Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Wiadomości - Q

Strony: 1 ... 637 638 [639] 640 641 ... 1090
9571
Hyde Park / Odp: Polityczna Rzeźba
« dnia: Maja 18, 2015, 12:07:40 am »
Z tego, co mi mówią (debatę antypatriotycznie olalem ;)), to raczej vice versa...

Upolitycznione rejony Sieci - charakterystycznym dla siebie wulgarnym stylem - już otrąbiają zwycięstwo w tej debacie aktualnie panującego...

9572
Hyde Park / Re: O muzyce
« dnia: Maja 17, 2015, 10:54:18 pm »
Tak mu dusza (choć czy bohater materialistycznej SF ma duszę? ::)) interpretuje hałas silników (o ile zrozumiałem).

9573
DyLEMaty / Odp: Właśnie zobaczyłem...
« dnia: Maja 17, 2015, 07:58:24 pm »
... "One Human Life", że tak powiem:
http://www.bbc.com/earth/story/20141016-your-life-on-earth

9574
Hyde Park / Re: O muzyce
« dnia: Maja 17, 2015, 02:54:14 am »
Co astronaucie w silnikach gra:

"I tak oto nieustraszony astronauta Stanisław Zgrzybiały, odprowadzany setką kamer, które nie omieszkały raz po raz dokonywać zbliżeń czarnych stringów zwisających z kieszeni narzędziowej i jaskrawo odbijających się głęboką czernią od fluorescencyjnej bieli kombinezonu, pokonał raz kolejny drogę ku kosmolotowi, wstąpił na trap wiodący do kabiny i zasiadł za sterami. Przed nim było nieznane. Czuł, że ten start coś zmieni w jego życiu. Choć wszystko toczyło się wedle znanej na pamięć procedury.
Widział przed sobą wyrzeźbiony światłem cień wielkiej platformy startowej.
– Sześćdziesiąt – odliczył kierownik lotu i Sta nadział banię hełmu. Na „pięćdziesiąt siedem” miał próżnioszczelność. Potem pompy chłodziwa, pompy zbiorników wstępnego sprężania... Wzrok omiatał setki zegarów. Komputer sprawdzał sam zgodność wszystkiego z procedurą, ale człowiek siedzący na tysiącu ton paliwa wolał mieć to wszystko pod kontrolą.
Dziewięć, osiem, siedem - ręka automatycznie powędrowała do dźwigni napędu platformy. Taki sam gest wykonał ktoś w budynku kilkaset metrów dalej. Spojrzał na ekrany ukazujące obrazy z kamer monitorujących przewody paliwowe. Nie ma przecieków... Pięć, cztery, Holst, ten fragment z Planet „Mars, bóg wojny” w głowie zabrzmiał głośno i wyraźnie, jakby rzeczywiście jakaś orkiestra przygrywała do startu. Pełna gotowość, nie jakieś tam babskie ślozy, albo w kosmos, albo do piachu, bez alternatywy, mocno, wola jak ze stali, trzy, dwa, jeden, zero i bez wahania zwalnia platformę. Narost przeciążenia, czyli szarpnięcie, de-ef po de-te. Ci pierwsi astronauci mieli pióropusz ognia, myśli jak zwykle. Tu nic z tych rzeczy, nawet milczą jeszcze śmigła pod ogromnymi skrzydłami, tylko elektryczna katapulta rozpędza monstrum na czterdziestu kołach. Tego już nie ma na filmach. Po zero już lecą, a naprawdę procedura trwa dalej. Tym razem nie asfalt. Stalowe koła powleczone cienkim plastykiem dla rozłożenia naprężenia; widzi wskazania czujników, chyboczą się, mimo że szyny ustawiano z dokładnością do dziesiątych milimetra, kręcą się coraz szybciej. Banalny tachometr, jak w samochodzie, wskazuje, że mija granicę stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Wszystko gra jak Holst, drgania maleją, jest już dwieście kilometrów na godzinę, startują silniki napędzające wielkie śmigła, które już same się kręcą z powodu pędu powietrza. Sprawdza, że waga sił pomiędzy platformą a sekcją powietrzną pokazuje mniejsze wskazania. Już jest trzysta kilometrów i nie ma odwrotu. Werble walą równo, agresywnie. Rubikon został przekroczony, musi wystrzelić w powietrze. Przez moment zachwyca się precyzją techniki. Teraz żadnych emocji. Musi zmienić się w maszynę równie precyzyjną. Raz, raz, raz! Czterysta pięćdziesiąt... Pięćset kilometrów na godzinę. I znowu komputer ustawia silniki śmigłowe na dziewięćdziesiąt pięć procent mocy. Pięć procent na niespodziewane porywy wiatru. Rżnie ta maszyna, jak cudo. Jak sto piorunów. Waga pokazuje zero. Raz, raz, werble wolant na siebie i tysiąc ton odrywa się od ziemi. Kąt wznoszenia dwa, trzy, pięć, siedem stopni. Pas startowy ucieka dół. I znów Zgrzybiały wie, że ma pod sobą już kilkaset metrów powietrza. Po chwili śmigła szarpią jakąś chmurkę, tysiąc metrów. Znowu patrzy na te monitory, na których widać przewody paliwa. Teraz telepią się. Że są szczelne, może tylko wierzyć czujnikom gazu. Chwileczka słabości. Ale mimo niej kładzie precyzyjnie swój powietrzny rydwan w delikatny zakręt. Komputer zrobiłby to sam, ale on ma swój sposób. Pułap dwa kilometry. Myśli z zadowoleniem, że gra jak maszyna. Chwila słabości, ale to nic. Zupełnie bez refleksji, tylko po sprawdzeniu przyrządów zatwierdza start silników turbinowych. Zadziera nos kosmolotu. Dwadzieścia stopni. Trzydzieści. Piękno i groza. Werble Holsta walą, zwiastując nieuchronnie, co musi nastąpić. Pułap dwanaście tysięcy. Platforma leci ostro w dół, żegnamy, co ziemskie. Sekunda bezwładności. No i wóz albo przewóz. Zapłon silników rakietowych. Z Ziemi wygląda to, jakby ktoś zapalił na niebie wielką lampę. Teraz może pieprznąć... Nie pieprznęło. Trzy główne silniki grają równym głosem. Sta widzi rozświetlone wielkim płomieniem chmury. Dopiero teraz naprawdę wystartował. Zadziera nos ostro w górę, siedemdziesiąt pięć stopni. Równy śpiew porządnych silników odrzutowych. I naraz uświadamia sobie, że Holst zamilkł. Co jest grane? Coś zupełnie innego... Miga mu zapłakana twarz Olgi, beznadziejne machanie chusteczką. Co jest grane? „Jezioro łabędzie”. Odlot łabędzia. Słyszy w głosie silników akordy smyczków wspinające się w wyciskające potoki łez fortissimo i faktycznie łzy mu lecą, i nie widzi przyrządów.
– Kurwa! – wrzeszczy w myślach i chce Holsta.
Nic z tego. Czajkowski, jak jasna cholera. Nawet się rękawem wytrzeć nie może, bo na głowie próżnioszczelna bania. Chciałby zakląć grubo, na głos, ale przecież wszystko jest nagrywane. Szlag trafił tego Czajkowskiego... a orkiestra gra w silnikach żałosnymi ckliwymi akordami... Trzydzieści kilometrów... Dobre ponad sto sekund do orbity. Dziękujemy silnikom przepływowym. Tylko dlatego, że komunikat jest podświetlony charakterystycznym kodem kolorowym, pomarańczowo-niebieskim, wie, że to właśnie to. Czajkowski gra harfą i wysoką altową trąbką i łzy leją się jedną za drugą, prawie nic nie widzi. Odrzucenie tych przepływowych, kopniak ciągu, bo konstruktorzy chcą wykorzystać każdy kilogram masy, więc zamiast zwyczajnie odrzucić silniki, ciskają nimi do tyłu, żeby zwiększyć ciąg kosmolotu. Ładunki odpalają, łagodne bum, jak uderzenie w wielki orkiestrowy bęben zwany bębnem wielkim prędkości, skacze i znów słyszy głosy, widzi kolejnego łabędzia zrywającego się z wysiłkiem do lotu. W dole niebieska Ziemia, nie ziemia, tylko Planeta Ziemia, a on mknie na szczycie góry ognia ku nieznanemu.
Pieprzony Czajkowski! Sześćdziesiąt kilometrów, kosmolot majestatycznie pnie się w próżnię, ucieka od Matki Ziemi, na nosie widzi szklistą powłoczkę rozżarzonych gazów. Wygląda jak nieruchoma kopułka, ale to złudzenie, to pędzący z potworną prędkością płomień. Kreśli w przestrzeni krzywą największej celowości. Zaraz zacznie pochylać nos kosmolotu dla nabrania właściwej prędkości orbitalnej. Jeśli się połączy ze sobą trajektorię startową i lądowanie, to wyjdzie z tego ornament, jaki powtarza się na ścianach pałaców Alhambry. Czuje, że łzy docierają do uszu i wlewają się do środka. Za chwilę święto Odrzucenia Głównego Zbiornika? Święto? Co go potłukło? Co jest? Przeczucie? Pieprznie coś zaraz? Strach pokazuje na ułamek sekundy swoje szpiczaste uszy, ale Czajkowski znowu wali go w łeb swoim kolejnym fortissimo. Jeśli pieprznie, to Spełnienie Przeznaczenia. Za chwilę widzi szpiczastą strzałę zbiornika oddalającą się w kierunku majaczącej Ziemi i ma ochotę pomachać. Sto kilometrów, manewr wchodzenia na orbitę. Po wszystkim? Jeszcze tylko chwila manewrowania. Patrzy w ten monitor, gdzie były przewody paliwowe. Done... Nie ma zagrożenia... Nic... Spełnienia też nie ma? O co chodzi? Czajkowski gra nadal. Ale już cicho. Omiata wzrokiem panele ze wskaźnikami. Wszystko w porządku. O, jakżeż łatwo zrozumieć stan urządzeń, jak trudno zrozumieć, o co chodzi, jak człowiek słyszy muzykę!
– Trudno? – mówi sobie. Stało się na pewno coś banalnego. Co? Dziewczyna? Baba? Ta smarkula?"


Adam Cebula, "Klątwa Pierwszej Gwiazdki"

Holst:

Czajkowski:

9575
Hyde Park / Odp: Patriotyzm polski
« dnia: Maja 11, 2015, 06:22:00 pm »
Etap gwiezdnych wojen już w tej kampanii był:

Teraz zostaje multiwersalna masakra? ;)

9576
Lemosfera / Re: Film "Solaris"
« dnia: Maja 11, 2015, 11:33:16 am »
Taki sobie tekst porównujący powszechnie znane filmowe wersje "Solaris":
https://aestheticsofthemind.wordpress.com/2011/07/25/solaris-a-comparison/

9577
Hyde Park / Odp: Patriotyzm polski
« dnia: Maja 10, 2015, 11:42:35 pm »
Tymczasem modne podsumowanie sondażowych wyników (wiadomo: A.D. przed B.K. i Kukiz trzeci):

9578
Hyde Park / Re: Konstytucja
« dnia: Maja 09, 2015, 07:38:58 pm »
Jeden Cugowski chyba szczerze to opowiedział po tym, jak został senatorem

Parę drobiazgów a'propos:
http://www.rmf24.pl/tylko-w-rmf24/wywiady/news-cugowski-dziekuje-przepraszam-koncze-z-polityka,nId,196870
http://telewizjarepublika.pl/cugowski-myslalem-ze-bedac-w-polityce-bede-mial-wplyw-na-cokolwiek,1495.html
http://wpolityce.pl/spoleczenstwo/239946-cugowski-nie-tylko-spiewac-potrafi-czyli-swiateczna-nutka-optymizmu-artysci-bywaja-rozni-nie-kazdy-jest-danielem-olbrychskim
(Ciekawe swoją drogą, że zachował w efekcie szacunek...? autorytet...? nie, te słowa nie pasują do rodzimego dyskursu politycznego... u obu stron. Zdaje się też, że zachował zdrowy rozsądek...)

9579
Hyde Park / Re: Rzeź obyczajowa
« dnia: Maja 09, 2015, 02:09:46 pm »
Jak to rzekł Mistrz? "Uważam panowanie seksu w naszej kulturze za zjawisko maniakalne."

(Zestawienie, uprzedzam, jest stronnicze. Wybrano - sprawdziłem Guglem - jedno z grzeczniejszych ujęć z tej porno-gali i najwięcej odkrywające kreacje z tej drugiej, na której stroje tego typu należały jednak do statystycznej mniejszości, dominował nowobogacki przepych, przemieszany z elegancją i ekscentryzmem, odkrywanie tego typu trafiało się sporadycznie.)

9580
Hyde Park / Re: Konstytucja
« dnia: Maja 09, 2015, 12:39:16 am »
przed chwila obejrzalem filmik zrobiony przez Azov Batalion (czesc armii ukrainskiej)/.../Ta barbarzynska dzicz (wiem, wiem-nie wszyscy) nie zmienila sie nie tylko od czasow Bandery, ale od czasow Chmielnickiego.

Zaraz, ten batalion to są dumni przedstawiciele Cywilizacji Zachodniej ;):
http://www.nacjonalista.pl/2014/07/02/europejscy-ochotnicy-walcza-na-ukrainie/

9581
Hyde Park / Odp: Sprawy różnakie
« dnia: Maja 08, 2015, 11:56:18 pm »
I nawet rurkoczułkowce na dnie morza są:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Rurkoczułkowce

Choć z promienicami to wiele wspólnego nie mają:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Promienice

(Co widać.)

9582
Hyde Park / Odp: Sprawy różnakie
« dnia: Maja 08, 2015, 10:16:07 pm »
Wiem, że ten - niegdyś b. popularny - wątek nie był ruszany ponad dwa lata, ale TU rzecz będzie chyba najlepiej pasować...

Zapewne słyszeliście (bo raczej tu sami Lepniacy w Kosmosie bywali), o sprawie drugiego (po tym z internetem i idiotami) lewego cytatu z Mistrza. Chodzi oczywiście o słynne rurkowce Korwina-Mikke.

Korwin-Mikke: Proszę pana, spośród dwóch armii, z których jedna wygrywa wojnę a druga siedzi w pieleszach, ci pierwsi bardziej boją się o swoje życie, ale oni zwyciężają. Bo widzi pan, celem życia, nie jest przeżycie.
Szczotkowski: A co?
Korwin-Mikke: To ja przepraszam, nie będę zastępował pańskich nauczycieli. Ludzie mają swoje cele, mają swoje ambicje, mają swoje ideały i za to walczą i umierają, a pan chce tylko żyć! To niech pan sobie żre i żyje dalej...
Szczotkowski: Mam nadzieję, że będę miał za co żreć i żyć dalej, panie prezesie!
Korwin-Mikke: Proszę pana, jak powiedział wybitny krakowianin, Stanisław Lem - na dnie oceanu w Rowie Mariańskim są rurkowce...
Szczotkowski: Super!
Korwin-Mikke: One żyją sobie bezpiecznie od milionów lat, i żyją sobie.

http://genius.com/Janusz-korwin-mikke-masakracja-modego-lewaka-annotated/

Otóż godne odnotowania jest, że JKM nie tyle przypisał Lemowi swoją myśl (jak czasem mylnie pisano) ile słowa Mistrza przekręcił, zacytujmy:

'— Bajki ci nie opowiem, opowiem za to o bajkach. Czy słyszałeś kiedy o wrakach siarkowych?
— Nie przypominam sobie.
— Musiałeś słyszeć. Jakieś dwieście lat temu budowano pierwsze rakietory, od razu bardzo wielkie, do czterdziestu tysięcy ton masy spoczynkowej. Był tam jakiś błąd w obliczeniach, bo się te pudła fatalnie grzały — do kilkuset stopni. Wstrzymano więc produkcję, a te kilkadziesiąt pocisków, które już były, skierowano na linię Tytan — Ziemia. Miały przewozić siarkę. Już w pierwszym rejsie parę sztuk eksplodowało. Sprasowana siarka gazowała i rozrywała rakietę jak balon. Był kłopot, co z tym robić — na Ziemię nie chcieli naturalnie ściągać, ryzyko, ludzi posyłać nie można, automatów też szkoda — takie świństwo może się w każdej chwili rozerwać. Ostatecznie całą eskadrę zawrócili przez radio i pchnęli w przeciwną stronę, niech leci w świat, poza granice układu; całego kosmosu siarką przecież nie zaśmieci. Po roku przestały odpowiadać na sygnały radiowe, kosmodromiści odetchnęli — spokój. Dopiero w trzydzieści lat później, bach — pierwsza katastrofa siarkowa. Za nią druga. Pokazało się, że te przeklęte rakietory wcale nie odleciały na zawsze. Dostały się w grawitacyjną strefę Jowisza, który wykręcił je naturalnie po swojemu, poprzestawiał na jakieś ślepe orbity kometowe i puścił w drogę. No i od tego czasu kręcą się tak: na kilkanaście lat uciekają od Słońca, siedzą w afeliach i znowu wracają. Jak długo lecą daleko od Słońca, są dostatecznie chłodzone i siarka nie gazuje. Kiedy wracają, już koło orbity Marsa zaczynają się grzać, a na wysokości Ziemi pękają jak bańki mydlane. Wyobrażasz to sobie? Dwadzieścia tysięcy ton siarki przemienia się w skomprymowany gaz. Rakieta pęka, tworzy się chmura gazowa o średnicy stu tysięcy kilometrów i rozpływa się po paru tygodniach. Ale jeżeli niedaleko przejdzie jakaś asteroida, zabiera ze sobą taką chmurę i wtedy bieda ciągnie się całymi miesiącami. Powstaje kulista strefa siarkowej mgły, a raczej prochu, bo gaz krystalizuje w próżni — jak gdyby taka puszysta otoczka, a w środku diabelnie twarde, krzemienne jądro. Mgła przechodzi w próżnię tak niepostrzeżenie, że lecąc, zanim zauważysz, co się święci, już siedzisz w samym środku jak w garnku. Światło nie przechodzi, radar grzęźnie jak w cieście, nic nie widać, ani gwiazd, ani sygnałów, żadnej orientacji, prędzej czy później gotowyś władować się w jądro. Trzeba silniki od razu wyłączyć, według grawimetrów odszukać samą asteroidę, ustawić się odśrodkowo, puścić się od razu wielkim przyśpieszeniem i uciec. Naturalnie łatwo się to mówi, ale kiedy się wpadnie w taką zupę, to człowiek mimo woli traci głowę. A już najgorzej z automatami, no bo sam pomyśl, nie ma przecież na planetach „naturalnych siarkowych atmosfer” i nie może być, więc żaden pilot–robot nie jest do takich cudów przystosowany.
Krótko mówiąc, z Marsa na Ziemię wracała wycieczka, około trzydziestu dzieci, i rakieta ich wpadła właśnie w taką siarkową mgłę, otaczającą asteroid, bardzo mały zresztą, o średnicy kilkunastu kilometrów — to jest ważne. Pilot–automat najpierw próbował manewrować, w końcu zrobił jedyną rzecz możliwą: wyłączył silniki. W ten sposób nie ryzykował katastrofy; rakieta przyciągana przez asteroid zaczęła na niego opadać, ale naturalnie niesłychanie powoli — taki „upadek” może trwać całe tygodnie. Dzieci wyleciały z Marsa same, nauczycielka miała wsiąść na pierwszej stacji kosmodromicznej.
— Jak to, a ostrzeżenia? — spytałem.
— Nie wiem, jak się to stało. Ostrzeżenia na pewno były. Może niedokładne. Nie wiem. Zdarzają się wypadki. Rzadziej niż dawniej, ale zdarzają się. To był właśnie taki „raz na sto tysięcy”. Więc gdy łączność radarowa zaczęła szwankować, pilot–robot wyłączył silniki. Trudno opisać, co się tymczasem działo. Alarm podniósł na nogi całą północną półkulę; pogotowie szło falami, z Księżyca, z Marsa, z Ziemi, około sześciuset statków. Powiem ci, że po raz pierwszy od trzydziestu lat wstrzymano na parę godzin cały ruch towarowy w drugiej strefie Marsa. Ale zanim statki ratownicze doleciały na miejsce, znalazł się tam już jeden człowiek. Był to pilot Ośrodka Świetlnego, który przeprowadzał właśnie eksperymentalny lot rakietą przystosowaną do bardzo wielkich szybkości. Paliwo już mu się kończyło i wracał do bazy, kiedy usłyszał wezwanie radiowe, więc zboczył z kursu, a że mógł rozwinąć ogromną szybkość, już po kwadransie dał nurka w mgłę. Jakiś czas krążył, aż usłyszał płacz dzieci. Naturalnie przez radio rakiety. Pracowało na najdłuższej fali, nie mógł dokładnie wyznaczyć kierunku, mógł za to rozmawiać z dziećmi. Wyłączył zaraz silniki i zaczął opadać ku asteroidzie.
— Dlaczego nie szukał tamtej rakiety?
— Hm, a igły utopionej w oceanie próbowałbyś szukać? Mgła ogarniała dwieście miliardów kilometrów sześciennych przestrzeni, mógłby szukać przez całe życie i nie znaleźć jej. Natomiast opadając, musiał w końcu zbliżyć się do niej na kilkanaście kilometrów, bo, jak ci mówiłem, asteroid był bardzo mały. Tak więc opadał z zamkniętymi silnikami i rozmawiał z dziećmi. Miały wszystkiego pod dostatkiem — żywności, powietrza, wody — ale bały się, więc aż do nocy opowiadał im bajki. Gdy posnęły, czuwał, a rano znowu zaczął opowiadać. Lot doświadczalny trwa zazwyczaj dwie godziny, miał tylko kilka tabletek wzmacniających i parę łyków kawy, którą zwilżał od czasu do czasu gardło, żeby nie zaniemówić. Czy wyobrażasz to sobie? To nie była zwykła rakieta, lecz pocisk OSS, pilot leżał w pneumatycznej osłonie, cały obandażowany od głowy do stóp, w ciemności, z mikrofonem przyciśniętym do gardła — i opowiadał bajki. Pierwsze statki ratownicze przyleciały dopiero na drugi dzień, ale zanim odnalazły jego i dzieci, upłynęło jeszcze kilka godzin.
— To ty byłeś tym pilotem?
— Skądże, Ameta.
— Ameta?
— Tak.
— I on ci to opowiedział? — rzekłem z niedowierzaniem; to mi nie wyglądało na Ametę.
— Nie.
— Więc skąd znasz szczegóły?
— Musimy już iść, słońce zachodzi. Trzeba jeszcze przejść się po szóstej sekcji. Skąd znam tę historię? Ja właśnie byłem jednym z tych dzieci…
Gdyśmy skontrolowali postępy robót i wracali do naszego pancernego „domu”, zza horyzontu wznosił się tylko rąbek tarczy słonecznej jako grzebień pełzających płomieni. Całą przestrzeń pokryła nieprzenikliwa czerń, w której wędrowaliśmy zanurzeni po kolana, po pas, wreszcie po szyję… już tylko najwyższe odłamy skalne jaśniały nad morzem ciemności, kolejno wygaszane nocą. Zorin, milczący przez całą drogę, u wejścia przystanął i odezwał się niespodzianie:
— Znaleźli się tacy, co mówili, że postąpił nierozsądnie, nieostrożnie. Odpowiedział tak: „W oceanie, w wapiennych skorupkach, żyją sobie malutkie stworzonka — promienice — po dziś dzień nie zmieniły się od siedmiuset milionów lat. To są najostrożniejsze stworzenia na świecie.”'


"Obłok..."

ps. Z w/w fałszywych cytatów zestawiono taki:

"Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na dnie oceanu, w Rowie Mariańskim są rurkowce" - Stanisław Lem
http://www.wykop.pl/link/1970926/przeglad-lgarstw-internetowych/#comment-21134786

9583
Hyde Park / Odp: Pytam:
« dnia: Maja 08, 2015, 01:15:35 am »
@NEX

Tylko, zobacz, przy takim podejściu automatycznie zadajemy kłam tezie Mębra, bo to już będzie atak rekina na wieloryba:

9584
Hyde Park / Odp: Pytam:
« dnia: Maja 07, 2015, 09:50:19 pm »
Czytałem cały zbiór.

Skądinąd o "Miejscu na Ziemi", oramusowej kontynuacji/interpretacji "Powrotu z gwiazd" była na Forum mowa. Także o tym, że za jej napisanie Mistrz się b. na Oramusa obraził.

Zresztą to "Miejsce..." takie se i - mam wrażenie - Oramusowi chodziło tam o co innego niż Lemowi (choć podparł się soffowym "Powrotu..." odczytaniem).

9585
Hyde Park / Odp: Pytam:
« dnia: Maja 07, 2015, 08:00:05 pm »
W literaturze fachowej zamiennie mowi sie o orkach jako delfinach, albo wielorybach i wcale nie ze wzgledu na nazwe, podobnie o innych gatunkach zebowcow. To nie jest jednoznaczny podzial.

Owszem, w systematyce zębowców jest pewien bałagan, nawet Wikipedia (choć bywa gupia) o tym wie:

"Zębowce podzielone są na siedem rodzin:

    delfinowate (Delphinidae)
    delfiny słodkowodne (Platanistidae)
    morświnowate (Phocoenidae)
    narwalowate (Monodontidae)
    wale dziobogłowe (Ziphiidae)
    kaszalotowate (Physeteridae)
    Iniidae

Ponieważ gatunki delfinów słodkowodnych nie są blisko spokrewnione, niektórzy zoolodzy rozdzielają tę grupę na cztery rodziny po jednym gatunku:

    Iniidae – inia (Inia geoffrensis)
    Lipotidae – delfin chiński (Lipotes vexillifer)
    Platanistidae – suzu (Platanista gangetica)
    Pontoporiidae – delfin mały (Pontoporia blainvillei)

W niektórych systematykach kaszaloty małe z rodzaju Kogia są wyróżniane jako rodzina"

http://pl.wikipedia.org/wiki/Zębowce#Systematyka

Z tym, ze - jak widać - orki kwalifikują się  wyraźnie do rodziny delfinowatych. A warto dodać, że istnieje też delfin (i to z tych najmniejszych) o podobnym czarno-białym umaszczeniu, delfin czarnogłowy (Cephalorhynchus commersonii) mianowicie:

Inna rzecz, że do delfinowatych należy również grindwal (po Waszamu, angielskiemu ;), bydzie: pilot whale) który na oko automatycznie kwalifikowałby się na wieloryba:


Ten kaszalot z filmiku, to nie jest kaszalot wlasciwy, ktory dorasta do 25m, tylko Pigmy Sperm Whale, krewny, ktory dorasta do rozmiarow delfina butlonosa, 3.5m, a w dodatku czesto zyje samotnie albo w parach, wiec ogolnie latwa zdobycz dla rekina.

Zaznaczyłem, że to kaszalot mały (to nazwa gatunkowa). Co by nie gadać technicznie to wieloryb raczej jest, choć - jak sama nazwa wskazuje - karłowaty. Znaczy usiłuję trochę Mębrowi robić wodę (błękitną, oceaniczną) z mózgu pokazując przy tym, że arbitralne, a ogólnikowe do nieokreśloności, przyjął kryteria pisząc o wielorybach, po prostu (stąd i płetwal-morybund). Gdyby Męber napisał konkretnie, że ma na myśli fiszbinowce o dobrym stanie zdrowia, rozmiarów takich, a takich, to co innego...

Strony: 1 ... 637 638 [639] 640 641 ... 1090