Istotą rzeczy jest pokazanie etapów z których każdy następny jest prostą konsekwencją poprzedniego i żaden nie wymaga inteligentnej ingerencji.
Rozumiem. Potem trzeba udowodnić, że one rzeczywiście jeden po drugim zaszły. I stwierdzenie: musiały zajść, bo przecież o tym rozmawiamy, dowodu dla mnie nie stanowi.
Inna rzecz, która mnie niepokoi, to następujący mechanizm:
badacz zakłada sobie - "Życie musiało powstać bez inteligentnej ingerencji. Udowodnię, że to możliwe. Kiedy to mi się uda, będę głosił jako pewnik twiedzenie, że życie powstało bez inteligentnej ingerencji".
Nie podoba mi się takie podejście. Wolałbym tak: dysponujemy określoną wiedzą - zbiorem faktów. Na ich podstawie wyciągam wnioski. Te uznaję za pewniki. Powtarzalne eksperymenty je potwierdzają.
Czego byś się spodziewał? Że po kilku-kilkudziesięciu latach eksperymentu powstanie życie w formie jaką znamy?
Może zabawnie to w tym kontekście zabrzmi, ale w ostatecznym rachunku chyba tak.
Biorąc pod uwagę pewność siebie, z jaką wypowiada się o powstaniu życia wielu naukowców, miło byłoby mieć na podparcie wyraźne, namacalne dowody, że bardzo bardzo dawno temu życie właśnie tak, a nie inaczej powstało. Na 100 procent. Najlepiej, gdyby ten dowód pojawił się nie dlatego, że ktoś przez dziesiątki lat bardzo starał się go znaleźć, tylko dlatego, że się komuś narzucił.
Pewnie to fanaberie, ale w innych dziedzinach nauka właśnie takie fanaberie zaspokaja.
Jeżeli lekarz wyciąga z nosa dziecka skiełkowany groch...
A to mi przypomina taką opowieść pana Lema o tym, jak bardzo nieprawdopodobne było, że jakieś dziecko pojawiło się na świecie, bo o tym, że jego pradziadkowie, dziadkowie i rodzice się spotkali, zadecydowała seria najróżniejszych przypadków... fajne to było.
Rozumiem ideę stojącą za przykładem z groszkiem.
Moim zdaniem trafniej by pasowała do sprawy przypadkowego powstania życia, gdyby jej fabułę umieścić na księżycu. Ani tam groszku, ani misiów, ani cioć... ale jakbyśmy się postarali, dowiedlibyśmy.