No tak, ale moim zdaniem to mamy raczej sytuację w stylu - Mieszko Pierwszy (jeśli nie Mojżesz;) stwierdza, że czas zacząć budować tratwy, na których postaramy się przepłynąć Atlantyk, co by Amerykę czymprędzej "skolonizować". Siły na zamiary, zyski do kosztów...
Co nie jest całkiem absurdalne zważywszy na wyprawy Hayerdala. (BTW: stojacy na podobnym do Mieszka poziomie rozwoju Wikingowie docierali i do Bizancjum, i przypuszczalnie, do Ameryki Płn.)
Megakosztowne wyprawy załogowe oznaczają, że pozostaje drastycznie mniej środków na inne przedsięwzięcia. W tym i takie co do nowych technologii również prowadzić mogą.
Tyle, że owo obserwowalne gwałtowne przyspieszenie rozwoju technologicznego (które niektórzy, żartem - vide "MIB", lub nie - vide brednie UFO-maniaków, przypisywali wręcz konszachtom z zaawansowanym pozaziemskim Rozumem) wynika właśnie z intensywnego wyścigu na Księżyc (i rozwoju lotów załogowych wogóle).
Gdybyśmy dysponowali niewyczerpanymi środkami to ja nie mam problemu z wysyłaniem ludków w przestrzeń. Niestety jest tak, że nasze środki są mocno okrojone i trzeba właśnie, jak sam powiedziałeś, określać priorytety oraz racjonalność i efektywność poszczególnych projektów.
Toteż dowodzę, że "pchanie się w Kosmos" jest i racjonalne i efektywne.
A tak w ogóle to to co mówisz to w pewien sposób dziwnie brzmi. Mianowicie wychodzi na to, że w locie, powiedzmy na Marsa, nie jest najważniejszy standardowo pojmowany sukces samej misji (jako lądowanie na powierzchni, przeprowadzone tam badania), lecz jest to niejako "droga do celu" (przyspieszenie wyjścia człowieka z niebieskiej kulki), "środek do" (stworzenia nowych technologii). Choć w zasadzie to i tak o wiele bardziej przekonujące jako motywacja, niż efekty dramatyczne, na które tyle sarkałem już wcześniej.
Mogę sobie być romantykiem podróży kosmicznych z nosem w "Pirxie" i mówić, że w Kosmos latać nalezy "bo jest" (że zacytuje maksymę alpinistów), ale skoro zauważam gigantyczne pozytywne skutki uboczne załogowych lotów kosmicznych, większe w sumie i ważniejsze od "romantycznej przygody", to chyba logiczne, że je wysunę na plan pierwszy?
Przypomniała mi się historyjka, hehe. Pare lat temu na Marsie lądowała sonda Pathfinder. Mniej więcej w tym samym czasie do Polski zajeżdżał chyba z pielgrzymką papież. W każdym razie garliśmy z braćmi w kosza, gdy nagle w podejrzanym podnieceniu przybiegł nasz mały kuzyn (5, 6 lat miał) i wydarł gębę: "Chodźcie bo jest lądowanie papieża na Marsie!":-D Było trochę śmiechu, ale lądowanie w telewizji żeśmy zobaczyli.
Ta sonda to mi przypomina (genialną) pierwszą scenę z (fatalnego poza tym) filmu "Mój przyjaciel Marsjanin", a ta scena to dla mnie kolejny dowód, że lepiej pewne rzeczy sprawdzić osobiście
.
ps. odpisałem Ci też cokolwiek w kwestii wykładów atvn i to nie tylko o Jonesie, a i o "atomach".