Tymczasem zmęczyłem "Ad Astra".
Zmęczyłem i ja.
Jednak, o dziwo, oglądało się całkiem znośnie. Jeśli nie nastawiać się na akcję... taka psychodrama w kosmosie.
Nie znaczy to, że uwagi Q bezzasadne. Zasadne jak najbardziej - nawet dorzucę kilka ujmujących za ...no, nie za serce
O tym, jak żwawo się chodzi po Księżycu - było.
Ale podziemnie jezioro na Marsie dzięki któremu można dostać się do startującej rakiety - to cymesik. Fala uderzeniowa w kosmosie, to już chyba norma - bardzo wizualne.
Wszystko bije scena powrotu kosmonauty w golutkim skafandrze z jednej rakiety do drugiej - dość odleglej, z wykorzystaniem siły odśrodkowej wirującego wiatraka, przebicie się przez pierścienie Neptuna, z blaszaną tarczą, czyli osłoną wyrwaną z jakiegoś panelu baterii... tak!
Leciał z tą tarczą przed sobą niczym Superman i ona, ta tarcza, odbijała odłamki, końcowo pokiereszowana jak termopilski hoplon Spartakusa. Sam bohater trafił w punkt - drabinkę wprost do włazu swojej rakiety.
Czyli - realizm wypraw kosmicznych odpada. Zdecydowanie odpada.
Co zostaje?
Dramat skrzywdzonego odejściem ojca syna?
Szaleństwo ojca, który zachowuje się jak zwariowany Hall z Odysei, likwidując przeciwników misji? Przepraszam - MISJI!
To chyba o to chodziło - jedno z nielicznych źródeł przyjemności oglądania to porównywanie z filmem matką - "Czasem apokalipsy". Niektóre ujęcia niemal kliszą.
Ale po co to?
Kolejny wariant jądra ciemności? - Było w Kongo, było w Indochinach, a teraz w okolicach Neptuna?
Źródło szaleństwa w czasach lotów kosmicznych?
U Conrada w systemie kolonialnym.
U Coppoli w głowie wybitnej jednostki - doskonałej maszynki do zabijania i okoliczności umożliwiających "bycie bogiem"...ten trop by?
Nadczłowiek z misją - której poświęca wszystko, a ona traci sens?
Marginesem - ten kosmos niby metodycznie podbijany, system, procedury, rozliczne kontrole, kontrolki, guziki, komisje - a w nim i tak rządzą albo niezrównoważeni geniusze którzy siłą woli pokonują granice nie do pokonania, albo... kosmonauci wymagający natychmiastowej wizyty u psychiatry, którzy urządzają sobie tam, akutrat tam, seanse terapeutyczne.
Próżnia jako kozetka?
Plus samotność .. i samo z człeka wyłazi a nawet wizualizuje. Czy leczy?
Leczy - w opisywanym filmie uleczyło, co radośnie zaspoileruję. Dodawszy, ze starał się tatusia uratować.
A, że monologi językiem "godnym pióra Coelho"? Zapewne tak, ale z tego zarzutu bym nie robił. On do filmów akuratny.
O - i jeszcze zabrakło mi muzyki. W Czasie Apokalipsy, podobnie przeciągniętym, to był spory atut hamujący ziewanie. Niby i w Astrze jakiś numer z starego musicalu, ale... jakoś ni pasował, ni przyłatał. 1,5 h zdecydowanie by wystarczyło.
I jeszcze.. jedna fajna scenka - bodaj po przybyciu na Księżyc. Coś ala hala przylotów a tam niczym biały miś w Zakopanem - fotograf, fotomat? ... i robiący za misia alien.
I jeszcze - fajnie było zobaczyć po latach bohaterskiego dowódcę czołgu i to nie Janka Kosa, a Donalda eS.
I jeszcze... nie, już chyba nic.
Tyle
Piraci na Księżycu... hmmm. Trzeba by do tego równania inspiracji dorzucić Mad Maxa.