styki socjologicznej, twórcą pewnego modelu SF i zarazem jej mistrzem. Nikt
o zdrowych zmysłach nie może tego kwestionować.
Niewątpliwie jest odpowiedzialny za fantastyczną „chorobę”, na którą za-
padłem w podstawówce. Moją pierwszą literacką miłością byt co prawda Sien-
kiewicz (Trylogię zaliczyłem już w piątej klasie), ale potem pojawiła się science
fiction. Zrazu wcale nie Lem, lecz socrealistyczne przygodówki w stylu Gości
z planety Mion Petera Stypowa. Po nim trafiłem na Astronautów i wsiąkłem bez-
powrotnie. Tam znalazłem wizję wspaniałego świata przyszłości, epicki roz-
mach podróży do gwiazd, dramat ludzi, który muszą zapłacić straszną niekiedy
cenę za marzenie o innych światach. Eksploracja bezdennej pustki kosmosu
była równie fascynująca jak przygody bohaterów Sienkiewicza na Dzikich
Polach.
Dziś mogą razić ideologiczne wtręty, którymi Lem spłacał trybut socreali-
zmowi, obowiązującemu w pierwszej połowie lat 50., ale wówczas nie prze-
szkadzały, wydawały się one oczywiste. Cóż z tego, że astronauci śpiewali Mię-
dzynarodówkę, skoro dokonywali niemożliwego.
Potem wsiąkłem w Lema na dobre, przeczytałem wszystko, co napisał, i cze-
kałem na nowe rzeczy. Uważam, że najlepsze książki wydał na przełomie lat
50. i 60. – Eden, Solaris, Niezwyciężony, Powrót z gwiazd. To w tych powieściach
stworzył kanon wzorcowej, „twardej” science fiction, czystej, jeśli chodzi o kon-
wencję (na przykład nie ma tam mieszania nauki z magią). Ceniłem go – i wciąż
cenię – za umysłową klasę, naprawdę naukową dyscyplinę, niezachwianą logi-
kę, niesamowitą wyobraźnię i odkrywcze pomysły (ocean Solaris, dyspersyjna
cywilizacja automatów w Niezwyciężonym). Podziwiam autentyczny talent lite-
racki. Jego styl może być wciąż wzorcem dla wielu.
Gdy w latach 70. pochłaniałem nowe powieści Lema, wyglądało, że jego po-
zycja „króla” polskiej fantastyki jest niekwestionowana. Książki rozchodziły się
błyskawicznie w stutysięcznych nakładach. Tak było jeszcze w następnej deka-
dzie. Po 1989 roku coś się stało – Lem przestał być czytany. Reedycje niegdyś
rozchwytywanych dzieł leżały miesiącami na półkach. Polacy przestali czytać
fantastykę? Niekoniecznie, skoro z ochotą sięgali po masowo wydawane prze-
kłady literatury obcej (anglosaskiej). Rynek zalały tłumaczenia fantasy i horroru
drugorzędnych autorów, a czytelnicy rzucili się na nie, zapominając o Lemie
(i o innych polskich pisarzach, którzy praktycznie zniknęli z rynku na początku
lat 90.).
Obecnie sytuacja uległa pewnej normalizacji, polska fantastyka znowu jest
obecna w księgarniach. Także Lem, zażywający słusznej sławy klasyka. Jego
model problemowej, zmuszającej do myślenia SF zawsze będzie trafiał do tych,
którzy chcą od literatury czegoś więcej niż tylko lekkostrawnej pulpy. Ja w każ-
dym razie wciąż do niego wracam.Jacek lnglot (1962)
AFFAIRE AMOUREUSE
Z przyjemnością wracam do Lema, Bradbury’ego, Strugackich. Teza o „wielkim
konflikcie” i „wojnie o ziemię” pomiędzy SF a fantasy jest wyimaginowana.
Oczywiście, że „przeszedłem” przez Lema. Zaczynałem od „Przekroju”, któ-
ry zamieszczał opowiadania, ilustrowane przez Daniela Mroza. Miałem podów-
czas dziewięć może dziesięć lat. Od Lema zaczęła się moja affaire amoureuse
z fantastyką; od Lema i Bradbury’ego w „Przekroju” i od „Dookoła świata”, za-
mieszczającego w późnych latach 50. mnóstwo ciekawej SF. Miłość nie wyga-
sła i nie zardzewiała: dziś, gdy Weltschmerz zacznie mi doskwierać, sięgam po
Cyberiadę albo Dzienniki gwiazdowe. I ryczę ze śmiechu, gdy Ijon Tichy poluje
na kurdla.Andrzej Sapkowski (1948)
Za: Sapkowski & Bereś – historia i fantastyka
BYŁEM LEMINGIEM
Lem był w swoich czasach samorodnym zjawiskiem. I Kaczmarek śpiewał w ku-
pletach: „Radio nadaje powieść Lema”. Czy ktoś teraz śpiewa o jakimś pisa-
rzu? Chyba nie. To raczej pisarze próbują śpiewaniem wspomagać swoją po-
pularność. Radio rzeczywiście nadawało powieści Lema i pamiętam urokliwy
początek Solaris w wydaniu Trójkowym. Jednym z powodów, dla których wy-
brałem fizykę, był Lem. Czytałem go i co rusz miałem wątpliwości co do jego
pomysłów. Na ile są wiarygodne? Chciałem się o tym przekonać. Na studiach
wykładowca podstaw fizyki, a jakże, również wspominał o Lemie. Na przykład
jego wykłady na UJ-ocie, gdzie Lem głosił z pewnością siebie, że w literaturze
SF wszystko jest dopuszczalne, prócz oczywistego przeczenia prawom fizyki
(akurat!). O Lemie ględził jako o swoim ulubionym autorze nawet pewien major
-politruk na zajęciach z przysposobienia wojskowego, co powinno było wzbu-
dzać pewną czujność.
Lem pełnił funkcję Pewexu z ideami i pomysłami. W Peweksie obywatele
dysponujący walutami mogli kupować towary sprowadzone z Zachodu, nie-
dostępne inną drogą. Lema można było kupować za złotówki lub dostać nawet
za darmo w bibliotece, ale zasada obowiązywała ta sama: był ściśle kontrolo-
wanym przez władzę (cenzura) jednoosobowym kanałem dystrybucji zachod-
nich dóbr intelektualnych. Nietrudno zauważyć, że zawartość tego Lemowe-
go importu była specyficzna i w zasadzie odpowiadała polityce partii. Główny
obiekt zainteresowania Lema, „zmienna niezależna rozwoju cywilizacyjnego”,
czyli nauka, technologia i powodowane przez nie zmiany społeczne, prezen-
towane były przez niego tak, że właściwie nie wchodziły w konflikt z oficjalną
doktryną, a raczej ją wspierały. W takim sensie Lem okazał się jednym z rozlicz-
nych deprawatorów. Wyróżniał go ogromny pisarski temperament i szczeroz-
łoty talent.
W liceum w jakichś szczególnych okolicznościach pozwalano nam na
czytanie fragmentów wybranych książek. Ja wziąłem Lema, ale szybko
zorientowałem się, że przeceniłem atrakcyjność tej prozy dla moich rówieśni-
ków. Co gorsza, wśród koleżanek nie znalazła się ani jedna, która by lubiła mo-
jego mistrza. Ba, nigdy nie spotkałem żadnej kobiety zainteresowanej tym pi-
sarzem. Nie jest to zaskakujące. Bohaterzy Lema odbywają przygody w świecie
idei i konceptów, a jego proza od początku stroiła się w piórka filozoficznej
przypowiastki, aż w końcu zdryfowała w formę rozbudowanych traktatów pi-
sanych zmanierowanym stylem. Wzmagająca się z czasem niechęć do mozołu
budowania fabuł wykrystalizowała się w fascynujących dziełach rodzaju Do-
skonałej próżni.
Co zostało z Lema? W przestrzeni powszechnej na pewno jego aforyzmy
i anegdoty, które pojawiają się w niespodziewanych miejscach, jak choćby
w felietonach Stanisława Michalkiewicza. Być może najdzielniejszą powieścią
Lema, o największym wpływie, pozostanie Solaris. Najświetniejszym opowia-
daniem Maska, która wyszła wyraźnie poza paradygmat lemowski. Nie przy-
padkiem mówił o niej z uznaniem Szulkin, który nie zekranizował jej z powodu
wymagań finansowych postawionych przez autora. Zamiast Szulkina już po
śmierci Mistrza rzecz wzięli na warsztat bracia Quey, co jeszcze raz potwierdza
żywotność tego tekstu.
Lem to twórca oszałamiających konstrukcji, które z konieczności muszą
się zapaść, anihilować, jak wirtualne cząstki powstające z pustki i w pustkę się
obracające, bo takie były jego założenia ontologiczne. Ciekawe, że to ta wiel-
ka tradycja, w jakiej był zanurzony (dzięki której, mimo że ateista, wolał głos
dzwonów od zawodzenia muezzina) zmuszała go, jakby wbrew samemu sobie,
do wychodzenia naprzeciwko tajemnicy, jak właśnie w Solaris czy Masce.Janusz Cyran (1959)
LEM BYŁ ZAWSZE
Pamiętam objawienie i niedowierzanie, kiedy w wieku dziesięciu lat skon-
statowałem, że jest Lem Polakiem. Czytałem go wcześniej i podejrzewałem,
że to, niestety, Rosjanin. Takie były czasy. Wydawało się nie do pomyślenia,
żebyśmy mogli mieć na własność coś tak wielkiego. Od rzeczy wielkich był
Związek Sowiecki. Mieli i Gagarina, i program kosmiczny, szersze tory, trak-
tory i cukierki. Jeśli myśmy mieli Klossa i Rudego 102, to oni mieli od nich
dowódców. Kiedy okazało się, jaka jest prawda, poczułem się osobiście dum-
ny, jakbym napluł imperium w twarz albo odtańczył zbójnickiego na dachu
mauzoleum Lenina.
Nigdy go nie spotkałem.
Po raz pierwszy na jednym z pierwszych konwentów zorganizowanym
na jego urodziny. Jakieś okrągłe, 60. albo 70. Konwent nazywał się Lemonia-
da i odbywał się bez Lema. Mistrz odrzucił zaproszenie, a kiedy próbowano
dzwonić z życzeniami, poprosił, żeby nie zawracać mu głowy.
Wtedy stopniowo dotarła do mnie druga twarz Lema, ta, której nie lubiłem.
Był geniuszem fantastyki. Na taką skalę, że Philip K. Dick nabrał pewności, iż
Lem to kryptonim trzech rosyjskich pisarzy. Taki propagandowy program, by
pognębić autorów zachodnich. A jednocześnie Lem nie znosił fantastyki innej
niż własna. Sam uważał się a to za wizjonera, a to futurologa, a to filozofa. Kie-
dy pytano go fantastykę, zwłaszcza amerykańską, nie zostawiał na niej suchej
nitki.
Krytycy sekundowali mu dzielnie: pisali, że Lem tylko z pozoru tworzy fan-
tastykę, bo w drugiej warstwie zadaje pytania o kondycję człowieczeństwa,
rozpatruje dylematy rozwoju i konfrontuje wyimaginowany obraz przyszłej cy-
wilizacji z mitami i archetypami jej zarania. Tylko że to właśnie jest fantastyka,
głupki!
Słowem, wolałem go jako kogoś, kim był mimo woli i kim nigdy nie chciał być
– jako natchnionego pisarza science fiction. Choć wydawał się taki staroświecki,
przedwojenny. Twierdził, że pokłóciwszy się kiedyś z wydawcą, „udzieliłem mu
trzykrotnego ostrzeżenia, a potem nazwałem go szubrawcem”.
Imponujące.
Kiedy założyliśmy „Fenixa” przyszło nam do głowy, żeby się z Lemem skon-
taktować. Bo ja wiem, namówić do felietonu, opowiadania albo czegokolwiek.
Do poklepania nas po plecach albo namaszczenia świętym olejem. Krótko po
tym Ziemkiewicz przyszedł do redakcji i mówi: „Dzwoniłem do Lema. Powie-
dział: »Przyślij pan to coś, to zobaczę«”. Wiedziałem, że jest po sprawie. To wte-
dy nie spotkałem go po raz kolejny.
„Powiedz mu, żeby sobie kupił w kiosku – wycedziłem. – Jak będziemy tak
każdemu wysyłali, to ładnie wylądujemy”.
Oczywiście wysłaliśmy. I oczywiście nawet na to nie spojrzał.Jarosław Grzędowicz (1965)
MISTRZ OLDSKULOWEJ SF
Dla mnie Lem byt mistrzem. Właściwie jedynym. Oprócz dwóch ostatnich
powieści Snerga wszystko, co wielkie, wyszło spod pióra Wielkiego Stanisła-
wa Lema. Jestem wyznawcą klasycznej oldskulowej SF, w której osią utworu
jest człowiek, a reszta to tylko tło. Opowieści o pilocie Pirxie, Solaris, cudowne
spojrzenie w absurd w Dziennikach gwiazdowych, humor Cyberiady i Kongresu
Futurologicznego, Głos Pana i wreszcie niedościgniony Niezwyciężony, najlep-
szy tekst SF, jaki czytałem – wszystko to ukształtowało moją osobowość. Taka
prawda o przyszłości mnie przekonuje, trafia dokładnie w środek mózgu.
Nigdy natomiast nie przemawiały do mnie filozoficzne łamańce Mistrza L.
ani jego późniejsza twórczość, często wtórna i po prostu nieciekawa. Za to
utwory powstałe w latach 60. są genialne i nie tracą świeżości pomimo upływu
półwiecza. To fantastyka bez fajerwerków, pełna szarości, brudu i dziurawych
ścian, dokładnie taka, jakim był, jest i będzie nasz świat po wsze czasy. Bo rze-
czywistość, którą tworzymy, jest zwierciadłem naszych dusz. Amen.Sławomir Prochocki (1964)
AUTORYTET MISTRZA
W 2001 roku napisałem scenariusz komiksu Tymczasem (rys. Przemysław Tru-
ściński), zamierzonego jako jeden z elementów promocji Polski z okazji pre-
zydencji UE. Osią scenariusza były fikcyjne książki, to znaczy takie, które ist-
niały w naszej rzeczywistości, lecz zostały sprytnym sposobem wykradzione
z bibliotek i z pamięci wszystkich ludzi. Drugoplanową, lecz kluczową rolę od-
grywał tam sam Lem, którego twórczość była jednym z filarów tematycznych
programu kulturalnego polskiej prezydencji.
Wysłałem tekst do MSZ, kilka dni później przyszła odpowiedź: w zasadzie
jest w porządku, trzeba tylko usunąć ze scenariusza wszystkie nieistniejące
dzieła literackie. Osłupiałem. To tak, jakby zabrać komputery z Matrixa albo
wehikuł czasu z Terminatora. Co robić?!
Nagle uświadomiłem sobie, że znów zapożyczyłem się u Lema. Natych-
miast napisałem do urzędników długi list, w którym nazywałem autora Solaris
największym w dziejach literatury twórcą apokryfów, przypomniałem Dosko-
nałą próżnię, Wielkość urojoną i Prowokację; zwróciłem uwagę na fikcyjne utwo-
ry pojawiające się w Wizji lokalnej i Głosie Pana, dodałem kilka cytatów.
Autorytet Mistrza zadziałał, pomysł na fikcyjne książki został ostatecznie
zaakceptowany.Grzegorz Janusz (1970)
CAŁKOWITA FASCYNUJĄCA ODRĘBNOŚĆ
Na Zachodzie Lem nigdy nie był i nie jest obecnie gwiazdą fantastyki pop, na ska-
lę Isaaca Asimova czy Franka Herberta – lecz nie został też zapomniany. Po falach
przekładów w latach 70. i 80. (a poszczególne języki odkrywały Lema osobno, nie
zaistniała nigdy ogólnoświatowa „moda” na Lema), jego popularność utrzymuje
się na poziomie stosunkowo niskim, bo charakterystycznym właśnie dla współ-
czesnych autorów hardkorowej science fiction. Co jakiś czas trafiam na ostatnich
stronach periodyków naukowych (i w serwisach czy na blogach badaczy i aka-
demików) na polecanki doktorów ścisłowców z nowych pokoleń, którzy właśnie
odkryli Cyberiadę czy Głos Pana. Hollywood nie kręci też na podstawie Lema seryj-
nych blockbusterów, niemniej co dekadę czy dwie pojawia się ambitna ekraniza-
cja, jak choćby Kongresu futurologicznego w reżyserii Ariego Folmana (2013).
W czym w praktyce przejawia się fenomen pisarstwa Lema po kilkudzie-
sięciu latach? W tym, że prawie każda dyskusja o rozwoju cywilizacji, trendach
technologicznych, konsekwencjach nowych pomysłów (w nauce czy w SF) prę-
dzej czy później kończy się odkryciem, że „to już było u Lema” i wskazaniem
na tytuł. (Najczęściej powracają chyba Dialogi, Dzienniki gwiazdowe i Golem XIV).
Nie oznacza to, że Lem przewidział konkretne wynalazki – takie przypadki są
bardzo rzadkie. Jak z fantomatyką/VR: nie to jest ważne, jak się rzecz nazywa
i jak wyglądają gadżety, lecz do jakich zmian i paradoksów (kulturowych, praw-
nych, filozoficznych, cywilizacyjnych) prowadzi. Lem nakreślił z wyprzedzeniem
taką mapę sytuacji granicznych ludzkiej cywilizacji w rozmaitych dziedzinach.
Lem jako figura w historii literatury polskiej pozostanie fascynujący przez swo-
ją całkowitą odrębność, indywidualizm, samożywność intelektualną. W porówna-
niu wszyscy inni autorzy sprawiają wrażenie satelitów okrążających obce globy,
ciał uwiązanych w literackich siatkach grawitacyjnych.Jacek Dukaj (1974)
ze wstępu do antologii Głos Lema
i wypowiedzi w ankiecie Stanisława Beresia z książki Lem i tłumacze
ps. Przy okazji zlinkuję kto zacz - mniej znany od kolegów - Prochocki:
https://lubimyczytac.pl/autor/30501/slawomir-prochockiI co go jeszcze z Mistrzem łączy

:
https://www.tygodnikprzeglad.pl/rozmawiac-agresywnym-psem/Oraz zwrócę uwagę na ziemkiewiczową wzmiankę, że za antylemowskimi kampaniami stali dwaj Andrzeje - Krzepkowski i Wójcik (ten drugi się zresztą potem cokolwiek zrehabilitował wydając Dzieła Patrona w Verbinum):
http://encyklopediafantastyki.pl/index.php?title=Andrzej_Krzepkowskihttp://encyklopediafantastyki.pl/index.php?title=Andrzej_Wójcik...których dzisiaj nikt nie czyta, a pamiętają chyba tylko najstarsi pochłaniacze

SF. Tak to czas pokazał czyja była racja...