Myślę o didaskaliach śmierci osobniczej, nie o zjawisku biologicznym. Uważam, że jest to największe tabu świata.
Z tego co rozumiem, chodzi tu o fizjologię śmierci przedstawioną jakby z punktu widzenia umierającego (ew. świadków)? Czy jest to tak wielkie tabu? Trudno powiedzieć, bo co drugi horror z lubością czymś takim epatuje i to opisując śmierć gwałtowną, wynikłą z - detalicznie opisanego - prucia trzewi
moribunda przez monstra rozmaite i demony... Czasem są to opisy kilkustronicowe...
U Mistrza natomiast, owszem, czegoś takiego nie uświadczymy, bo Mistrz ogólnie i - jakby - programowo nie skupia się na fizjologii swoich bohaterów (była już mowa swoistej lemowej pruderii w tych zakresach), co jednak nie znaczy, by nie umiał pisać o śmierci z pewną, typowo lekarską, brutalnością. Tak, przynajmniej, zapamiętałem początkowe fragmenty "Szpitala...":
"— Zastałem go w łóżku, chudego jak szkielet, już i mleko ledwo łykał, i głos mu się cienki jakiś zrobił, i ślepy by zobaczył, zrozumiał, a on… jak by powiedzieć? Zastałem go — radosnego! Wszystko, powiadam wszystko sobie wytłumaczył, czy jak by powiedzieć — odtłumaczył: więc, że operacja się udała, że sił mu z każdym dniem przybywa, że zdrowieje, że nawet będzie już chodził; ręce sobie kazał masować i nogi, i Anieli dyktował co rano, jak się czuje, dla lekarza to zapisywała, żeby go dokładniej leczyć mógł… A guz miał jak bochen. Ale kazał sobie brzuch obandażować szczelnie, żeby go nie mógł sam dotykać, niby że tak bliznę chroni, pooperacyjną. Mówić o tym w ogóle nie chciał, ale jak na to zeszło, to powiadał, że to był tylko naciek, i udawał, że coraz jest mocniejszy, a nawet, że tego w ogóle nie ma…
— Stryj myśli, że nie był… normalny…? — szeptem odezwał się Stefan, nie przeczuwając, co wywoła tymi słowami.
— Normalny! Nienormalny! Cóż ty gadasz, głupcze jeden! Cóż ty wiesz! Normalny konający, ot, masz, normalny! Wydrzeć sobie z ciała tego raka nie mógł, to go z pamięci wydarł. Kłamał, wierzył, innym wierzyć kazał, albo ja wiem, gdzie się jedno kończyło, a drugie zaczynało! Mówił coraz ciszej, że coraz lepiej się czuje i coraz częściej płakał.
— Płakał? — z jakąś dziecinną zgrozą spytał Stefan, który pamiętał barczystą postać stryja Leszka na dubeltówką trzymaną lufami do ziemi…
— Tak. A wiesz czemu? Bóle miał i dostawał na to czopki z morfiną. Sam je sobie wkładał. A kiedy mu pielęgniarka raz czopek wsadziła, rozpłakał się. — Ja — powiada — już nic innego nie mogę sam, tylko sobie ten czopek, i to mi zabierają… — Wstawać nie mógł, a mówił, że nie chce. Kiedy mleko wypił — że tego za mało, nie warto po mleku wstawać, co innego po rosole. A po rosole znów coś wymyślił. No! Tam przy nim być wtedy, rozmawiać! Ręce pokazywał jak patyki, żeby mówić, że grubieją, i, niepojęta rzecz, jaki był przy tym podejrzliwy! — Co tam szepczecie po kątach? — Co doktor powiedział? — Nareszcie ciotka Skoczyńska postarała się o księdza. Naturalnie z olejami przyszedł. Myślałem Bóg wie co, a on to całkiem spokojnie przyjął. Tylko tej samej nocy, siedziałem przy nim, szepcze. Myślałem, że ze snu, nie odzywam się, a on głośniej:— Ksaw, zrób coś… — Wstałem do niego, a on znów: — Ksaw, zrób coś… — Stefan, lekarzem jesteś? No, to żebyś wiedział, że przyjechałem tam z naszykowaną morfiną. Jakby chciał… Pewną dawkę wziąłem. Cały czas nosiłem w kieszonce od kamizelki. Wtedy w nocy pomyślałem, że on chce, żebym — rozumiesz. Ale jakem mu w oczy spojrzał, zrozumiałem, że chce, żeby mu pomóc. Więc ja nic, a on znowu: — Ksaw, zrób coś… — Tak aż do świtu. Potem już nic nie mówił — takiego. Musiałem wyjechać. No i tak… Teraz Aniela mówiła mi wczoraj, że ostatniej nocy poszła spać, a jak weszła do niego, już nie żył."Ametę, znanego apologetę śmierci, też nam ukazano w scenie agonii:
"Sala operacyjna tonęła w blasku. Sześciu ludzi wniosło na ramionach ciało, szczelnie zamknięte w gumowym kokonie, i złożyło je na ogrzewanej płycie porcelanowej.
Kły instrumentów wpiły się w plastyczną masę. W rozcięciu zajaśniał skafander. Zachrupały rozcinane spirale wzmacniające. Kilka sekund — ujrzeliśmy twarz Amety.
Gdy zerwał bezpieczniki i ze straszną szybkością wyprowadził rakietę z prostej, krew jego, zgęstniała w ołów, wdarła się do trzewi i nóg rozsadzając tkanki. Cały był jedną drgającą raną; tylko głowa i ręce ocalały, białe i bezkrwiste.
Od pierwszego rzutu oka pojąłem, że przypadek jest nie do uratowania; można było tylko skrócić albo przedłużyć agonię. Natychmiast przystąpiliśmy do pracy. Włączone zostały sztuczne płuca i serce; przewiązane dostępne popękane naczynia, przez które uciekała krew; poszły w ruch transfuzatory. Braliśmy lśniące narzędzia i odrzucali okrwawione, porozumiewając się pojedynczymi słowami. Jednakowoż nie można było utrzymać tego stanu dłużej niż przez minuty. Strefa porażenia rozszerzała się, szok ogarniał niezbędne dla życia narządy. Rzecz szła już nie o uratowanie Amety — to było niemożliwe — lecz o doprowadzenie go do przytomności choćby na kilka chwil, choćby na jedną dość długą, by mógł wypowiedzieć ostatnią wolę.
Tłoki w przezroczystych cylindrach strzykawek dochodziły do dna. Pobudzający płyn, tłoczony sztucznym krążeniem, opływał szamocące się serce. Drgnienie przeszło przez leżącego; zdawało się, że otwiera oczy, lecz tylko pogłębiły się cienie policzków i pulsomotor zaczął pracować głośniej — głód tlenowy organizmu rósł.
— On jest przytomny — powiedział Schrey.
Nisko schyleni wstrzymaliśmy dech.
Nieruchoma maska twarzy poczęła drgać, jakby targana wściekłością. Wargi rozchyliły się, ukazały zwarte do pęknięcia zęby, obwiedzione nitkami krwi. Ameta był przytomny, lecz w jego mózg bił od poszarpanych nerwów ból tak straszny, że wszystkie siły wytężał dla zdławienia krzyku.
Nie miał ich, by przemówić.
Ostatni zastrzyk. Szkło ampułki z cienkim brzękiem rozbiło się o podłogę. Bólu nie mogliśmy usunąć. Znieczulenie groziło utratą świadomości. Schrey, wciąż twarzą zwrócony do leżącego, odstąpił od stołu. Poszliśmy z Anną za nim i stanęli z opuszczonymi, zakrwawionymi rękami, jakby dając znak, że zrobione zostało wszystko, co było w naszej mocy.
Pod ścianą stało kilkudziesięciu ludzi. Wśród ciemnych postaci odznaczały się jasne skafandry pilotów, którzy przyjechali tu prosto z lotniska. Jeden z nich, Zorin, z przyłbicą nie odczepioną od kryzy, lecz tylko odrzuconą w tył jak dziwaczne skrzydło, odwrócił się nagle i wybiegł. Może przez dwie minuty trwaliśmy bez ruchu. Ciszę przerywał tylko chrapliwy oddech Amety i cichutki dźwięk sztucznego serca. Drzwi rozwarły się, pchnięte gwałtownie. Wszedł Zorin, ciągle w srebrnym skafandrze. Niósł wygiętą w kabłąk kierownicę, wyjętą z pocisku Amety. Podszedł do stołu operacyjnego, podniósł najpierw jedną, potem drugą bezwładnie zwisła dłoń Amety i zacisnął na rękojeściach jego palce. Potem ostrożnie i lekko uniósł leżącego i wsunął jego podbródek w gumowy trzymak, wychodzący ze środka kierownicy, który podnosi lub opuszcza głowę pilota w zależności od ruchów steru, tak by ciemię kierowało się zawsze w stronę przeciwną do wykonywanego zwrotu.
Zorin ułożył głowę Amety na trzymaku i ująwszy kierownicę oburącz, przegiął ją; wtedy głowa konającego podniosła się, popchnięta, a zaciśnięte na rękojeściach dłonie wykonały część obrotu. Zorin trzykrotnie poruszał kierownicą tam i na powrót, jakby zataczał koła i rozpędzał wyimaginowaną rakietę. Za trzecim razem powieki Amety uniosły się.
Różowa piana wyszła mu z ust, rozległ się świszczący, bulgoczący szept:
— Wielkie rakiety… dojdą… miasta… widziałem… wy dalej… na wielkich rakietach… telewizory… na wielkich…
Przyciągnął kurczowo kierownicę do piersi, ręce jego drgnęły, jakby usiłując pchnąć ster w górę, i zatrzymały się na zawsze."Inna sprawa, że śmierć nie stała w centrum twórczości Mistrza, jak sądzę, programowo... Bo, choć z jednej strony widział ja zjawiskiem w życiu ludzkim pozytywnym (sądzę, że każde słowo ledwo co wspomnianego Amety na ten temat było Jego, prywatne, osobiste), choć podkreślał też wielekroć jaką hekatombą jest Ewolucja, to jednocześnie solidaryzował się - w jednym z wywiadów to mówił, jeśli pomnę - ze zdaniem Epikura
"gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma".