Powtórnie obejrzałem go (kilka odcinków) niedawno w jakiejś naszej TV. I..., ech...szkoda gadać.
Tak, zderzenie z legendą młodości i dla mnie było straszne. Dostrzegłem tą mieszankę patetyzmu i głupoty.
Jednak najbardziej odstręczył mnie nadmiar
snujących się bohaterów drugoplanowych, i w sumie rzadkie pojawianie się głównych, gubiłem się w tym (często łapałem się na tym, że nie wiedziałem kto jest kim, i o co w tym chodzi). Z tym, że tak naprawdę ten "nadmiar" był realistyczny - wizja ze "Star Treka", w której wszystkie istotne wydarzenia dokonują się z udziałem bohaterów głownych, a akcja (mimo tlumionej pobytem w holorzeczywistości nudy kosmicznych podróży) gna do przodu jak szalona, jest może wygodniejsza dla widza, ale stanowczo, bazuje na znacznie grubszych uproszczeniach. I tak naprawdę muszę to "Kosmosowi..." docenić
*.
(Choć, jak mówiłem, z b. efektowną formą nie idzie tu w parze godna jej treść, przez co wypada ów serial ocenic tym surowiej, bo przerost formy nad treścią jest tu doprowadzony do najwyższego chyba znanego mi stężenia. I głupkowata treść podana w wymagajacej skupienia formie odrzuca - w efekcie - w dwójnasób.)
idea podróży księżycem, jak dawni żeglarze odkrywający nowe lądy. To, że Alfianie co chwila zaliczali jakąś gwiazdę czy planetę, wtedy jakoś mnie nie dziwiło.
W sumie to owo "latanie księżycem" jest symptomatyczne. Serial od początku stał w rozkroku pomiędzy zamiarem nakręcenia realistycznej, nie wyzbytej pewnych ambicji, wizji przyszłej eksploracji Kosmosu (stąd ten realizm techniczny, ci drugoplanowi, te filozofujace monologi, ten "europejski rys" (o którym
Orliński wspominał), a zamiarem wyprodukowania kosmicznej megaprzygodówki. W efekcie realistyczna konwencja była co i rusz rozsadzana durnotami wprowadzonymi zgodnie z wymogami "przygodowości". I to od początku: chcemy realistyczną (bo startrekowa umowność nam wstrętna) bazę kosmiczną konfrontować z dziesiątkami Obcych i innymi cudactwami? Wedle wymogów realizmu się nie da? Nic to, ruszymy z posad bryłę Księżyca, wymyślając takie fenomeny, które nie zmuszą nas do spaceoperowego bredzenia o napędzie FTL, dając ten sam efekt; a że nikt normalny Ksieżycem szybował po dobroci nie będzie, zróbmy z tego katastrofę. I tak oto rozdżwiek między realizmem, a barwną bzdurą łatano megabzdurami (z dwojga złego FTL jednak "wiarygodniejszy"), co skazało serial na klęskę niejako już na starcie.
(No i jeszcze jedno: porażał niestety analfabetyzm naukowy scenarzystów, analfabetyzm tak elementarny, że na tym tle fabuły Van Vogta zdają się szczytem wiarygodności. Skoro zadbano o dekoracje, należało zadbać i o to, zatrudniając konsultantów naukowych - tacy fachowcy mądrzy ludzie, i parę bzdur scenarzystom z głowy by wybili, i może nawet kilka zgrabniejszych pomysłów, na zachowanie równowagi w tym rozkroku, podpowiedzieli
**.)
* zabawne zresztą, że nikt w Hollywood, do dziś nie odważył się tego powtórzyć, owszem, w takiej np. "BattleStar Galactica" zestaw bohaterów nie ogranicza się do "mostkowych", ale i tak wszystkie kluczowe dla fabuły wydarzenia zachodzą z udziałem paru (choć dobranych bardziej przekrojowo) osób.
** tymczasem, o ile w pierwszym sezonie usiłowano wytłumaczyć ten analfabetyzm koncepcją, że oto na realistycznym tle snujemy baśniowe opowieści/przypowieści składające się na mitologię ery kosmicznej (co może nie brzmiało zbyt przekonująco - zwłaszcza dla widza nastawionego na to, ze obejrzy
SF - ale jeszcze miało jakiś sens; i było prekursorskie wobec póżniejszych przebojów - klimatem wobec "Obcego", baśniowością wobec "Gwiezdnych wojen"), o tyle w drugim zupełnie zrezygnowano z jakichkolwiek ambicji, i specyficznego klimatu "jedynki", do czego zresztą walnie przyłożył się ten sam psuj, który wcześniej przyłożył rekę do psucia (i, w efekcie, zawieszenia emisji) "Star Treka"...