Ja się zafiksowałem na Mad Maksie, bo - Mel Gibson, którego lubię.
Bo - fabuła katastroficzna.
Bo - bliska tzw. przyszłość.
Bo - wali po oczach scenami.
(Brutalnie emocjonalny to cykl - najbardziej zapamiętałem ten odcinek z ciotką Tiną)
No i przy okazji - "Fast Furious" Wima Diesela* to obyczajówka nieco przypominająca jazdy z "Mad Maksów".
Też wyczynowa.
Dobrze to się ogląda, ale jednorazowo*.
A Mad Maksy są dość sugestywne (nawet mocno sugestywne), także gorzko depresyjne. Jest tam kogo polubić a on i tak ginie. No, niestety...
*(Diesel - odpowiednie nazwisko dla wyczynowego ściganta, a po którejś części Szybkich i wściekłych już mi się odechciało oglądać cykl).
Wracając do artykułu - dobrze że jego autor przywołuje tytuły kompletnie zapomniane.
Przed Mad Maxem (to eklektyczny obraz)
katastrofy były tylko teatralne.
A tak przy kolejnej okazji:
Max Rockatansky (Gibson)
Big Lebowski (Bridges)
Kowalski (Barry Newman w Vanishing Point)
Kowalski (Brando)
Jak jakiś wariat z nożem w zębach (także na drodze) to taką rolę tylko Polak wytrzyma, a czasem nawet przetrwa. Chyba u Angolskich Sasów z tego jesteśmy słynni.