Mocno się zastanawiałem, czy tu, czy do wątku jakiegoś bardziej pogrzebowego, ale ostatecznie staram się mieć pogodny stosunek do życi. Ten, co ja, życia.
Tak więc dnia przedwczorajszego, wracając ciemną nocą przez nieoświetloną wieś, dom od domu co 100 m, mimo dostosowania prędkości do obowiązującego ograniczenia w terenie zabudowanym, zabiłem kota. Kot, oczywiście bury, szedł w kierunku, w którym jechałem poboczem i nie wiedzieć czemu sekundę nim go trzepnąłem odwrócił się nagle, błysnął ślepiami i wskoczył pod koła. Mimo depnięcia na hamulec posłyszałem tylko głuchy odgłos farfocli bryzgających na zmrożony asfalt. Struty i zmarkotniały jechałem dalej, aż około 2 km dalej (jak sprawdziłem potem na google maps) czepiła się mnie myśl, że może to głupie bydle, które jak wiadomo zatłuc można tylko młotkiem na twardym podłożu, niestety nie zginęło mimo rozjechania, tylko kona w męce a ja, będąc w tej chwili jedynym na pewno obecnym panem bogiem, pozwalam na to. Zawróciłem wobec tego, nie wiem, czy kierowany ta właśnie myślą, czy raczej nadzieją, że truchła na asfalcie nie będzie, że łomot i wyczuty skok koła było raczej moją imaginacją w nagłym zdenerwowaniu, a bydle lekko praśnięte zwiało dawno i liże się na węglu u gospodarza. Niestety truchło leżało na przeciwległym pasie, czyli tym, którym teraz jechałem, przejechałem po nim biorąc go między koła, jak widziałem uczynił to samochód przede mną.
Jechałem dalej przez wieś, pogrążony w rozmyślaniach, aż znów czepiła się mnie natrętna myśl, że jednak powinienem wysiąść i sprawdzić. Zawróciłem wobec tego w odległości półtora kilometra od miejsca wypadku i wróciłem jeszcze raz. W międzyczasie jak widziałem, okrakiem po kocie przejechał kolejny kierowca. Zatrzymałem się. Leżał na boku. Zaświeciłem latarkę. Zobaczyłem żywe, patrzące na mnie oczy i jak mi się zdawało kałużę krwi wokół pyska. Piszę o tych kilometrach, bo wynika mi, że od uderzenia do tej chwili musiało minąć jakieś 10 minut, przez które ten nieborak leżał bezwładnie na środku drogi i przejeżdżały po nim samochody, w tym mój.
W zaistniałej sytuacji postanowiłem go zabrać do weterynarza w celu uśpienia. Położyłem go na przednim siedzeniu obok siebie, włączyłem światło i delikatnie drapałem za uchem, żeby nie miał najgorszych ostatnich wspomnień. Wyglądało, że kituje, bardzo szybko i płytko oddychał seriami, z przerwami pomiędzy. Do weterynarza miałem z 10 minut jazdy i jak dojeżdżałem, dźwignął się z boku przednią częścią ciała (tylne łapy sparaliżowane) do pozycji półsiedzącej, ale opadł po chwili z powrotem.
Wziąłem go pod pachę, na szczęście nikogo już nie było w kolejce. Położyłem na stole operacyjnym. Leży, płytko dyszy jak w samochodzie. Ale patrzę, delikatnie rusza ogonem. No to myślę sobie, rdzeń kręgowy nieprzerwany. Pan weterynarz maca, słucha, zagląda w zęby i oczy, a kot z każdą chwilą się otrząsa, pod koniec badania siedzi i mruczy. Nie ma śladu krwi - dochodzę do wniosku, że ta "kałuża krwi", którą po ciemku widziałem, to był wychuchany przez niego szron na asfalcie. No dobra, czy robimy zdjęcie - no pewnie że robimy (kot, rozumiecie, nie był ubezpieczony). Kot zaczyna współpracować, pomaga rozciągnąć się pod aparatem RTG i mruczy jak najęty. Chwila oczekiwania - brak złamań ani innych uszkodzeń wewnętrznych.
No dobra, jakie są moje plany, pyta pan weterynarz. Hm, w tym stanie nie odstawię go na miejsce, bo może jest w szoku i zdechnie z zimna. To wezmę go na noc do domu, a rano odwiozę. OK, mówi wet, tylko zalecam całkowitą izolację od pańskich kotów, bo nie wiadomo co ten buras na sobie i w sobie nosi.
I tak, skracając oczywiste w tej sytuacji następstwo wydarzeń - mam czwartego kota, po tym jak dwa miesiące temu przypałętała się trzecia kociczka
. Jedno jest pewne - wspominając głuche uderzenie i dreszcz, który przeszedł przez dwutonowy samochód - kota, żeby zabić, to naprawdę młotkiem na twardym podłożu
.