Autor Wątek: recenzje opublikowane w serwisie lubimyczytac.pl  (Przeczytany 38872 razy)

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
recenzje opublikowane w serwisie lubimyczytac.pl
« dnia: Października 09, 2015, 12:00:38 pm »


Poniżej prezentujemy recenzje z serwisu lubimyczytac.pl, które zostały zakwalifikowane do drugiego etapu konkursu.

Kapituła postanowiła również wyróżnić nagrodami książkowymi użytkowników vattgern76 oraz mandriell za całokształt ich przemyśleń.

Głosować można do końca października 2015.
« Ostatnia zmiana: Października 13, 2015, 10:28:29 am wysłana przez Forum Admin »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Katar" [+4 = 6-2]
« Odpowiedź #1 dnia: Października 09, 2015, 12:08:47 pm »
„Zobaczyć Neapol i umrzeć…” – wygląda na to, że Johann Wolfgang von Goethe miał rację: w Neapolu w szczególny sposób giną mężczyźni w średnim wieku. Amerykanie, ale nie tylko; ostatecznie ofiar jest kilkanaście.

W związku z podobieństwami tych przypadków (wiek, stan zdrowia, wizyty w zakładzie balneologicznym Vittorinich i inne) nasuwa się podejrzenie, że sprawcą wydarzeń może być seryjny morderca, posługujący się tajemniczą trucizną, powodującą szaleństwo i ostatecznie prowadzącą do samobójstwa, brakuje jednak jakiegokolwiek pomysłu na motyw działania kogoś takiego, nie udaje się też znaleźć żadnych powiązań między ofiarami.

Do rozwikłania zagadki wynajęty zostaje były kosmonauta – trochę jako detektyw, ale trochę też „na wabia”. Chodzi o jego podobieństwo do zmarłych (też cierpi na astmę), ale przede wszystkim na specjalne przygotowanie do działania w stresie, stabilną psychikę oraz zdolność logicznego myślenia pomimo zagrożenia.

Tak, „Katar” to książka detektywistyczna. Z science fiction łączy ją profesja bohatera oraz istotne dla fabuły elementy teorii chaosu i rachunku prawdopodobieństwa. Szkoda, że w dorobku Lema jedyna taka, bo cykl z kosmonautą-detektywem w roli głównej mógłby okazać się zajmujący.

Zapewne każdy miłośnik książek przechowuje w pamięci kilka przynajmniej pozycji wyjątkowych, szczególnych. Mogą to być arcydzieła literatury światowej, ale nie muszą. W moim osobistym „pakiecie sentymentalnym” znalazło się miejsce dla „Zabić drozda”, dla „Życia przed sobą”, dla Hucka Finna, Winnetou, Sherlocka Holmesa i dla „Kataru” Lema. Może właśnie fascynacja Holmesem zrodziła sympatię dla bohatera „Kataru” – w obu przypadkach ważny jest zdrowy rozsądek, dedukcja, logiczne myślenie, trzeźwy osąd, zdolność kojarzenia faktów oraz wyciągania wniosków z wnikliwej obserwacji rzeczywistości.

Chyba nie tylko ja tak wysoko cenię sobie, wydany w 1976 roku, „Katar”, bo już trzy lata później Lem otrzymał za tę właśnie powieść Grand Prix de Littérature Policière, prestiżową nagrodę utworzoną w 1948 roku przez krytyka i pisarza Maurice'a Bernarda Endrèbe, którą nagradzani są autorzy najlepszych powieści detektywistycznych (policyjnych).

Dziś wspominam z rozbawieniem, że po „Katar” sięgałem święcie przekonany, że jest to kolejna powieść fantastyczna Stanisława Lema, zastanawiałem się tylko, co ma do tego Katar – państwo na Półwyspie Arabskim nad Zatoką Perską; nieżyt nosa nie przyszedł mi na myśl nawet przez ułamek sekundy.

Wart bacznej uwagi jest też warsztat Stanisława Lema. Bardzo długie akapity, zdania wielokrotnie podrzędnie złożone… Po prostu piękna polszczyzna, którą niewielu już potrafi się posługiwać (być może Głowacki); czytanie takiej prozy jest przyjemnością bez względu na temat. I, choć może się to wydawać zaskakujące, poruszane w książce zagadnienia są aktualne dzisiaj tak samo jak czterdzieści lat temu… albo i bardziej.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:31:18 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Bajki robotów" [+4 = 6-2]
« Odpowiedź #2 dnia: Października 09, 2015, 12:10:38 pm »
O tym, jak LEM "Bajki robotów" stworzył

Żył kiedyś (niedawno, ale jakby w innej literackiej erze) pisarz-konstruktor i twórca zarówno prognoz futurologicznych, powieści prawdziwie naukowych, esejów bezliku, jak i bajęd o ludzie robocim. Różnie go zwano - był to Literat Emanujący Majestatem bądź Laboratorium Edytujące Manuskrypty, w skrócie wszakoż znany/znane jako LEM. Razu pewnego, a były to czasy znane jako "lata 60." usiadł LEM i zadumał się. Dokoła była szarość i smuta. Ale geniusz sięgał myślą dalej. Ludzie jeszcze stopy nie postawili na Księżycu, a on swym okiem wizjonera ogarniał cały Kosmos.

Tak dumał ów geniusz i dumał, a co w rezultacie wydumał? Wydumał inny Kosmos. Wymyślił, co by też było, gdyby ich nie było. "Ich", to jest ludzi. "Nie było", to jest, gdyby Kosmos pozostawili w rękach robotów, a sami odeszli gdzieś na rubieże, przepadli, dla ludu automatowego stali się legendą, i to taką, jaką straszy się maszynki-dziecinki (choć i starsze wiekiem konstrukty obawiały się ludzkich bladawców).

Może zamierzał LEM poprzestać na jednej powiastce. Traf chciał, że historie cudownie mu się rozmnożyły. A i były to same cudeńka! Nasamprzód "Trzej elektrycerze", śmiałkowie na wyprawie po skarby Kryoni, gdzie przy poszukiwaniach myślenie nie popłaca, popłaca za to myślenie przed podjęciem tejże wyprawy. Potem "Uranowe uszy", przestroga wielka (bo astronomicznych rozmiarów) przeciw chciwości tych, co pragną na tronie zasiadać. Dowie się dalej czytelnik "Jak Erg Samowzbudnik bladawca pokonał", co osiągnięciem było niemałym, a i zgromadziło szereg indywiduów słowotwórczego pokroju, to jest "wydrwigroszy-oszustów", "astrozłodziei" czy "cyberowców".

W "Skarbach króla Biskalara" znów powraca król-okrutnik, naprzeciw niego staje konstruktor-bałamutnik, i czterem próbom poddany, sprytem i determinacją obala władcę. "Dwa potwory" i "Biała śmierć" za ostrzeżenie służą, byś i ty, bracie czy siostro robocie, o niecnocie i dyshonorze bladawców (żywych i umarłych) pamiętał we dnie i w noce. Wykłada także LEM kosmogonię nowatorską w krótkim, acz treściwym przypowieści-traktacie o tym, "Jak Mikromił i Gigacyan ucieczkę mgławic wszczęli". "Bajka o maszynie cyfrowej, co ze smokiem walczyła" przypomina dziatwie robociej o omylności nawet największych mędrców, także maszyn cyfrowych. A "Doradcy króla Hydropsa" wskazują, że i wykształcone roboty podatne są na zbłądzenie i w szale miniaturyzacji swą robocią jaźń zatracają bezpowrotnie.

LEM nie bez kozery nazwany został też Logikiem Empatyczno-Maszynowym. A to dlatego, że stał za "Przyjacielem Automateusza", urządzonka absolutnie racjonalnego i okrutnie logicznego, które, by poczciwego Automateusza wybawić od mąk powolnej śmierci, zasugerować i uargumentować potrafi samobójstwo. Czytacie na własną odpowiedzialność, trudno bowiem odmówić przewrotnemu doradcy pewnej racji! Coby jednak nie poddać się logicznej presji i wynikłej z neij depresji, tedy w "Królu Globaresie i mędrcach" opowiada LEM o śmieszności całego stworzenia i bezsensu wszelkich sensów. Co poskutkować może albo innym rodzajem depresji, albo słusznym śmiechem.

"Bajka o królu Murdasie" myśl ową kontynuuje, a rzuciwszy czytelnika wraz z królem-paranoikiem w otchłań elektrycznych snów, objawia się konfuzją i skory jest potem robot do podważania samej istoty rzeczywistości. Zbiorek kończy jednak bajka o zakończeniu szczęśliwym, bowiem opowiastka "O królewiczu Ferrycym i królewnie Krystali" pokazuje, iże nawet straszny bladawiec może zostać pokonany (i oskórowany), a wiktoria taka kończy się "sprzężeniem małżeńskim" i "doprogramowaniem się" licznej progenitury.

Tym optymistycznym akcentem zakończył LEM "Bajki robotów", nie pozostaje mi więc nic innego, jak pójść w ślady Mistrza i rzec tylko na koniec: czytajcie, czy jesteście robotami, czy spotworniałymi członkami ludzkiego rodu, tymi "klejookimi ciastonosami", o których plecie się, że LEM miał z nimi więcej wspólnego, niż z bracią automatyczną. Plotkom jednak nie radzę dawać wiary. Wiarygodniejsze są już bajki.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:15:32 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Solaris" [+2 = 5-3]
« Odpowiedź #3 dnia: Października 09, 2015, 12:13:36 pm »
Co to jest - nic? Jaki kolor ma pustka? Jak zrozumieć to, co co niemożliwe? Jeśli bez trudu odpowiesz sobie na te pytanie, to "Solaris" Stanisława Lema nie zadziwi (ani nie zainteresuje) Cię specjalnie.

Jednak jeśli nie potrafisz udzielić zwięzłej odpowiedzi, a jej gorączkowe poszukiwanie przynoszą jedynie mgliste wizje i odpowiedzi oparte na schematach dobrze znanych, chociaż ustawionych w nietypowych konfiguracjach, to mam dla Ciebie dobrą wiadomość - czeka Cię nietuzinkowa lektura!

"Solaris" to sztandarowa powieść Stanisława Lema i jak to ze sztandarami bywa wydawać się może niektórym nieco wypłowiała, lub wręcz archaiczną. Przerost formy nad treścią? Wątpię. Równie dobrze można by z nieznającym wątpliwości uporem ignoranta stwierdzić, że postawione przed kilkoma zdaniami pytania są głupie i bezużyteczne. Jeśli ktoś naprawdę tak uważa, to Solaris nie przyniesie mu niczego, prócz rozczarowania i złośliwej satysfakcji, że jednak miał rację i to wszystko - cała ta pisanina o kosmosie i niepoznawalnych bytach - jest bzdurą.

Ale o czym właściwie opowiada powieść? Gdyby z konieczności streścić brutalnie główny jej wątek, to jest to zapis wizyty psychologa, Krisa Kelvina, na obcej planecie, a konkretnie stacji badawczej wznoszącym się ponad poziomem cytoplazmatycznego wszechoceanu (uważanego za obcą, inteligentną istotę) okrywającego powierzchnię planety Solaris. Zamieszkujący bazę badacze zdradzają objawy obłędu, a wkrótce i główny bohater staje się uczestnikiem wydarzeń, które umykają racjonalnym wyjaśnieniom. To wszystko. Bo po co streszczać kolejne fragmenty fabuły i zabić tym samym to, co w książce najpiękniejsze – Nieznane?

W warstwie symbolicznej natomiast "Solaris" to powieść o granicach ludzkiego poznania. Bo jak ludzki rozum pojąć może istotę wszechogarniającą całą planetę, którą tylko z przyzwyczajenia do utartych schematów myślowych można by było nazwać jedynym wielkim umysłem? Lem podjąć się zadania arcytrudnego i opisał jak może wyglądać coś, czego właściwie opisać się nie da – obca forma inteligencji. W gąszczu pytań, hipotez i rozważań i wątpliwości dręczących głównego bohatera wyłania się nieodmiennie mur z przydymionego szkła – nasza zdolność percepcji, która nie może sklasyfikować tego, co jej jej naprawdę zupełnie obce. Niczym w jaskini Platona możemy jedynie wpatrywać się w cienie – oddziaływanie planety Solaris na bohaterów i ich psychikę oraz otaczających ich materialny świat – i zgadywać cóż mogą i jak wygląda to, co je rzuca.

"Solaris" zasługuje na poczesne miejsce w kanonie światowego s.f. nie tylko ze względu na poruszaną tematykę, ale również ( a może przede wszystkim) za sprawą sprawnej narracji. Wiele o tej powieści napisano, wiele powiedziano i zdawać by się mogło, że obrosła już w zasłużoną patynę jako spiżowy pomnik myśli ludzkiej. I zasłużenie! Nie można jednak zapominać, że "Solaris" to w pierwszej kolejności kawał świetnej literatury s.f., której lektura przynosi (prócz wartości intelektualnej) nieziemską wprost przyjemność z czytania! Polecam gorąco.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:16:33 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
'Pamiętnik znaleziony w wannie" [0 = 5-5]
« Odpowiedź #4 dnia: Października 09, 2015, 12:17:37 pm »
 Już na pierwszych stronach trafiamy do roku 3149 (nowego kalendarza), jednak większa część fabuły rozgrywa się dużo wcześniej, jeszcze za czasów, gdy ten pamiętnik był pisany. Mamy więc przed sobą trochę bliższą przyszłość – Związek Radziecki zaatakował świat, w USA wybuchły protesty społeczeństwa i nowy ustrój całkowicie zawładnął globem. Większość dawnego rządu uciekła do ściśle tajnej bazy, nazywanej Nowym Pentagonem, umiejscowionym w Górach Skalistych. Naszym bohaterem jest młody agent, który otrzymuje od najwyższego rangą dowódcy tajemną misję, tak tajną, że nie ma pojęcia, co ma właściwie zrobić. I na tym poszukiwaniu sensu w swej powinności opiera się cała książka. Agent krąży po identycznych korytarzach, wchodzi do poszczególnych biur, poznaje dziwacznych mieszkańców bazy i ciągle zadaje sobie to jedno, podstawowe pytanie: Co ja tu robię?

 Silne inspiracje „Procesem” Kafki są tu jak najbardziej wyczuwalne, bowiem Stanisław Lem wielokrotnie podkreślał wpływ „Procesu” na powstawanie literatury sci-fi. Tak jak i u Kafki, tak i tu mamy nieznanego nam bohatera, ciąg mglistych, sennych pomieszczeń, pomieszaną intrygę, nieokreślony cel i dziwacznych osobników. Autor ukazuje nam rządy terroru psychicznego, zdrada czai się tu za każdym rogiem, nie wiadomo, kto służy sprawie właściwej, czy istnieje ta „właściwa” sprawa, jaka jest rola kościoła i czy rewolucja jest warta zachodu. A to wszystko polane grubą warstwą groteski i ironicznych odniesień do świata rzeczywistego, z czego zresztą Lem słynął.

 „Pamiętnik znaleziony w wannie” odstaje od pozostałych dzieł Stanisława Lema. Znamy go przecież głównie z dzieł umiejscowionych w czasach, gdy ludzkość podbija kosmos, poznając jednocześnie to, co wiadome było od dawien dawna. Lem jak nikt inny w Polsce interesował się zagraniczną sci-fi, znał trendy i krytykował głośno nawet tych, których opinia światowa uznawała za geniuszy. Dla niego nie było książek bez wad, dlatego sam starał się w każdym swym dziele umieścić coś nietypowego. Tym razem skupił się na metaforycznym przekazie za pomocą onirycznej rzeczywistości, a to jest coś, co nieczęsto w fantastyce naukowej się zdarza.

 Czy warto sięgnąć po tą książkę? Jeśli interesujemy się w jakimkolwiek stopniu literaturą sci-fi, bądź „Proces” Kafki wywarł na was mocne wrażenie, to sięgajcie po nią bez wahania. Jeżeli jednak nudzi was styl Lema, nie lubicie inteligentnego humoru, a Kafka to taki ptak – trzymajcie się z daleka! A nuż nagle zaczniecie myśleć, a to czasem bywa bolesne…
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:17:15 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Wysoki Zamek" [+8 = 8]
« Odpowiedź #5 dnia: Października 09, 2015, 12:19:38 pm »
Lochy Wysokiego Zamku

„Wysoki zamek” to książka autobiograficzna. Autor przyznaje się tylko do tych intencji, jakie widać na pierwszy rzut oka. Pragnę jednak zwrócić uwagę na głębię, która jest nieuniknionym składnikiem każdego dzieła powstającego pod piórem wybitnego pisarza, a takim był nasz mistrz literatury fantastycznej. Autor inteligentny, o ogromnej erudycji w wielu dziedzinach być może nawet nie czuł, że wątki mu się splatają i tworzą swoistą pajęczynę, w którą mimo woli łapie się głębszy sens. Stanisław Lem sam kiedyś wspominał, że większość książek napisała mu się sama. Z perspektywy czujnego czytelnika „Wysoki zamek” sprawia wrażenie takiego właśnie przypadku, choć jest to rzecz oparta na faktach, a nie zmyślona. Zaryzykuję i zaproponuję jak najbardziej subiektywną recenzję, być może taką, której Lem by nie zaakceptował.

Gdyby ktoś nie wiedział czym jest inteligentna krytyka, czyli taka, która miażdży mocą swojej celności i zarazem nie jest w żadnym sensie wulgarna ani napastliwa, to polecam zapoznać się z recenzowanym tekstem. „Wysoki zamek” powalił mnie łagodnością, której nie powstydziłby się wzór kultury słowa w literaturze, Tomasz Mann.

Stanisław Lem w swoim utworze dokonuje iście diabelskiej sztuczki. Chociaż może ona sama się dokonuje (jak już wyżej pisałem) za sprawą biegłości umysłowej, owego wirtuozostwa intelektualnego. Diabelskiej, bo Diabeł mówi szeptem, działa poniżej świadomości, tuż przy jej granicy, tak, że nie wiemy czy nam coś sugeruje, czy gadamy do siebie. Lem wprowadza czytelnika (przypominam, że książkę wydano w roku 1966, a więc w okresie wybuchu awangardy w sztuce światowej) w świat swojej wczesnej młodości, która przypadała na lata dwudziestolecia międzywojennego. Autor „Solaris” przedstawia siebie jako przeciętnego grubawego chłopca, ale za to o osobliwych zainteresowaniach i gustującego w samotności. Lwią część „Wysokiego zamku” wypełnia opis niecodziennych zabaw małego Stasia, a były to zabawy o charakterze kreatywnym: eksperymenty fizyczne, chemiczne i elektryczne, konstruowanie urządzeń oraz inne prace tak osobliwe, że wymagałyby szerokiego opisu. Ten typ zabawy - Lem nazwał ją „pracą pozorowaną” - okazał się doskonałym analogonem klimatu panującego w modnym wówczas światku awangardy. Były lata sześćdziesiąte pełne śmiałych wyczynów na polu wszystkich sztuk. Wszelkie granice zostały przekroczone, a wolność artystyczna stała się faktem, który… zaczął krępować twórców (o czym dowiemy się z tekstu Lema). Sztuczką diabelską nazywam właśnie to sprowadzenie sztuki nowoczesnej do zabawy kreatywnego, acz przeciętnego dziecka. Doskonale ujął to sam autor, porównując osiągnięcia awangardzistów do własnej „kulminacji gimnazjalnej”. Stosunek Lema do eksperymentalnych anty-powieści, malarstwa abstrakcyjnego i instalacji artystycznych, którymi zachwycał się świat, był taki, jak do własnego dzieciństwa. To nie były dla niego rzeczy nowe, pionierskie tylko naiwne.

Z całego serca… przepraszam, z całego mózgu, zachęcam do lektury tego wyrafinowanego a śmiertelnego ciosu zadanego awangardzie lat sześćdziesiątych. To jest popis wybitnej inteligencji i zarazem prawie niezauważalnej - diabelskiej. Utwór można przecież potraktować jak niezobowiązującą retrospekcję, ot, sielski obrazek z lwowskiego dzieciństwa, a ustępy o sztuce nowoczesnej jako nieistotną dygresję.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:32:11 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Eden" [+2 = 3-1]
« Odpowiedź #6 dnia: Października 09, 2015, 12:22:42 pm »
 Załoga rakiety, która lądowała awaryjnie na planecie Eden, zauważyła ślady cywilizacji. Podczas rekonesansów razem z kosmonautami oglądamy plastycznie opisane miejsca: roślinną fabrykę, produkującą bez końca rzeczy, które wyglądają na buble, ogromne, cylindryczne cmentarzysko, klaustrofobiczne miasto, ale przede wszystkim ze zgrozą odnotowujemy, że na planecie trwa masowy mord. Eden przypomina wielki grób. Ziemianie gubią się w domysłach, próbują dopasować to, co widzą, do ziemskich doświadczeń – w pierwszym odruchu chcą opowiedzieć się po stronie prześladowanych, wspomóc ich posiadanym arsenałem. Czy mają do tego prawo? Czy pomogą w ten sposób komukolwiek? Czy nie zaszkodzą sobie?

 „Eden” zapowiada się początkowo na „międzyplanetarną robinsonadę”: mamy utalentowanych rozbitków, dysponujących wiedzą i umiejętnościami, nieznany świat, który można eksplorować, perspektywę kontaktu z cywilizacją, otrzymania pomocy. Szybko jednak ten nastrój rodem z Juliusza Verne’a ustępuje; atmosfera się zagęszcza. Pojawia się niepewność, niepokój, oczekiwanie czegoś nieuchwytnego – a każde nowe odkrycie budzi nieokreśloną grozę. Lem tworzy sugestywne opisy Edenu, duszne, przytłaczające; wszystko wręcz krzyczy, domaga się, by nie wnikać głębiej, by pozostawić sprawy swojemu biegowi. Krok po kroku zbliżamy się do wyjaśnienia zagadki. Planeta i jej władze na wiele sposobów okazują, że intruzi nie są mile widziani.

 Książka niesie liczne ostrzeżenia: nie tylko przed nadmiernie optymistyczną wizją ewentualnych kontaktów z Obcymi, ale przede wszystkim przed tym, co ludzkość może zgotować sobie sama: przed manipulowaniem językiem przez władze, przed kontrolą nad każdym aspektem życia obywateli, starannym izolowaniem ich od wpływów zewnętrznych (w chwili wydania wszystko to nasuwało z pewnością skojarzenia ze stalinizmem), czy wreszcie przed eksperymentami biotechnologicznymi (co z kolei nam wydaje się aktualne). „Eden” powstał w 1958 roku, a bardzo niewiele o tym świadczy. Ot, w rakiecie jest biblioteka wypełniona książkami, obrazy z życia planety utrwalane są na taśmie filmowej, a podczas rozmów z Obcym w użyciu jest tablica i kreda. Całość nadal jednak robi ogromne wrażenie oryginalnością i śmiałością wizji; budzi podziw swoją przenikliwością i uniwersalnym przesłaniem.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:18:26 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Bajki robotów" [+5 = 6-1]
« Odpowiedź #7 dnia: Października 09, 2015, 12:24:52 pm »
Bajka i anty-bajka

Wydane w 1964 roku „Bajki robotów” to zbiór opowiadań napisanych w konwencji baśni, w których narratorami i bohaterami są roboty. Dla wielu czytelników „Bajki robotów” są tylko książką dla dzieci, kojarzoną z lekturą szkolną. I na pewnym literalnym poziomie tak jest. Ale jednocześnie jest to pozycja dla wyrobionego czytelnika, który doceni misterną grę autora z odbiorcą, odnajdzie niuanse, smaczki. I to, że polski autor już w latach 60. XX wieku połączył sf z fantastyką w dzisiejszym rozumieniu. Można pokusić się o wniosek, że w tej książce Lem wyprzedził zdecydowanie trendy literackie o niemal pół wieku.

W „Bajkach robotów” ujawnia się swoiste poczucie humoru autora, który pozornie opowiada bajki (czy baśnie), które okazują się anty-bajką. Czyni to w sposób mistrzowski, nie widać szwów, ani łączeń. Już tytuł wskazuje na nowatorstwo i odświeżoną formę baśni. Jest połączeniem dwóch niemal wykluczających się słów: bajki o i dla robotów. Istot mechanicznych, na wskroś nowoczesnych, a jednocześnie posiadających tradycję, ba! nawet swoistą mitologię. Takie połączenie było pionierskie i co najmniej zaskakujące.

W tradycyjnym rozumieniu bajka, jako utwór literacki, miała za zadanie przekazywać morał lub w jaskrawy sposób ukazywać szkodliwość pewnych zachowań (jak bajki La Fontaine’a czy Krasickiego). Jej bohaterami były zazwyczaj zwierzęta, jako nosiciele określonych, właściwych ludziom, cech: sprytu, zarozumialstwa czy głupoty. U Lema jest to raczej forma baśni, z całą fantastyką baśniową, zwrotami „dawno, dawno, temu” i istotami pojawiającymi się w baśniach. Mimo metalowych ciał, to postacie dobrze nam znane z dzieciństwa: smoki, królowie, księżniczki, druciarz, który zastąpił tu wiekowego Szewczyka, i jego zła żona. Lem łączy tradycje z nowoczesnością: rycerz zmienia się w elektrorycerza Mosiężnego, smok w elektrosmoka, z którym na dodatek walczy maszyna cyfrowa. Blaszane roboty nie są wolne od wad swoich twórców, są chciwe, głupie, pełne strachu bądź pogardy, też chcą kochać i są zdradzane.

Tym, co zdecydowanie odróżnia lemowskie bajki od tych klasycznych jest brak szczęśliwego zakończenia. Tylko jedna bajka kończy się zwrotem „żyli długo i szczęśliwie”, w pozostałych cnota nie zwycięża i kończą się smutno i niesprawiedliwie. Lem tworzy swoistą definicję anty-bajki: „(…) z czego zaraz widać, żeśmy prawdę opowiedzieli, nie bajkę, albowiem w bajkach cnota zawsze zwycięża”.

Anty-bajka jest pomysłem i zabawą autora z tradycją, a jednocześnie realizowaniem własnej myśli. To próba zerwania ze schematami, z pierwowzorami, skupienie na wyobraźni i żonglerce elementami przynależnymi klasycznej bajce. Autor łączy przeciwieństwa (też oksymoron): tradycja - nowoczesność, silne metalowe ciała – słabość charakterów, morał – brak morału, tradycyjne postacie bajkowe – ale myślące jak nowoczesne maszyny. Lem odświeżył tradycyjne pojęcie bajki, bohaterom podarował nowe kostiumy, pozwolił działać w zgodzie z mechaniczną naturą. Autor nie sugeruje, że świat jest biały czy czarny, ale pełen szarości, a i szczęśliwe zakończenia bardzo rzadko się zdarzają. Jednocześnie uwidacznia się niezwykły talent Lema do pokazywania prawdy o człowieku i o wszechświecie, nawet jeśli istota ludzka ukryta jest głęboko w blaszanym ciele robota.
Gorąco polecam.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:19:08 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Człowiek z Marsa" [+6 = 7-1]
« Odpowiedź #8 dnia: Października 09, 2015, 12:30:28 pm »
Obcy i człowiek. „Człowiek z Marsa”

 Z debiutami bywa różnie. Z „Człowiekiem z Marsa” Stanisława Lema jest akurat tak, że książka sama w sobie nie do końca się broni, nie zwiastuje również geniusza. To dość przeciętna historia – warto ją jednak dzisiaj czytać, znając późniejsze powieści Lema. Była to moja pierwsza powieść tego autora – chciałabym na nią teraz spojrzeć z perspektywy przeczytanych wszystkich innych. Jak wypada? Co w niej jest? Jak się ją czyta ze świadomością próz późniejszych?

 „Człowiek z Marsa” ukazywał się w odcinkach w 1946 roku. Na pierwszy rzut oka nic w nim szczególnego: sztafaż rodem z powieści sf epoki. Oto tajemniczego bohatera zgarnia z krawężnika samochód, kierowca przekonany, że spotkał umówionego człowieka, nasz bohater – że Nowy Jork wcale nie jest taki zły, skoro może dostać podwózkę. Niedawno przeprowadził się z Chicago, jest dziennikarzem bez wielkich szans na znalezienie nowej pracy, raczej ponury typ. W tle jakaś sugestia traumy, ale bardziej w rodzaju tych spotykanych w kryminałach noir niż tego, co znamy z późniejszego „Powrotu z gwiazd”. Samochód wiezie więc bohatera, bardziej istotnego tu jako obserwator-narrator niż ktoś, na kim skupia się akcja, do tajnego laboratorium, gdzie badany jest tajemniczy byt pozaziemski.

 Tu zaczyna się problem, zasadniczo dwojakiej natury: zawiązania akcji (trudno się oprzeć wrażeniu, że ledwo naszkicowany bohater to porte-parole czytelnika, ale przez to z kolei trudno uwierzyć w motywy, jakimi kierują się naukowcy przyjmując go do zespołu) i samego motywu głównego. Marsjanin, on to bowiem jest tym pozaziemskim bytem harcującym w laboratorium, dany nam jest bezpośrednio: widzimy go, co na tle późniejszych Obcych Lema nie jest wcale normą. Oprócz wyposażonych w macki niebiałkowych kosmitów, jakich spotyka Ijon Tichy tu i ówdzie, i żyjących w galaktyce far, far away w strachu przed ludźmi robotów, to ten jedyny Obcy, jakiego Lem daje nam poznać bezpośrednio. Łatwo ulec złudzeniu wspomnianemu sztafażowi i powiedzieć, że ot, to fantazja na wellsowskie tematy – a gdyby tak zboczyć z tego utartego szlaku? Jak wygląda ów Obcy na tle innych Lemowskich wyobrażeń?

 Ta „obcość” rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Wielkim obcym fabuły – jeśli zrezygnujemy z traktowania tła tylko jako pewnego wybiegu, ustawiającego akcję – są tu same Stany Zjednoczone. Bohater czuje się obco w nowym mieście i obco w zmienionej rzeczywistości: jest tuż po wojnie, właśnie skapitulowała Japonia. Oczywiście, Nowy Jork jest dużo bardziej naturalną scenerią do przeprowadzenia inwazji kosmitów niż na przykład Koluszki, niemniej wydaje się, że kontakt bohatera z tym, co obce, zaczyna się już na pierwszej stronie, zanim w ogóle trafi przed prezydium wybranych spośród ludzkości naukowców. Podobnie jednak jak Londyn ze „Śledztwa” czy środkowa Polska ze „Szpitala Przemienienia”, tak i ten Nowy Jork oddziałuje też obco na czytelnika – w tym sensie intuicje dotyczące umowności tła jak najbardziej podzielam – co widać choćby w brzmiących dziś zabawnie okrzykach bohatera „chłop znał jujitsu – było to fatalne” oraz „jakem reporter USA!”.

 Sam Obcy, ów „człowiek z Marsa” z człowiekiem nie ma za wiele wspólnego. A jednak bohaterowie traktują go dla porządku jak człowieka, czy przynajmniej jak istotę humanoidalną, niezależnie od wyglądu zewnętrznego, przywodzącego na myśl Daleka. Próba skontaktowania się z nim, w zestawieniu z późniejszym wykorzystaniem tej samej techniki w „Solaris”, wypada zbyt prosto, niemniej opozycja tego, co „ludzkie” i „nieludzkie” sprawia, że warto spojrzeć uważniej na „Człowieka z Marsa”. Uznanie przedstawiciela obcej cywilizacji za osobę – uznanie ante factum – sprawia, że wszystkie zgrane chwyty, jak chociażby chęć eksperymentowania na zdobyczy/jeńcu wypada co najmniej dwuznacznie moralnie.

 Inni bohaterowie, czyli naukowcy, z jednej strony stanowią głównie postaci tła (choć nie sposób nie zauważyć, że to rozegranie „typów” powróci później w „Edenie”), z drugiej są okazją do spojrzenia, w jaki sposób ów typ naukowca u Lema wyewoluował. Ci naukowcy bywają strachliwi i interesowni, są wśród nich niezłomne moralne autorytety – są też ludzie po prostu ciekawi, co będzie. Nie są jeszcze na tyle hermetyczni, żeby nasz główny bohater nie mógł zrozumieć, o czym rozmawiają (co przydarzy się przecież i Markowi Tempemu z „Fiaska”, i pilotowi z napisanych wkrótce po „Człowieku...” „Astronautów”). Nie ma tu jeszcze tej bariery, na którą natkną się w kontakcie ze światem zaawansowanej nauki inni Lemowscy bohaterowie – przy czym i nauka ta nie jest jeszcze tak zaawansowana.

 Widać zatem w „Człowieku z Marsa” pewną ścieżkę, którą później autor podąży. Czyta się dzisiaj tę powieść specyficznie: bo nie jest to debiut wybitny, niektóre tropy – jak choćby prostota Kontaktu z Obcym – Lem później jednak rozwinie i pogłębi. I w tym chociażby leży wartość tej książki dla czytelnika. Przy czym, jak sądzę, nie jest to książka, od której należałoby faktycznie zaczynać przygodę z pisarstwem Lema.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:20:14 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
Ijon Tichy [+9 = 10-1]
« Odpowiedź #9 dnia: Października 09, 2015, 12:31:42 pm »
Czy to Doktor? Nie, to Ijon Tichy.
O „Dziennikach gwiazdowych”, „Kongresie futurologicznym”, „Wizji lokalnej” i „Pokoju na Ziemi”

Ijon Tichy to nie tylko właściciel odrapanej rakiety i zamku w Szwajcarii, podróżnik-sybaryta i poszukiwacz odpowiedzi na pytanie, czym, u licha, są sepulki. To przede wszystkim probierz przemian, jakie zachodziły w pisarstwie Stanisława Lema.

Poznajemy Tichego bardzo wcześnie, bo już w „Dziennikach gwiazdowych” – trochę satyrze na „poważne” sf, trochę testerze różnych pomysłów dotyczących zderzeń międzygwiezdnych cywilizacji. Tichy to bohater naraz z zewnątrz i ze środka: to, co widzi na Ziemi – i planetach będących jej odbiciem – obserwuje często z pozycji nie-tubylca, bo na przykład wrócił po dwustu latach („Pokój na Ziemi”) albo przespał kilka dekad („Kongres futurologiczny”). A przecież zaczyna jako postać z ducha podobna do pojawiającego się w kulturze kilka lat później Doktora z serialu BBC „Doctor Who”. Czytamy o jego kolejnych podróżach i podśmiewamy się z tego, że zgubił latarkę, wołowina zaćmiewa mu słońce, orbitując wokół rakiety, a wpadłszy w wir czasowy napotyka 140 wersji siebie.

Tyle tylko, że w kolejnych podróżach widać już zarys tego, kim Tichy się stanie – wcale nie humorystycznym dodatkiem do twórczości Lema (bo przecież to, że coś jest śmieszne, nie znaczy jeszcze, że jest niepoważne, jak pisał Pratchett). Uświadomiwszy sobie bowiem już na wstępie, że Tichy jest narratorem niegodnym zaufania – wszak przedmowę do „Dzienników...” pisze astrozoolog, profesor Tarantoga, a astrozoolodzy już zdążyli się w „Obłoku Magellana” dorobić statusu najbardziej zmyślających naukowców lemowskiego uniwersum – mamy wątpliwości, co tak naprawdę kryje się nawet w tych najzabawniejszych przygodach Tichego.

Podejrzanie często broni się on przed zarzutami o zmyślanie – aż w „Wizji lokalnej”, będącej dekonstrukcją podróży XIV musi się przyznać do błędu. Spróbuje też ten błąd naprawić, ruszając ponownie na Encję, żeby przekonać się, jak to z kurdlami było. Wpadnie w wir walki między dwoma wrogimi cywilizacjami, zamieszkującymi jeden glob – motyw w twórczości Lema obecny bodaj od „Pamiętnika znalezionego w wannie”, a wraz z kolejnymi latami nabierający ostrości i stawiający coraz bardziej ponure diagnozy dla takiego świata. Ale przecież już w „Dziennikach...” znajdujemy opis wyprawy międzygwiezdnej rodziny Tichych – to tam Ijon zacznie wątpić, czy te nawarstwiające się absurdy jego relacji nie wskazują aby, że on sam nie istnieje?

I rzeczywiście, ten wczesny Tichy w pewnym momencie Lemowskiej twórczości już się ostać nie może. Rozważania o tym, że życie na Ziemi nie jest możliwe – snute przez różnych kosmitów, jakich w czasie swoich podróży spotyka – osiągają swój punkt kulminacyjny w „Kongresie...”, gdzie Ziemia taka, jaką chcą ją widzieć jej mieszkańcy, jest tylko złudzeniem. Można jednak jeszcze traktować „Kongres...” jako punkt przejściowy – na co wskazuje zakończenie. Do niego nawiązuje ostatnie zdanie „Wizji...”, w nim też możemy wyczytać, że przygody Tichego dotarły do miejsca, z którego już nie da się wrócić. Tichy zaczyna istnieć naprawdę: wkraczając w świat dużo mroczniejszy, taki, który jeśli da się wyśmiać, to z dużym trudem.

W ten sposób zresztą są prozy o Tichym przez cały czas komentarzem do rzeczywistości (nie tylko na poziomie tego, co widzi Tichy, ale i tego, co my jako czytelnicy dostrzegamy). Dzisiaj wyraźniej można zobaczyć pewne kwestie: chociażby rozwój medycyny czy informatyki sprawia, że już z nieco mniejszym rozbawieniem obserwujemy to, co dzieje się między wierszami kolejnych dziwnych spotkań Tichego z Kosmosem. Gdzie znajdziemy się w przyszłości? Czy to, co umożliwia nam technologia, zawsze jest dla nas korzystne? Na jakiej podstawie uważamy, że człowiek to wzór istnienia w Kosmosie? Kim jest „Inny” i jak się z nim porozumieć? „Wizja...” odpowiada zresztą, że możemy w ogóle nie zrozumieć inności – „Pokój...” pokazuje, jak wielkiemu złudzeniu ulegamy, skoro „Inny” może tkwić w nas samych.

Ciekawie też wypada wątek podróży i powrotów Ijona na Ziemię. W „Dziennikach...” lubi on jeszcze osiąść na stałe w swoim domu, który jest mu trochę, jak w przysłowiu, twierdzą. W „Kongresie...” niechętnie wraca na Ziemię, która jest miejscem dość paskudnym, nękanym różnymi plagami, z którymi przywódcy i naukowcy nie umieją sobie poradzić (tak, w „Kongresie...” nauka jest może bardziej jeszcze bezradna, a na pewno bardziej karykaturalne stosuje metody, niż w epopei o tym, jak potrafi zawieść – w „Głosie Pana”). W „Wizji...” pada ofiarą ziemskich mechanizmów, których nie rozumie – wydaje się, że już nie wróci, ale jednak zjawia się na Ziemi ponownie; po to tylko, żeby paść ofiarą innych zakulisowych działań współ-Ziemian.

Czyta się dzisiaj opowiadania i powieści o Ijonie Tichym, dostrzegając ich strukturę, często podkreślającą paradoksy bycia człowiekiem, ale i pokazującą, w jaki sposób od żartu z drugim, poważnym dnem można dojść do bardzo poważnej analizy mechanizmów społecznych.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:32:48 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Pokój na Ziemi" [+4 = 6-2]
« Odpowiedź #10 dnia: Października 09, 2015, 12:33:50 pm »
Prawa czy lewa?

Reakcja mojego organizmu na lekturę „Pokoju za Ziemi” Lema była następująca – intensywne swędzenie. Może zauważyli Państwo tę właściwość skóry, że im gorliwiej staramy się odgonić łaskoczące igiełki poprzez intensywne drapanie, tym mocniej zdają się one nam doskwierać. Ten sam mechanizm zaobserwować możemy w przypadku dobrej lektury – im głębiej wsiąkamy w zawiłości fabuły, tym trudniej jest się oderwać.

Wracając do nagłego odruchu drapania – zagadkę pomógł mi rozwiązać sam bohater lektury – Ijon Tichy: to komunikat! Natychmiast rzuciłam się do Internetu, znalazłam alfabet Morse’a i oto, co oznajmiła moja lewa ręka: „Lem to geniusz! Nareszcie jestem wolna”. Przeraziłam się nie na żarty. Pod wpływem tej książki moja prawa półkula mózgu zrozumiała, że nie musi bezdyskusyjnie podlegać tyranii jej lewej bliźniaczki i teraz, za pomocą języka kropek i kresek, wyrażać będzie swoją opinię, co daje jej pięćdziesiąt procent władzy nad moim biednym rozdartym ciałem.

„To katastrofa” – zakrzyknęła zrozpaczona lewica – „Kto to widział, żeby lewa noga szła do teatru, podczas gry prawa wybiera się do kina. Veto!”

Ta bitwa rozgorzałaby w mojej głowie na dobre, gdyby nie powrót do „Pokoju na Ziemi”. Lem, będąc wizjonerem nieustraszonym, łączącym poczucie humoru z grozą wybujałej fantazji, skutecznie uciszył wrzask mych kapryśnych połówek za pomocą opisu wojen na Ziemi. Perspektywa maleńkich, niezniszczalnych owado-robotów w roli ślepo posłusznych żołnierzy; pomysł podstępnego nasyłania na wroga rozszalałych symulowanych żywiołów, a na koniec wizja sprzymierzenia się tych wszystkich militarnych dzieł okrucieństwa przeciwko samej ludzkości – zdusiły swędzenie i drapanie na dobre.

Całe moje jestestwo ogarnął zgodny dreszcz zgrozy. Wszak ludzie naprawdę są w stanie doprowadzić do takiej przyszłości. Teraz łatwo to dostrzec, choć może w roku wydania książki – 1987 – pomysł ten pozostawał w sferze futurystycznego bełkotu. Prawa półkula zgodziła się z lewą: „Lem musiał być geniuszem. Szalonym, ale czy ktoś o zdrowych zmysłach może stać się profetą?”

To wciąż jeszcze nie koniec przeżyć, serwowanych przez tę książkę o spokojnym tytule. Wszystkie ziemskie i nieziemskie (dokładniej: księżycowe) perypetie bohatera o rozdwojonej jaźni – Ijona Tichego – podane są na gorącym od szybkich zwrotów akcji półmisku i polane aromatycznym sosem ironicznego humoru, który, niczym delikatny dodatek chili, rozgrzewa wnętrze i wyciska łzy zadowolenia. Czego chcieć więcej od klasyki gatunku science-fiction? Deseru! Ostrej, zapadającej w pamięć pointy, jak podanej po pikantnym daniu, miseczki orzeźwiających lodów miętowych. Ależ naturalnie, wszystko to znajdą Państwo w tej niewielkiej – zaledwie trzystustronicowej – futurystycznej uczcie.

Gdy ostatnie słowa książki wybrzmiały mi w głowie, obie me, wcześniej skłócone dłonie, uścisnęły się na znak pokoju, a ja, ich przykładem, „Pokój na ziemi” Państwu przekazuję.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:21:45 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Obłok Magellana", "Fiasko" [+5 = 8-3]
« Odpowiedź #11 dnia: Października 09, 2015, 12:37:03 pm »
Aż do granic. O „Obłoku Magellana” i „Fiasku”

Ostatnią powieść Lema, „Fiasko”, czyta się dzisiaj i przywołuje dużo chętniej, niż ukazującą się w „Przekroju” w połowie lat 50. trzecią powieść, „Obłok Magellana”. Mimo to obie te książki się ze sobą wiążą i tak jak „Wizja lokalna” jest swego rodzaju „przepisywaniem” podróży XIV z „Dzienników gwiazdowych”, tak „Fiasko” jest jakby auto-retellingiem „Obłoku Magellana”.

Obie powieści łączy rzecz jasna podstawowy motyw: wielka podróż kosmiczna, w którą włożono siły całej ludzkości. Zamknięci w ogromnym statku kosmicznym astronauci wyruszają tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek, nieść przesłanie od ludzkiej cywilizacji i nawiązać Kontakt z Obcymi. Realizacje jednak nie są, wbrew pozorom, skrajnie różne. Załoga Gei z „Obłoku...” to mężczyźni, kobiety i dzieci. W świecie tej powieści kobieta latająca w Kosmos nie jest niczym dziwnym. W „Fiasku” tylko mężczyźni lecą w przestrzeń – ale statek nazywa się przecież Eurydyka. Jest jak zapowiedź klęski, bo przecież to Eurydyka pośrednio nie daje zakończyć misji Orfeusza powodzeniem. Trochę klasyczny motyw marynistyczny, kobieta na statku przynosząca nieszczęście, trochę podzwonne dla całych rodzin, sunących przez ciemność Wszechświata na Gei. To w „Fiasku” zresztą jeden z bohaterów będzie pomstował na samą propozycję, żeby wziąć na pokład kobiety i dzieci, jako nieodpowiedzialną.

A przecież i bohaterowie „Obłoku...” liczą się z niebezpieczeństwem takiej wyprawy. Porzucają, jak główny bohater, rodziny i ukochanych, żeby wrócić w kolejnej epoce, jeśli w ogóle. Załoga Eurydyki, wykorzystując paradoks czasowy, wróci po zaledwie ośmiu latach. Z czego wypływa takie postawienie sprawy? Może to kwestia etnourage'u? Wszak w „Obłoku...” znajdziemy jeszcze rozwiązania narzucane przez wymogi epoki – socrealizm daje tam ciekawe efekty (jak choćby motyw ludzkości zjednoczonej w sielankowej, ale i melancholijnej społeczności), ale bywa kuriozalny. Jak tam, gdzie bunt na statku, wynikający z uwarunkowań psychicznych człowieka nieprzyzwyczajonego do podróży w ciasnym pudle przez dwie dekady, uśmierza się historią o prześladowanym niemieckim komuniście z lat 30. W „Fiasku” nie ma tak łatwej drogi – człowieczeństwa, także tego fizjologicznego, nie da się przeskoczyć: kosmonautom w długim locie pomaga nie hibernacja, ale powrót do sztucznego życia płodowego. Tak więc chociaż technologia we „Fiasku” – inżynieria sideralna, pomysł której jest szalenie ciekawy – jest dużo bardziej zaawansowana, to człowiek pozostaje bardziej ludzki i bardziej przez nią ograniczony niż w „Obłoku...”, niosącym jeszcze optymistyczne przesłanie lat 50. i wiarę w podbój Kosmosu.

Ale są dwa elementy dla tych powieści wspólne. Przelatując niedaleko księżyca Jowisza, Ganimedesa, Gea bierze na pokład mimowolnego rozbitka, Piotra, który z uszkodzoną pamięcią leci – nie mając wyboru – razem z załogą ku Obłokowi Magellana. W „Fiasku” podobny los spotyka nieznanego odmrożeńca, Marka Tempego, który nie wie kim jest, znaleziony wraz z innymi ciałami na księżycu Staruna, Tytanie. Obaj bohaterowie próbują dojść do tego, kim są i co ich skłoniło do decyzji, jakie w rezultacie doprowadziły ich na pokład wypraw badawczych. Obaj do końca nie będą pewni, czy na pewno są tym, kim są – choć z różnych powodów. Drugi taki element to Obcy. Tych, których spotkają bohaterowie „Obłoku...” nie widzimy, a jedynie o nich słyszymy. Nie mamy pewności, czy nie są bajką opowiadaną umierającemu kompanowi. Kwintanie z „Fiaska” mogą zaś w rezultacie okazać się tylko kolejnym lustrem, które Lem podstawia ludzkości. Warto też zauważyć, że sposób opowiadania wybiera autor podobny: przez bohaterów stojących nieco z boku, często nie umiejących zrozumieć zaawansowanych naukowych dialogów reszty załogi.

Różni się oczywiście podejście bohaterów obu powieści do spraw fundamentalnych: ci z „Obłoku...”, wyruszając z komunistycznej przeszłości, uważają całą „imperialną” przeszłość, wraz z religią, za serię przesądów. Ci z „Fiaska” nie dość, że mają na pokładzie teologa-zakonnika, to jeszcze są dość umiarkowanie zadowoleni ze swojej społeczności. Bohaterów „Obłoku...” przeraża, że kiedyś jedzono zwierzęta, Tempe w „Fiasku” konstatuje z rezygnacją, że powszechny wegetarianizm to raczej mrzonka. O ile bohaterowie „Obłoku...” umilają sobie czas chodzeniem do „kina” i na koncerty, to ci z „Fiaska” sarkają na sam pomysł umieszczenia tego typu umilaczy na statku kosmicznym, bo kto by się czymś takim chciał zajmować (stając tym samym po stronie kontestatorów takich rozwiązań z „Obłoku...” – co ciekawe, można to też odczytać inaczej, jako ostateczną próbę poradzenia sobie ze złudzeniem, w jakim utrzymywał ustrój komunistyczny).

Inna jest wymowa obu książek, ale jeśli się zastanowić – na pewno? Czy zakończenie „Obłoku...” jest ciepłe i optymistyczne? Śmiem twierdzić, że jest tym książkom do siebie bliżej, jeśli odrzucimy pozór, jakim „Obłok...” pokryty jest z wierzchu. Kto wie, czy nie zobaczymy wtedy proto-Kwintan?
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:22:17 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Fiasko" [+6 = 8-2]
« Odpowiedź #12 dnia: Października 09, 2015, 12:40:20 pm »
Lem po napisaniu „Fiaska“ zarzucił pisanie powieści, bo uznał, że taka forma wypowiedzi nie pozwala mu w pełni wyrażać swoich myśli. Echem tym zmagań autora z formą, w jaką chciał ująć swoje myśli, jest bez wątpienia wysoki poziom skomplikowania powieści zarówno językowego, bo obfituje w naukową, techniczną terminologię, jak i intelektualneego, bo na każdej stronie roi się wręcz od oryginalnych pomysłów i rozważań.

Powieść Lema jest kwintesencją jego przewrotnego, diabelskiego umysłu. Tytuł zdradza nam zakończenie. Kontakt z obcą cywilizacją zakończy się niepowodzeniem. A jednak czytając ostatnie zdania powieści, pojawia się wielkie zaskoczenie.

Ale to tylko pierwsza z przewrotnych sztuczek. Pierwszy Kontakt, czyli motyw przewodni całej literatury SF, spotkanie obcej cywilizacji zostaje w „Fiasku“ ukazane zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażamy. Nie zjawia się obca cywilizacja z potężną technologią przerastającą ludzką wielokrotnie, cywiliacja podobna do hord Czyngis-chana, która chce nas unicestwić. Lem robi psikusa i to my, ludzkość, jesteśmy panami sytuacji. Statek kosmiczny, na którym znajduje się typowa, lemowska załoga, złożona z mężczyzn różnych narodowości, mknie w odległe zakątki kosmosu, a jego rozmiary i zaawansowanie techniczne są wręcz niewyobrażalne. Właściwie ani na chwilę nie pojawia się lęk, że ta potężna maszyneria może zawieść. Więc Lem śmieje się z całego gatunku, stawia sprawę na głowie, nie my dostąpimy zaszczytu poznania wyższej cywilizacji, ale to my jesteśmy wysoko rozwiniętą cywlizacją najeźdźców.

Długi lot statku kosmicznego i sama bezpośrednia obserwacja planety, na której żyją Obcy obfituje w niezliczone analizy statystyczne robione przez pokładowy komputer, komputer ostateczny, o maksymalnej mocy obliczeniowej, jaka może zaistnieć. Bezustanne roważanie różnych dróg rozwoju wypadków, opiera się na teorii gier i innych probabilistycznych rozumowaniach. Jest to przewrotna parodia wszelkich tego rodzaju rozumowań, tak skryta za naukowym i pseudonaukowych bełkotem, ża prawie niedostrzegalna. To co można odebrać, jako uczone rozważania, których pojąć nie umiemy jest właśnie tym, czym nam się jawi – bełkotem. W ten sposób Lem stawia pytanie o granice poznania, przewidywania przyszłości, a tym samym o sens swojej pracy i pracy wielu futurologów i pisarzy. Wskazuje na nieprzekraczalne bariery. Rzeczywistość jest zbyt złożona, abyśmy mogli ją przewidzieć, nawet mając do dyspozycji najpotężniejszy mogący zaistnieć komputer. Parodia ta przypomina film Kubricka "Dr Strangelove, czyli jak pokochałem bombę i przestałem się bać". Tam również obie strony starają się przewidywać przyszłość, kto na kogo i w jaki sposób zrzuci broń nuklearną i jak zapobiec odwetowi, albo jak przynajmniej zadać wielkie straty w odwecie. W obu przypadkach starania kończą się fiaskiem i rodzą paranoję.

Gdy ludzka ekspedycja dociera do planety obcych nie znajduje się już na statku-matce, ale na mniejszym statku, który był transportowany na pokładzie większego. I co się okazuje? Że ten malutki statek, niczym szalupa ratunkowa w porównaniu z ogromnym parowcem, jest na tyle potężny, że może zniszczyć całą planetą, a tym samym cywilizację. Załoga, ludzie wybrani spośród miliardów, najlepsi z najlepszych, stają oko w oko z Innością. Sami są bezpieczni, kontolują sytuację, nigdzie nie muszą się spieszyć, mogą nie tylko prowadzić swoje obserwację, ale w razie niepowodzenia ludzkość może wysłać kolejną ekspedycję. Powoli zaczyna wydawać się, że kontakt musi być nawiązany, o ile nie pojawi się jakiś deus ex machina i nie zmieni układu sił. Ale nie pojawia się. Ludzie w obliczu czegoś niepojmowalnego, niemającego precedensu wpadaja w paranoję, niczym nieuzasadnioną, z której nie potrafią się wydostać. Kończy się to fiaskiem, jak wiadomo. Ale nie jest ono spowodowane odmiennymi systemami komunikacji, zupełną odmiennością Obcych, tak że jakakolwiek płaszczyzna porozumienia nie jest możliwa. Budzą się w załodze dawne, atawistyczne instynkty. Jak pisał Mrożek, wielki przyjaciel Lema, w "Weselu w atomicach" - Już i inne rakiety latać zaczęły, jeden tylko Bańbuła zachował przyzwoitość i konwencjonalnie rżnął nożem. Rozwój nauki i technologii nie zmienia nas, ludzi. Dalej jesteśmy tacy sami, jak 200 tys, lat temu kiedy powstał nasz gatunek. I właściwie w tych atawizmach tkwi przyczyna naszej klęski w kontakcie z innymi.

Nasza słaba, ludzka natura zawsze da o sobie znać – jest to najbardziej pesymistyczne przesłanie książki Lema. Jeśli nie w kosmosie i w odniesieniu do obcej cywilizacji, to w odniesieniu do członka innej grupy społecznej, religijnej, etnicznej. Bo czy to różnice kulturowe i biologiczne uniemożliwiły kontakt? Czy Lem, tak dbający o realizm, dałby załodze mniej czasu na poznanie obcej cywilizacji, niż biolog ma na opisanie nowego gatunku ssaka? Pośpiech i niecierpliwość załogi jest w najwyższym stopniu nieracjonalna.

I właśnie stąd osłupienie i szok na końcu, bo spodziewaliśmy się racjonalnego zakończenia.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:22:39 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Solaris" [+3 = 5-2]
« Odpowiedź #13 dnia: Października 09, 2015, 12:52:44 pm »
Święty Graal literatury science-fiction – Pierwszy Kontakt, czyli spotkanie ludzkości z inną formą inteligentnego życia- jest poszukiwany przez wielu autorów, ale jeżeli można powiedzieć, że ktoś go odnalazł, to z pewnością jest to Lem w powieści "Solaris". Zmagania pisarzy z tą tematyką przypomina wielkie igrzyska, w których każdy stara się wykroczyć nie tylko poza granice antropomorficznego myślenia, ale przede wszystkim dotrzeć do granic ludzkiej wyobraźni.

W batalii na najoryginalniejsze przedstawienie innej formy inteligentnych istot wytoczono naprawdę ciężkie działa. Chociażby Peter Watts w "Ślepowidzeniu", gdzie obca cywilizacja składa się z istot i niezwykle wysokim poziomie inteligencji, ale pozbawionych świadomości, zorganizowanych niczym owady społeczne, czy Artur Clarke w "Odysei kosmicznej:2001", gdzie ukazana jest wizja istot dla których czas i przestrzeń przestają być przeszkodą. Przykłady można mnożyć.

Solaris jest książką niezwykle trudną w odbiorze, bo przedstawiona tam żywa i inteligentna planeta jest czymś tak abstrakcyjnym, że nasza wyobraźnia bezustannie musi zmagać się z własnymi ograniczeniami. Długie i pełne plastyczności opisy rozumnego oceanu są arcydziełem, gdzie każde słowo maluje przed nami coś niepojętego. Im dalej posunie się nasza imaginacja, tym coś bardziej dziwacznego poznamy. Cytoplazmatyczny ocean na planecie Solaris jest Węzłem Gordyjskim, którego całe pokolenia naukowców nie potrafiły rozwiązań. Ocean zdaje się być niezwykłą formą zaawansowanej inteligencji, której możliwości intelektualne są niewyobrażalne. Sam autor mówił, że jest to książka, której sam nie rozumie, co chyba najlepiej pokazuje z jak niecodzienną wizją mamy do czynienia.

Na stacji znajdującej się na planecie Solaris przebywa Kris Kelvin, psycholog. Zarówno stacje badawcze, jak i programy eksploracji są prowadzone przez ludzkość już długie lata. W trakcie jego pobytu na stacji pojawia się nieżyjąca dawna miłość bohatera. Kelvin wie, że to niemożliwe, ale jego ukochana okazuję się nie być halucynacją, a czymś prawdziwym. Kelvin podejrzewa, że to fantom, ale jest on tak wziernym odwzorowaniem jego dawnej miłości, że po pewnym czasie się z nim oswaja i zaczyn ją kochać. Tym razem Lem zagłębia się w tajniki ludzkiej psychiki, emocji i marzeń. We wspaniały sposób powiązany zostaje wątek obcej inteligencji i naszej psychiki. Coś czego my nie jesteśmy w stanie pojąć, cytoplazmatyczny ocean, stara się zagłębić w meandry ludzkich uczuć i wspomnień. Dla oceanu musimy być niemniej tajemniczy, niż on dla nas.

Kelvin zagłębia się w historię badania tajemniczej planety w jednym z ulubionych miejsc Lema – bibliotece. Lektura Kevina jest przyczynkiem do przedstawienia poglądów na rozwój nauki. Nauka ukazana jest jako socjologiczny proces, w którym ogromną rolę odgrywają zespoły badawcze, systematyczne badania, kontynuowanie badań poprzedników, a nie jednorazowe przebłyski genialnych jednostek. Jak powiedział Newton – widziałem dalej, bo stałem na barkach gigantów.

Książka ta stanowi prawdziwe wyzwanie dla wyobraźni i jest niezwykłą gimnastyką umysłową, stawia pytanie o granice naszego poznanie, o to jak daleko potrafimy odbiec od utartych myślowych schematów i wypłynąć na nieznane wody możliwych innych form życia.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:22:57 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Wizja lokalna" [+1 = 2-1]
« Odpowiedź #14 dnia: Października 09, 2015, 12:57:14 pm »
Pokonując ostateczną granicę

Kosmos - ostateczna granica, o której przekroczeniu marzy cała ludzkość. Gdy w końcu udaje się tę barierę złamać setki śmiałków wyrusza na podbój i eksplorację Wszechświata. Wśród nich jest Ijon Tichy, który w swoim życiu wiele przeżył i zobaczył jeszcze więcej. Czasem jednak i tak odważny bohater galaktyczny potrzebuje urlopu. I właśnie na swoim wymarzonym urlopie w Szwajcarii Ijon Tichy dowiaduje się, że mieszkańcy planety Encja są oburzeni tym w jaki sposób zostali przez Ijona opisani. Okazało się bowiem, że Tichy nie wylądował na samej planecie a na jej księżycu. Dlatego też dostaje zaproszenie od Encjan, by zwiedził ich planetę.

Przed podróżą Ijon zgłębia informacje na temat planety Encja oraz jej mieszkańców. Z dokumentów jakie Tichy przegląda w pewnym szacownym instytucie wynika, że planetę zamieszkują dwie cywilizacje - Kurdlanczyków i Luzanów. Jedni (Kurlandczycy) mieszkają w ogromnych Miastodontach, żyją w ustroju totalitarnym, a wszystko czego się uczą i dowiadują jest zakłamane i naszpikowane propagandą. Luzanie natomiast to rasa, która postawiła na rozwój technologiczny i osiągnęła w tym kierunku niebywałe postępy.

Tichy świetnie przygotowuje się do podróży i poznaje bardzo dobrze zwyczaje obydwóch cywilizacji. Stanisław Lem genialnie wykorzystuje postać Tichego, by pokazać siłę swojej wyobraźni oraz intelektu.

"Wizja lokalna" to niesamowity spektakl i popis erudycji, możliwości słowotwórczych i przede wszystkim przenikliwości Lema. Pan Stanisław stworzył książkę naszpikowaną groteską, absurdem i humorem, a jednocześnie potrafił świetnie przedstawić rzeczywistość Zimnej Wojny. Cywilizacje Kurdlandczyków i Luzanów to przecież nic innego jak metafora ziemskiej sytuacji geopolitycznej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Autor książki bezlitośnie wyśmiewa zarówno patologię systemów totalitarnych, ale także obnaża hipokryzję i pustotę bogatych społeczeństw.

Lem zajął się również wieloma zagadnieniami filozoficznymi, społecznymi i socjologicznymi. Dzięki ukazaniu zaawansowanych technologicznie Luzan mógł spokojnie dywagować na tematy nieśmiertelności, likwidacji zła, zaspokojeniu wszelkich potrzeb niezbędnych do życia. Lem przewidział również szum informacyjny, który obecnie jest jednym z problemów naszej cywilizacji, a to wszystko podane w sosie mocno zakręconym, satyrycznym i niezwykle zabawnym.

„Wizja lokalna” może sprawiać trudność w odbiorze poprzez ogromne nagromadzenie wszelkich neologizmów i słów stworzonych przez Lema. Dla wielu czytelników te łamańce językowe często odbierają radość z lektury i zwiększają poziom irytacji, ale to w sumie jedyny zarzut jaki można wysnuć jeśli chodzi o tę książkę Lema.

„Wizja lokalna” to przedziwna mieszanina absurdalnego humoru, w którym przewijają się tematy bardzo często będące tabu wśród ludzi (seks, rozmnażanie), a jednocześnie popis ogromnej wyobraźni Lema, jego zdolności do kreowania niesamowitych światów wydawałoby się tak różnych od naszego ziemskiego, a przecież wystarczy tylko zdrapać ową fantasmagoryczną warstwę farby fabularnej, by ujrzeć sarkastyczne i satyryczne spojrzenie na ludzi i ludzkość.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:23:21 pm wysłana przez skrzat »