Autor Wątek: recenzje opublikowane w serwisie lem.pl  (Przeczytany 37837 razy)

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
recenzje opublikowane w serwisie lem.pl
« dnia: Października 09, 2015, 11:01:29 am »


Drodzy Jurorzy:

poniżej zamieszczamy 11 najlepszych recenzji, zgłoszonych do konkursu w serwisie lem.pl, które zostały wybrane przez Kapitułę Konkursową i przeszły tym samym do drugiego i zarazem ostatniego etapu.

Możecie głosować na nie śmiało do końca października 2015.
« Ostatnia zmiana: Października 13, 2015, 10:27:20 am wysłana przez Forum Admin »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Obłok Magellana" [+11 = 13-2]
« Odpowiedź #1 dnia: Października 09, 2015, 11:03:51 am »
Podejmuję się wydobyć z zakurzonej biblioteczki najbardziej skrywaną przed współczesnym światem książkę Stanisława Lema, który sam pragnął zepchnąć ją w otchłań zapomnienia upatrując w niej „grzechy” swojej młodości: egzaltację,  poetycką stylistykę na wzór R.M. Rilkego, czy wykreowanie obrazu humanizmu epoki komunizmu zgodnie z kanonem politycznym tamtych lat.

„Obłok Magellana”, bo o nim mowa, to opowieść o ludzkiej kondycji, doświadczeniach granicznych i przekraczaniu granic. To podróż w mroki międzygwiezdnej przestrzeni oraz w głąb nas samych. To baśniowa utopia o wpatrywaniu się z nadzieją w gwiazdy. To krzepiąca choć wyidealizowana historia o więzach międzyludzkich, których dynamika podlega przemianom z dala od błękitu ziemskiego nieba. W końcu to próba nadania znaczenia swojemu życiu oraz odnalezienia swojego miejsca w czasie i przestrzeni („... i wtedy ludzie raz jeszcze sięgną wstecz i odkryją nas na nowo, tak jak my odkrywaliśmy wielki czas przeszły”), a także wkraczanie na obszar metafizyki drogą trudniejszą, wymagającą pogłębionej refleksji i odrzucenia prawd objawionych – w obliczu majestatu śmierci i w rosnącej pokorze dla ogromu i chłodu wszechświata.

Usunięcie w cień wątków ideologicznych (zaprzątających głowy wielu czytelnikom) umożliwia zrozumienie, jak bardzo osobista – w warstwie emocjonalnej – mogła to być podróż dla samego autora. Nigdy więcej w swoich książkach Lem nie pozwoli sobie na tego typu intymność, młodzieńczą egzaltację oraz optymizm w stosunku do kondycji rodzaju ludzkiego i jego przyszłości. Zakładając, że całokształt twórczości pisarza przeważył ostatecznie szalę na stronę świeckiego humanizmu podszytego umiarkowaną mizantropią, „Obłok Magellana” jawi się tym bardziej jako wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju podróż, jaką odbył trzydziestokilkuletni Stanisław Lem. Uchwycił w niej przede wszystkim doświadczenie młodości (już z nieco nostalgicznej perspektywy) i przetworzył je przez pryzmat romantycznego eposu wyprawy międzyukładowej.

Nie odczułem już nigdy w jego książkach tak osobistego, emocjonalnego piętna, jakie wywarł na swoim bezimiennym alter ego. Czyż brak imienia głównego bohatera oraz sposób prowadzenia narracji nie wskazuje, że autor bardziej niż w późniejszych dziełach wprowadza nas w przestrzeń swoich osobistych doświadczeń oraz intymnych wyobrażeń? Wszyscy, którzy znają biografię Lema wiedzą, że przeszedł on przez studia medyczne, lecz z premedytacją ich nie ukończył – protagonista „Obłoku Magellana” kontynuuje jednak to zadanie idąc ostatecznie w ślady swojego ojca (warto zwrócić uwagę, że wątek relacji z ojcem jest również zastanawiająco mocno rozbudowany). Dlaczego jest to jedyna książka, którą zadedykował żonie? Czy była jego „Anną z Gwiazd”?

„Obłok Magellana” nie jest wykładnią przyszłości. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że Stanisław Lem sięgnął niezwykle daleko w alternatywną przyszłość, zabierając jednak ze sobą także obrazy z czasów jemu współczesnych. Dzięki temu książka ma wiele smaczków, które można z uśmiechem wyłapać, jak na przykład używanie starej, dobrej kredy do pisania po tablicy znajdującej się, nomen omen, w międzygwiezdnym statku pędzącym z połową prędkości światła ku innej galaktyce.

Zanim jednak ktokolwiek zarzuci tej powieści ogólną dezaktualizację pragnę pospieszyć z argumentem, że pisanie o „wideoplastyce” (dzisiejsze holografii / wirtualnej rzeczywistości), „mechaneurystyce” (zawoalowanej cybernetyce), jak również o wykorzystywaniu „rozedrganych okruchów kryształu” (metodzie zapisu danych) w latach pięćdziesiątych XX wieku (sic!) powinno obudzi przynajmniej umiarkowany podziw dla zdolności pisarza w przewidywaniu rozwoju różnych technologii. Nie wspominając już rozwlekle o zdolności do antycypowania trudności w przełamywaniu barier poznawczych (zjawisko „migotania świadomości” przy przekraczaniu wielkich prędkości).

„Obłok Magellana” jest dla mnie książką wyjątkową także dlatego, że nigdy wcześniej i później nie poczułem silniejszej więzi z samym pisarzem (gdy wsiadałem po raz pierwszy na pokład Gei Lem żył jeszcze). Mam nieodparte wrażenie, że razem „... poznaliśmy coś trudniejszego i piękniejszego niż odkrycia naukowe i tajemnice materii, coś, czego nie może ogarnąć żadna teoria ani zanotować najdoskonalszy automat”, pamiętając o naszych bliskich, i tych, z którymi połączyły nas „...rzeczy ulotne, lecz najtrwalsze: szum drzew i wody, wspólne marzenia, błękit, w którym wiatr gonił obłoki nad naszymi głowami”. Przewracanie pożółkłych, pachnących starym drukiem stron pierwszego wydania „Obłoku” z 1955 roku pozostanie dla mnie na zawsze nostalgiczną przygodą, wzmagającą silne poczucie przywileju podróżowania z wiecznie młodym Stanisławem Lemem.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:45:36 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Powrót z gwiazd" [0 = 3-3]
« Odpowiedź #2 dnia: Października 09, 2015, 11:07:19 am »
 Już na samym początku powieści wkraczamy wraz z głównym bohaterem (narracja prowadzona jest w pierwszej osobie) w świat utopijnej przyszłości. Opis „nowego wspaniałego świata” tak samo oszałamia czytelnika, jak astronautę, który po ponad stu latach wraca na Ziemię z wyprawy w kosmos. Opisy dworca i metropolii utopijnej przyszłości przyprawiają o zawrót głowy. Ferie barw, rozwiązania architektoniczne, które zdają się przeczyć prawom fizyki, niezwykłe przezroczyste pojazdy i dziwnie ubrani ludzie – wszystko to sprawia, że czujemy się jak troglodyci, którzy nagle znaleźliby się w centrum dużego miasta XXI wieku. Świat przyszłości osacza i przytłacza astronautę i czytelnik czuje to samo. Obcość oraz fantastyczność otoczenia i zagubienie w nim mieszają się z zachwytem. Tak zaczyna się ta wizjonerska powieść Lema z 1960 r.

   Kluczowym pojęciem nowego społeczeństwa jest „betryzacja”, której poddani są wszyscy ludzie (i większe zwierzęta) na planecie. Zabieg ten, wykonywany każdemu w dzieciństwie, sprawia, że ludzie z jednej strony są niezdolni do przemocy i agresji, a z drugiej nie są w stanie podjąć jakiegokolwiek ryzyka i ambitnego wyzwania. Dlatego w trakcie książki zaczynamy rozumieć, że utopia zobrazowana w książce, ten dobrostan jakby prosto z pesymistycznych przewidywań Witkacego, to jednak dystopia, bo – jak mówią sami astronauci pamiętający czasy sprzed ponad wieku – człowiek już nie jest człowiekiem. I jest to bardzo ciekawa myśl tej powieści. Jakby Lem stawiał tezę, że człowiek bez swojej ciemnej strony, bez agresji, przemocy, grzechu, nie jest w pełni człowiekiem. Że o człowieczeństwie nie decyduje tylko zdolność do czynienia rzeczy dobrych i szlachetnych, ale właśnie możliwość zadawania bólu i sprawiania zła.

   Lem nie byłby Lemem, gdyby w "Powrocie z gwiazd" nie przewidział (trafnie!) różnych technicznych i społecznych tendencji. Dla przykładu związki damsko-męskie w świecie powieści trwają góra osiem lat i łatwiej o kilka partnerek, niż o jedną stałą. Rozwody świata przyszłości są banalnie szybkie, a rozwiązłość obyczajów jest normą. Stanisław Lem przewidział też potęgę mediów i telewizji (oraz telewizory zajmujące całą powierzchnię ściany), a także czytniki e-booków (nazwał je optonami) oraz samosterujące się pojazdy.

   W miarę lektury widzimy, że zagubienie i osamotnienie naszego bohatera rośnie. Okazuje się, że jego heroiczna wyprawa ku gwiazdom nikogo nie interesuje, że była niepotrzebnym aktem spowodowanym przez ambicje, których ludzkość już nie ma. Astronauta unika ludzi, a jeśli ma romans (Powrót z gwiazd ma mocno rozwinięty wątek damsko-męski) to zostaje wręcz wykorzystany jako ciekawostka.

   W końcu jednak to miłość godzi go z nową rzeczywistością, ale jest to miłość niemoralna – główny bohater powieści uwodzi i odbiera żonę (czy też partnerkę) współlokatorowi wynajętej przez siebie willi. Co zastanawiające, niemoralność całej sytuacji nie jest w powieści uwypuklona, ale i tak sytuacja jest dramatyczna. Nasz bohater nawet próbuje targnąć się na swoje życie i do końca nie wie, czy wybranka jego serca godzi się na niego z powodu uczuć, czy obawy o życie jego samego i jej byłego partnera. Wątki miłosne rzadko występują w książkach Lema, jeśli jednak już są obecne (i potraktowane serio), jak ma to miejsce w Powrocie z gwiazd, nadają im głębi psychologicznej. Przykładem tego może być też "Solaris". Trudno jednak powiedzieć, że Powrót z gwiazd to romans i że miłość jest tu głównym tematem. Chwilami ma się wrażenie, że ta książka jest za krótka, że wiele ważnych spraw zostało tu jedynie poruszonych i dobrze byłoby, gdyby były rozwinięte i pogłębione – na przykład na przestrzeni kilku tomów. Ale może właśnie to jest zaleta tej powieści science-fiction, że nie jest ona „przegadana”. Język (także język dialogów) jest zwięzły i stawia raczej na domysł niż nadmiar wypowiedzi. Wiele jest zawarte między słowami, dlatego warto pamiętać, że w przypadku "Powrotu z gwiazd" nie to jest najważniejsze, że Lem 50 lat temu przewidział to czy tamto, że pokazał zagrożenia ludzkości dążącej do dobrobytu czy że wskazał na trudności wynikające z sytuacji, kiedy astronauta po dziesiątkach lat wraca na Ziemię i ma trudności z zaadoptowaniem się do nowych warunków kulturowych. Właśnie nie to decyduje o tym, że Powrót z gwiazd warto czytać, ale to, że jest to książka świetnie napisana pod względem literackim, że pochłania się ją jednym tchem i że rozbudza wyobraźnię tak jak każda dobra powieść powinna. Ta powieść niejako przy okazji przemyca wiele problemów filozoficznych, kulturowych, socjologicznych, technologicznych, ale jest przede wszystkim tym, czym dobra literatura powinna być – daje radość pasjonującej lektury.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:45:55 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
„Opowieści o pilocie Pirxie” [+10 = 11-1]
« Odpowiedź #3 dnia: Października 09, 2015, 11:08:38 am »
Everyman, zdobywca kosmosu

Zaczęło się od książki, podarowanej mi przez wujka. Miała granatową okładkę, z której wylatywały pożółkłe strony, pachnące starym papierem. I zawierała w sobie niezwykły świat, gdzie tylko cieniutka granica zawodnej technologii oddziela człowieka od zimnej próżni. Wsiąkłem od razu, bo któregoż 9-latka nie pociąga kosmiczna przygoda? Ale to nie tylko młodzieńcza fascynacja; “Opowieści o pilocie Pirxie” - pierwsze dzieło science fiction, które przeczytałem - cenię do dzisiaj i chętnie doń wracam. Dlaczego?

Klaustrofobiczne wnętrza rakiet, wypełnione najprzeróżniejszym sprzętem o nazwach trudnych do spamiętania. Wszechobecna pustka bezmiernego kosmosu. I tytułowy bohater. Bez imienia, tylko z nazwiskiem oraz funkcją (jak postacie z pierwszej części “Obcego”). Nieśmiały wobec kobiet (swoją drogą, w książce nie znajdziemy chyba żadnej), okrąglutki, lekko fajtłapowaty, niezmiernie poczciwy. Ale ma kupę szczęścia. Albo pecha - jak kto woli. W ciągu całej swej kosmicznej kariery - od kadeta do komandora - przeżywa przygody, którymi można by obdzielić sporą liczbę innych bohaterów sf. Jest tu bunt robotów (“Rozprawa”, “Polowanie”), sztuczne inteligencje (“Wypadek”, “Ananke”), kosmiczne katastrofy (“Albatros”, “Terminus”), spotkanie z obcą cywilizacją (“Opowiadanie Pirxa”), eksploracja kosmosu (“Patrol”, “Odruch warunkowy”), powszedniość lotów kosmicznych (“Test”). W tej książce znajdziemy większość gatunkowych tropów hard sf, wyświechtanych przez autorów pośledniejszego niż Lem kalibru.

Jednak "Opowieści..." są jak cebule i ogry. I jak świetne książki. Mają warstwy. Oczywiście, w opowiadaniach dzieje się wiele, pełno tu najprzeróżniejszych gadżetów i technicznego żargonu. Ale to jedynie najbardziej wierzchnia okrywa. Kolejny poziom to zabawy gatunkowe - kontakt z kosmitami jest nieweryfikowalny, wielka katastrofa w przestrzeni jest li tylko symulacją, a “bajka o robocie i stosie atomowym” to tak naprawdę klasyczna ghost story - swoją drogą jedna z najstraszniejszych i najbardziej przejmujących, jakie dane mi było czytać. Wychodzi tu wrodzona przewrotność Lema i jego skłonność do zabaw konwencją. Trzeci poziom to jądro wszystkich opowieści, zawartych w tomie - refleksja nad ludzką kondycją w stechnicyzowanym świecie podróży międzygwiezdnych. W opowiadaniach natrętnie przewija się pytanie o to, czy “mózgi elektronowe” mogą wykształcić wolną wolę i wybić się na samoświadomość. Czymże różniłyby się wtedy od nas, homines sapientes? Wszystkim. Ludzie w świecie “Opowieści…” częstokroć padają ofiarą kosmicznych wypadków, nieprzewidzianych awarii (prawo Murphy’ego działa tu zawsze), własnej głupoty, szaleństwa, pochopnych decyzji. Pirx nie jest asem pilotażu ani szczególnym bystrzachą - ma za to nieco szczęścia i niezwykle mocną psychikę, a w sytuacjach krytycznych improwizuje (miewa też przebłyski geniuszu, trzeba mu to przyznać). To dzięki takim jak on niezrażona ludzkość pnie się ku gwiazdom i przekracza kolejne granice.

“Opowieści…”, jak wiele dzieł Stanisława Lema, to książka do głębi humanistyczna i w gruncie rzeczy optymistyczna. To nie przygodowe opowiastki o herosie w lśniącym skafandrze, grzejącym z blastera do zastępów zbuntowanych robotów i obcych najeźdźców. To historie o małym człowieczku, zmagającym się przede wszystkim z własną psychiką i ograniczeniami słabego ludzkiego ciała. Wielu drugoplanowych bohaterów przegrywa tę walkę, a Pirx jakoś sobie radzi, w myśl zasady “Keep calm and carry on”. I właśnie dlatego mu kibicujemy. Pirx, podobnie jak Ijon Tichy z "Dzienników gwiazdowych", jest everymanem sf. Człowiek Lema pozostaje człowiekiem - z całą gamą przywar i słabości, ale z pomysłowością, altruizmem i ogromną wolą przetrwania. Jeżeli mielibyście przeczytać w życiu tylko jedną książkę hard sf, przeczytajcie "Opowieści o pilocie Pirxie". To dzięki takim Pirxom ludzkość jest tutaj, gdzie jest.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:46:20 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Bajki robotów" [+9 = 11-2]
« Odpowiedź #4 dnia: Października 09, 2015, 11:10:35 am »
Z listu antykwariusza cybernetycznego
Biblioelektrycjusza do króla Ergomiła III


   (...) Zalecam jeszcze Waszej Przemyślności zwrócić uwagę na niepozorną książkę, która tytułem „Bajki robotów” jest opatrzona. Opowieści w niej zawarte spisał niejaki Lem, kreator cyberbaśni i elektryfikcji, na prowincji Drogi Mlecznej cieszący się niemałą sławą. Choć całość zdobyła me uznanie konceptem, humorem i językiem - zgrabnym i potoczystym - to biedzę się jednocześnie nad faktem osobliwym, że rzeczone dzieło przez bladawca stworzone zostało i jego naturą skażone do śrubki najmniejszej oraz do ostatniego przewodzika.

   Zanim jednak, Panie, odraza dreszczem elektrycznym cię przeszyje na myśl samą o gąbczastych i wodnistych tkankach stworzenia tego, wiedz, że on sam wady swych pobratymców dostrzega i w prześmiewczość ubiera. Więcej nawet - trudno znaleźć w cyberbaśniach bardziej występny obraz rodu człowieczego, niźli ten, jaki został nakreślony w opowieści o królu Boludarze, który całą perfidię i kłamliwość rodu Homo Antropos na własnych przewodach poznał. Ale w elektryfikcjach Lema nadzieję pewną znajduję. Skoro sam autor – bladawiec, choćby wyjątkowy, bo uczony, małość swych braci w wielu kwestiach dostrzega, opamiętaniu rodu ludzkiego może się przysłużyć. Złożoność natury bladawczej widać bowiem najlepiej, gdy jej pragnienia, wątpliwości, błądzenia i sukcesy z ogromem galaktyk skonfrontowane zostają. Tak oto kosmos wzięty jest tu w pryzmat umysłu ludzkiego, a natura ludzka z kolei przegląda się w ogromnym zwierciadle kosmosu, dla obopólnej korzyści i ku zadziwieniu wzajemnemu.

   Czy jednak nie nazbyt śmiało postępuje nasz cyberguślarz, gdy w świat konstruktów elektrycznych, który mechanicznością stoi, wplata motywy działań raczej jego plemieniu przysługujące? Dla umysłów naszych, przewodami się kłębiących, wielka to zaśrubka. Są pośród bohaterów Lema królowie okrutni, co zamiast racjonalnością elektromózgów swych, występkiem i chciwością się kierują, jak Biskalar, który na trzy próby straszne wystawił Kreacjusza, wielkiego konstruktora. Ale jak to w elektrozumnych bajkach bywa, i tu koncept naukowy przyczynił się sprawiedliwości i okrutnika obalił. A przecież przewrotność natury nie przysługuje w „Bajkach robotów” tylko tym, co władzą się zachłysnęli, ale i umysłom konstruktorskim. Wskazać można  na Klapaucjusza i Trurla, którzy wynalazki wspaniałe tworząc, czas też potrafili mitrężyć, by się wzajem po blaszanych członkach okładać i przykrości sobie czynić.

   Na domiar złego zdaje się ów Lem roztaczać przed nami wizję świata, w której chaos i przypadek niemałą rolę odgrywają. Myśl to zaskakująco kusząca, bo w humor ubrana. Autor podobny koncept kreuje z wdziękiem i ze swadą, co sprawia, iż mieścić się on może i w naszych umysłach, które do elegancji rozmyślań uporządkowanych kabli i stałych prądów są przyzwyczajone. Dla przykładu, zabawnie i zmyślnie przedstawia się w opowieści o Mikromile i Gigacyanie wizja ruchu, jaka Wszechświatem zdaje się rządzić. Jeden z mędrców króla Globaresa z kolei zadziwia swego władcę stwierdzeniem, że kosmos to tak naprawdę jeno "bazgranina wielokropków", w dodatku powstała w dużej mierze z przypadku, jak się dowiedzieć możemy z historii inżyniera Kosmogonika, w której niesforny uczeń budowę gwiazd odmienił.

   Przewrotne te koncepty "Bajek robotów" wytrącają nas z komfortu spokojnego myślenia i do refleksji pełnych zwarć, nie zawsze przyjemnych, zmuszają. I sądzę, że wiele w nich prawd ogólnych się kryje, nawet jeśli bladawczą perspektywę przybierają. Pięknie i uczenie nam Lem prawi, że: "nauka objaśnia świat, ale pogodzić może z nim tylko sztuka". Dla przyszłych pokoleń księgi, które gromadzę, w tym elektryfikcje wszelakie, to niezaprzeczalnie rzecz pożyteczna i nie mniej ważna od przeglądów kabli i lamp, oliwień, dokręceń, doładowań elektrycznych i mechanicznych pobudzeń.

   A kiedy spytasz mnie, Królu, czy warto byłoby "Bajki Robotów" do Waszej Wielkiej Cyberteki włączyć, to stwierdzić muszę, że można tak uczynić dla pożytku ogółu, ale wyłącznie po opatrzeniu dzieła przypisami rozlicznymi, ażeby zmieszania w zwojach elektrycznych poddanych twych nie czyniło. Niedobrze by się stało, gdyby ktokolwiek przykład brał z chciwości władców czy nieroztropności konstruktorów. Nie idźmy ścieżką bladawczego rodu, który musi kłopotów sobie napytać, by samemu je rozwiązać, a gdy już jedne zażegnane, to z nudów i z ciekawości tworzy kolejne, znowu się nad nimi biedzi, i tak w koło zwoju. Wyobrażasz sobie, Wasza Galaktyczność, co by było, gdyby z dworu twego znikły neurotyki, wzbudzoklaszcze czy królochwały, jakby to mogło się stać w bajce o maszynie, która wszystko na N. tworzyła, aż kazano jest dla żartów zrobić wszystkożerną Nicość? Na domiar złego przyszli czytelnicy cyberteki gotowi jeszcze innych ksiąg stworzonych przez Homos Antropos się domagać, a przecież nie każdy bladawiec tak tęgim umysłem, jak ów Lem, się mieni...
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:46:41 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Niezwyciężony" [+2 = 3-1]
« Odpowiedź #5 dnia: Października 09, 2015, 11:12:21 am »
Przyszłość. Odległe rubieże kosmosu. Tytułowy gwiezdny krążownik pod dowództwem astrogatora Horpacha dociera do planety Regis III, gdzie wcześniej zaginął bliźniaczy okręt „Kondor” wraz z całą specjalistyczną załogą. Na powierzchni obcego globu członkowie wyprawy, wspomagani najnowocześniejszymi maszynami i nadzorowani przez nawigatora Rohana, rozpoczynają działania mające na celu rozwikłanie zagadki zerwania kontaktu ze swoimi poprzednikami. Jałowa planeta sprawia wrażenie samotnej  i pozbawionej oznak życia. Nigdzie na jej powierzchni nie widać też śladów katastrofy. Tym bardziej tajemniczo, w obliczu pierwszych miejscowych spostrzeżeń i raportów, wygląda więc przyczyna zniknięcia „Kondora”.

Tak pokrótce wygląda wstęp fabularny do historii opisanej przez Stanisława Lema w powieści „Niezwyciężony”. Na pierwszy rzut oka czytelnik otrzymuje klasyczną, eksploracyjno-przygodową fantastykę. Mamy tu bowiem do czynienia z kosmiczną wyprawą, mamy sondowanie obcego świata, mamy też konfrontację z nieznanym. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. Pod misternym przykryciem, pisarz serwuje nam głębokie studium nad naturą człowieka i jego zachowaniem w obliczu zjawiska dotąd mu niespotykanego. Równocześnie dywaguje nad możliwymi drogami ewolucji i adaptacji życia we wszechświecie. Dużo uwagi poświęca także zagadnieniu maszyny. Już w osławionym prologu, w którym na naszych oczach życie wszystkich zahibernowanych ludzi zależy tylko i wyłącznie od pracy automatów, stara się zwrócić uwagę czytelnika na postępujący i rosnący związek człowieka i maszyny. Czy ta pseudo-symbioza ma jakiś cel? Czy wydaje się słuszna? Czy każde nasze kolejne pokolenie coraz bardziej nie uzależnia się czasem od swoich metalicznych asystentów? Czy słusznie wydaje się człowiekowi, że coraz doskonalsze maszyny rozwiążą wszystkie jego problemy i zapewnią dominację nad otoczeniem? Im głębiej w akcję powieści, tym bardziej autor stara się obalić te tezy. Stawia przed ziemianami szokującą, nieobliczalną i nieustępującą przeszkodę. Jak zareaguje wówczas człowiek? Czy najnowocześniejsze zdobyczne nauki i inżynierii zagwarantują mu sukces misji? W finale powieści pisarz poddaje krytyce typowo ludzkie rozwiązania siłowe. Zastanawia się nad tym, kto dał człowiekowi prawo szufladkować i porządkować wszystkie byty i osobliwości według własnej hierarchii? Kto tak naprawdę jest tutaj ważniejszy i może czuć się niezwyciężonym? To końcowe pytanie, autor osławionego „Solaris” zadaje w domyśle właśnie czytelnikowi. Każdy musi na nie odpowiedzieć podług własnego sumienia.

Stanisław Lem ukończył rękopis „Niezwyciężonego” w  czerwcu 1963 roku podczas jednego ze swoich licznych pobytów w podtatrzańskim Zakopanem. Równo pół wieku później reżyser Grzegorz Pawlak podjął się ambitnego zadania realizacji nowoczesnego słuchowiska opartego wiernie na treści wspomnianego dzieła. Do urzeczywistnienia projektu zatrudnił specjalistów z wielu dziedzin, znakomitych lektorów, aktorów, fachowców od udźwiękowienia, a nawet członków zespołu muzycznego. W efekcie powstał audiobook na miarę XXI wieku, który wzbogaca i tak już wyśmienite dzieło Lema o dodatkowy, efektowny wymiar postrzegania. Za sprawą multimedialnego teatru dźwięku, do którego przenosi się odbiorca, wartka akcja oraz futurystyczne i filozoficzne dywagacje zawarte na kartach powieści, docierają teraz do świadomości odbiorcy ze zdwojoną mocą. Aktorzy ożywiają swoimi głosami nakreślonych przez pisarza dowódców, inżynierów, naukowców i żołnierzy. Główny lektor w osobie doskonale znanej Krystyny Czubówny, magnetycznym i ujmującym głosem obrazuje pejzaże planety i przedstawia przebieg wydarzeń. Relację mówioną uzupełniają odgłosy poruszających się robotów, pracujących maszyn i automatów czy też zjawisk zachodzących na trzeciej planecie systemu Regis. Wszystkie one brzmią wiarygodnie i pobudzają wyobraźnię słuchacza. Całość spinają niezwykle sugestywne kompozycje muzyczne zespołu „Ścianka”. Po pierwsze mają one futurystyczny klimat, który współgra z klasyfikacją gatunkową książki. Po wtóre niosą w sobie pokłady tajemniczości i zagrożenia, które odpowiadają dominującemu na kartach powieści kontaktowi z nieznanym.

Czy oddasz się lekturze tradycyjnej książki, czy też zanurzysz w spektakl dźwiękowy słuchowiska, finalny odbiór będzie taki sam. Magia „Niezwyciężonego” przede wszystkim wynika bowiem z głębi jego tekstu, opiera się na rozważaniach nad umiejscowieniem człowieka we wszechświecie, sprowadza do fundamentalnych pytań o jego wytrzymałość, możliwości i moralność. Dylematy te będą aktualne zawsze, dopóki homo sapiens będzie egzystował i się rozwijał.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:46:56 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Bajki robotów" i "Cyberiada" [+6 = 8-2]
« Odpowiedź #6 dnia: Października 09, 2015, 11:14:06 am »
Roboci trud

 Czym właściwie są „Bajki robotów” oraz – kontynuująca podjęte tam tematy – „Cyberiada”? Można by odpowiedzieć, że to po prostu przetworzenie części schematów z klasycznych baśni i eposów (wszak nazwa „Cyberiady” czytelnie odsyła nas do Homera) i na tym poprzestać. Wydaje się jednak, że oba zbiory historii wynikają tak naprawdę z korzeni dużo ciekawszych wewnątrz samej twórczości Lema i wewnątrz wczesnej kultury literackiej XX-wiecznej polszczyzny.

 Już Ijon Tichy w swoich „Dziennikach...” opisywał próbę rozeznania się w buncie makabrycznego Kalkulatora, noszącego wszystkie znamiona średniowiecznego tyrana; to na tej planecie wszyscy posługiwali się wskutek pewnych błędów odczytań dziwną, staropolską odmianą języka. Kto pamięta to opowiadanie wśród historii z „Bajek robotów” często poczuje się jak w domu: toż to elektrycerze, smoki żerujące na gwiazdach i nakręcane na kluczyk królewny, a wszystko opisane językiem przejętym z baśni, wystylizowanym na gawędę czy bylinę.

 Można na to spojrzeć jeszcze inaczej: jak na zapętlony, prześwietlony ironią manifest futurystyczny. Mamy w końcu maszynę: roboty, bohaterów jak „Bajek...”, tak i „Cyberiady”, to ona jest w środku każdej historii, o niej się głównie pisze, opiewa się nowoczesność, używając środków, po jakie futuryści – czy szerzej awangarda, z którą Lem wśród swoich lektur zetknąć się stykał – sięgali często i chętnie. Wtedy język obu zbiorów odsłania przed nami swoje drugie oblicze: zanurzonego w awangardowym cieście, przenicowanego i przefiltrowanego przez Lemowską stylistykę, ale gdzieś korzeniami dotykającego podobnych chwytów, poruszającego te same motywy.

 A jednak przecież nie zawsze maszyna jest tu w centrum zachwytu, powiemy. Oczywiście, ale też i dlatego, że to maszyna – chyba, że w tle pojawi się mityczny bladawiec, kolejny przedstawiciel rasy ludzkiej u Lema, którym nie bardzo mamy się czym chwalić – jest tutaj i bohaterem pozytywnym i zupełnie nie. Wystarczy wspomnieć głupią maszynę liczącą Trurla, złośliwego przyjaciela Automateusza albo licznych tyranów planetarnych, gnębiących swych robocich poddanych. Z tej konwencji baśni, o której wspominałam, wyrywa nas zakończenie „Bajek...”, gdzie pojawiają się dwaj konstruktorzy, Trurl i Klapaucjusz. O ich czynach można by napisać epos – ale „Cyberiada”, osią której stają się ich dalsze przygody, jest eposem nieco jednak prześmiewczym. Tutaj możemy się dopatrywać dalszego obnażania „maszynowej” strony robocich fantazji.

 Bo rozrastający się z czasem zbiór opowiadań w swoich ostatnich historiach zbliża się do ponurych diagnoz społecznych Lema, podanych w formie przypominającej tę znaną z „Pamiętnika znalezionego w wannie”, a w treści tego, co możemy kojarzyć z późniejszych przygód Ijona Tichego. Trurl i Klapaucjusz zatrzymują się bowiem w swoich genialnych wynalazkach, są raczej zadowoleni z pozycji, jaką osiągnęli, a po radę muszą udawać się do śniącego sen wieczny dawnego nauczyciela. Czy zatem ich wszystkie świetne pomysły – spośród których wiele, co sami jako czytelnicy widzieliśmy, było katastrofami – nie były aby tylko zręczną hohsztaplerką? Wracając do intuicji odnoszącej się do związków języka „Bajek...” i części „Cyberiady” z awangardą: przecież też często oskarżanej o podrabianie, wyśmiewanie i udawanie geniuszu?

 Zarówno w „Cyberiadzie”, jak i „Bajkach...” znajdziemy grę z klasycznymi motywami: mamy rycerzy, wyprawy za góry, za lasy, walki ze smokami i piękne, a przynajmniej majętne, księżniczki. Mamy jednak także zupełnie nie zakrytą poważną refleksję nad tym, czy to nie aby człowiek jest tym, kogo powinniśmy się bać w konfrontacji człowiek-maszyna? A nawet: człowiek-sztuczna inteligencja? Zręcznie odwraca tu Lem zwykły wynik takiego starcia, apokaliptycznego zwykle w swojej wymowie: to człowiek jest tutaj podstępny, ma niszczycielskie zapędy, często nawet nie do końca świadomie (jak pokazuje bajka „Biała śmierć”). Nakłada się to na tak częstą u Lema próbę napisania o Kontakcie z Obcym: czy to w ogóle możliwe? Nie tylko dlatego, że Obcy może nie chcieć tego kontaktu (jak roboty), ale także dlatego, że nić porozumienia oparta na jakimś między nami a nimi podobieństwie zwyczajnie może nie być możliwa.

 Lem gra jednak nie tylko z literaturą – czy baśniową, czy awangardową. Odnajdziemy w „Cyberiadzie” aluzje do prac Tadeusza Kotarbińskiego („Kobyszczę”) i rozpracowywanie krok po kroku niektórych pomysłów filozoficznych ze szkoły lwowsko-warszawskiej. Zwłaszcza obrywa się idei spolegliwego opiekuństwa, która okazuje się być na dłuższą metę mrzonką – i to często bardziej szkodliwą, niż się wydaje. Piękne idee bowiem, przeniesione ze skali mikro na skalę makro, mają często w robocich światach Lema opłakane skutki.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:47:13 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Szpital Przemienienia" [+3 = 4-1]
« Odpowiedź #7 dnia: Października 09, 2015, 11:30:47 am »
Wszyscy mamy tutaj bzika

Późna zima roku 1940. Młody lekarz Stefan Trzyniecki udaje się jako delegat rodzinny na pogrzeb wuja, gdzieś w środkowej Polsce. Jest ponuro, rzeczywistość jeszcze nie w pełni się ukształtowała – wszak mija dopiero kilka miesięcy od wrześniowej klęski, nie wiadomo do końca, jak ma wyglądać przyszłość i jak ułożyć sobie życie w nowych warunkach. Stefan trochę siłą inercji zgadza się na propozycję napotkanego przy okazji stypy kolegi – zatrudnia się w „sanatorium”, które jest ładną nazwą dla zagubionego w krajobrazie szpitala psychiatrycznego. Kto dozna w nim przemienienia – to sprawa co najmniej dyskusyjna.

Szpital, jaki pokazuje nam Lem, to właściwie odbicie wojennego szaleństwa, toczącego się na zewnątrz. Pozorne cisza i spokój – tym argumentem kolega ściąga Trzynieckiego do pracy tutaj – okazują się być gorączką trawiącą pacjentów od środka. Zdarzają się tu zagubieni „normalni” ludzie, przesiaduje ukrywający się poeta-nihilista Sekułowski, jest nawet ksiądz, który uległ drobnej religijnej manii. W jednej z pierwszych scen, w jakich widzimy Stefana w szpitalu, zaczepia go pacjentka, prosząc, żeby ją stąd wyciągnął, bo wokół sami wariaci – i bohater z przerażeniem konstatuje, że ma ona na myśli także lekarzy.

Personel szpitala jest bowiem w rzeczywistości równie przerażający, co pacjenci najtrudniejszych oddziałów. Lem nie wdaje się tutaj w długie opisy: i jedni, i drudzy są bardziej naszkicowani, niż opisani – każdy ma jedną-dwie charakterystyczne cechy i na tym opiera się później jego rola w fabule. „Szpital...” jest bowiem przede wszystkim skonstruowany: widać, że wątki poprowadzone są tak, żeby się ze sobą zazębiać i coś znaczyć w ogólnej wymowie powieści. Problemem jednak nadal pozostaje to, że w poszczególnych scenach widzimy nie tyle działających bohaterów, co przezierającą zza nich konstrukcję całości. Przykład? Wśród personelu znajduje się jedna lekarka – niewiele o niej wiemy poza tym, że medycyna fascynuje ją nie jako praktyczna pomoc ludziom, ale seria naukowych zagadnień. Mimo to na koniec to ona odegra rolę Madonny-pocieszycielki; trudno się oprzeć wrażeniu, że przez wzgląd na swoją płeć.

Mam wrażenie, że jednak błędnie mówi się o tej powieści jako wyjątkowej na tle twórczości Lema prozie „realistycznej”. Nie wspominając już o „Wysokim Zamku”, innym powieściom Lema trudno odmówić realizmu: nawet wtedy, kiedy dzieją się na fantastycznej planecie, w dalekiej przyszłości czy w przestrzeni kosmicznej. Realizm bowiem nie polega tylko na tym, że opisujemy coś, z czym czytelnik mógł czy może się zetknąć – takie pojmowanie go jest dosyć naiwne. Mimesis, taka jaką uprawia Lem, to przecież nic innego jak gra z czytelnikiem, jeszcze według zasad rozpisanych przez Arystotelesa: chodzi o złudzenie realizmu, a nie o odwzorowanie rzeczywistości w pełnej skali. Pod tym względem „Szpitala...” nie da się czytać inaczej niż pozostałych Lemowskich dzieł.

Trudności z wydaniem zaowocowały siedmioletnim opóźnieniem i dopisanymi kolejnymi częściami powieści. Mimo to da się dzisiaj „Szpital...” czytać jako samodzielną fabułę. To prawda, że rozczarować może zakończenie, przede wszystkim dlatego, że oparte jest o oczywiste, a niekiedy także słabo umocowane w materii akcji zwroty (postawa dyrektora, związek Trzynieckiego, czy najbardziej uderzające polityczne udemonicznienie Kautersa). Mimo to Lem, wziąwszy pod uwagę doskonale oddany klimat „sanatorium” – potrafi i dzisiaj przykuć do książki. Są tu sceny, które zapadają w pamięć na długo (świetnie rozpisany wykład Marglewskiego, miniportrety pacjentów czy rozpaczliwa szarpanina Stefana z księdzem). Nie wspominając już o tym, że to właściwie jest debiut Lema. A takich debiutów życzylibyśmy sobie dzisiaj więcej.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:47:40 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Bomba megabitowa" [+2 = 4-2]
« Odpowiedź #8 dnia: Października 09, 2015, 11:33:16 am »
Motywem przewodnim „Bomby megabitowej” S. Lema jest informacja powiązana z nowoczesnymi technologiami. Sam tytuł można rozumieć wielorako. Każde rozkodowanie będzie dobre chociaż osobiście uważam, że najlepszym tłumaczeniem jest postawienie na słowo-klucz: bombę. Bombę czyli coś śmiercionośnego, stwarzającego zagrożenie dla zdrowia i życia ludzkiego. W zestawieniu z natłokiem informacji produkowanej w dzisiejszych czasach, ściekiem i zatorami na krętych infostradach otrzymujemy całość tekstów, którymi Lem przestrzega nas przed całkowitym zatraceniem się w coraz szybciej poruszającym się kołowrocie-wszechświecie.

Już w pierwszym tekście poświęconym internetowi Mistrz ostrzega przed trzema kwestiami, które z obecnego punktu widzenia nie są trafione: a. przed anglizacją internetu – trudno mówić o imperializmie angielskim gdy sieć kipi językami i narzeczami; b. Lem stwierdza, że internet nie zastąpi klasycznych zakupów odzieży – wiele osób kupuje ubrania TYLKO w internecie; c. zagrożenia związane z ryzykiem udostępniania wszechobecnej informacji rozmaitym mafiom, grupom przestępczym – informacja zawsze mogła służyć celom pozytywnym jak i negatywnym. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Lemowi, że trafnie przewidział rozrost plagi wirusów, w tym spyware'u oraz komputerów-zombie. Ważną kwestią poruszoną przez Lema jest powstawanie zamkniętych obiegów informacyjnych, co przecież z zasady nie służy rozwojowi a także ogranicza świat do cyberprzestrzeni – znane w Polsce zjawisko „wymarłych placów zabaw.” Sceptycznie podchodząc do globalnego śmietnika, jakim jest internet, Lem apeluje o potrzebę stworzenia filtrów odsiewających wartościowe informacje od powodzi szlamu. Apel świadczy o klasie pisarza ale jest kompletnie nierealny, pomimo prób cenzurowania internetu.

Warto zauważyć, że kolejne rozważania Lema związane z siecią są o tyleż frapujące, że doskonale oddają nasze próby stworzenia wielkiej, ponadświatowej sieci sztucznej inteligencji – kolejnym krokiem będą uświadomione maszyny a dalej...to już krok do strącenia ludzkości do roli niewolników.

Czytając eseje Lema związane z „usieciowieniem” człowieka raz wpadamy z autorem w otchłań pesymizmu (wiadomo, pisarz zna ludzką naturę, mimo kostiumów i gadżetów, ciągle ta sama krwawa) a innym razem sięgamy gwiazd i zastanawiamy się wraz z nim, co wygra w odwiecznej walce Dobra ze Złem, człowiek czy...człowiek jutra – pogrążony w „sztucznym niewolnictwie”, opanowany przez podstawowe popędy i zanurzony w głąb cyberstosunków, zrywający z realnym światem obok?

Kod życia i rozum mogą zostać zastąpione czymś innym i to jeszcze za naszego żywota. Sztuczny rozum, duch z maszyny, homo digitalis – wszystkie wymienione określenia dotyczą jednego z najważniejszych wyzwań ludzkości. Wyzwaniem, przed którym staniemy albo my albo nasze dzieci: jak zachować pierwiastek ludzki w coraz bardziej nieludzkim wszechświecie?

Warto sięgnąć po Lema ponieważ nasz rozwój jest drogą bez odwrotu, albo się dopasujemy, kolonizując światy, zmieniając naturę albo...zginiemy.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:48:08 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Kongres futurologiczny" [+8 = 8]
« Odpowiedź #9 dnia: Października 09, 2015, 11:35:45 am »
Prawda was nie wyzwoli


 Na pewno kojarzycie słynną scenę z filmu „Ludzie honoru”, w której postać grana przez Jacka Nicholsona wykrzykuje w czasie procesu: „Nie poradzisz sobie z prawdą!”. Podobnymi słowami już dwadzieścia jeden lat wcześniej posłużył się Stanisław Lem, starając się dociec w swoim „Kongresie futurologicznym”, czy w pewnych okolicznościach kłamstwo może stać się jedyną wartą obrony rzeczą, jaka nam pozostała?

 Ijon Tichy – znany gwiezdny podróżnik – zostaje zaproszony na Ósmy Światowy Kongres Futurologiczny. Choć sam zlot naukowy odbywa się w luksusowym hotelu, to już o państwie które pełni rolę gospodarza  – Costaricanie - nie można pisać jako krainie miodem i mlekiem płynącej. W czasie gdy trwają obrady Kongresu,  na ulicach dochodzi do rozruchów, a wojsko zmuszone jest do rozpylenia gazu o silnych właściwościach halucynogennych. Jak łatwo się domyśleć, wśród pechowców, którzy wpadną w pułapkę zwidów, znajdzie się właśnie Tichy, co oczywiście musi pociągnąć za sobą wiele niezwykłych wydarzeń.

 Mimo skromnej objętości książki, Lem w „Kongresie futurologicznym” przeskakuje  z gatunku na gatunek, bawiąc się różnymi konwencjami i w zadziwiający sposób potrafiąc utrzymać to wszystko w ryzach. Początkowo więc  powieść wydaje się być satyrą wymierzoną w środowisko z którego wywodzi się autor, tu przedstawione jako zbiorowisko mądrali roszczących sobie intelektualne prawa do opisywania tego, jak będzie wyglądać świat w przyszłości (obwieszczając to często nie znoszącym sprzeciwu głosem). Świetnym tego przykładem jest nie tylko sam Kongres i ferowane na nim przez naukowców absurdalne wizje, lecz pojawiająca się w dalszej części profesja będzieisty, osoby zajmującej się przewidywaniem przyszłości na podstawie tego, jak mogą ewoluować poszczególne słowa. Przykład? Od niewinnego słowa śmieci można przejść do wszechśmiota, dziwacznego terminu, który być może pojawi się za kilkadziesiąt lat i będzie oznaczać gwiazdę sztucznego pochodzenia. Zresztą nawet gdy Lem sam bierze się za przedstawienie hipotetycznego obrazu ludzkości za kilkadziesiąt lat - a opowieść dryfuje w stronę antyutopii – nadal wszystko obraca się w klimatach groteski. Lemowską przyszłość tylko częściowo można bowiem uznać za poważną, a już z całą pewnością Polak nie próbuje uczyć innych, jak powinno się tego typu książki pisać.

 Choć Lem ani na moment nie porzuca kpiarskiego tonu, pod jego płaszczykiem toczone są przecież rozważania, które z wesołością mają niewiele wspólnego. I dopiero w tym momencie zaczyna się robić naprawdę ciekawie.     

 Tichy, po tym, jak zostaje wystawiony na działanie gazu, cały czas zadaje sobie jedno pytanie: czy to, czego właśnie doświadcza, nie jest wyłącznie urojeniem? Motyw problemu z odróżnieniem fikcji od rzeczywistości jest oczywiście znany z bardzo wielu filmów i książek. Przed Lemem świetnie owo zagadnienie opisywał chociażby Philip K. Dick w rewelacyjnych „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”. Polski autor łączy jednak wątek zagubionej we własnej wyobraźni jednostki  z wielopoziomową ułudą roztoczoną na skalę całego społeczeństwa.

 W klasycznych dziełach sci-fi dotyczących antyutopijnych państw główny bohater powieści lub filmu w ostatecznym rozrachunku odrzuca fałsz, wyzwalając nie tylko siebie, lecz także zastraszanych i oszukiwanych dotychczas współobywateli. Tymczasem Lem w tym dobrze znanym scenariusz starał się zasiać ziarenko niepewności:  a co, jeśli prawda nie zawsze ma w sobie wyzwalającą moc? Czy jest możliwe, by powstrzymanie się przed ujawnieniem kłamstwa  mogło w pewnych okolicznościach stanowić lepszy wybór niż dokonanie demaskacji,  za którą nie idzie żaden nowy, lepszy świat? A jeśli to tylko sprytny wybieg osób ze szczytów władzy, który w ten sposób nie tylko próbują usprawiedliwiać dokonywane przez siebie oszustwa, ale wręcz chcą je przedstawić jako działania pożyteczne i wynikające wyłącznie z dobrych chęci? Wystarczy wspomnieć, iż znienawidzony przez wielu pisarzy – w tym i Lema - system komunistyczny również operował na podobnych zasadach co antyutopia z „Kongresu…”, gdzie partyjnym dołom zdarzało się na potęgę fałszować dane gospodarcze, chcąc w ten sposób lepiej wypaść w oczach bezpośrednich przełożonych – i tak szczebel po szczeblu, aż na sam szczyt docierały niekiedy informacje nie mające nic wspólnego ze stanem faktycznym.
 
 Lem chyba czuł, że pozostawienie tych pytań bez komentarza mogło sprowadzić na niego zarzuty o łamanie pewnego ważnego dla ładu społecznego tabu. I teoretycznie takie właśnie odpowiedzi dostajemy. Dlaczego tylko teoretycznie? Choć wydawałoby się, iż Ijon Tichy na ostatnich stronach powieści dokonuje jasnego wyboru, to wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że w gruncie rzeczy miałem do czynienia z niezwykle sprytnym wybiegiem, ucieczką od rzeczywistego rozmycia wszelkich wątpliwości.

 Tylko czy jednym z elementów składających się na wielką literaturę nie jest właśnie zdolność do pozostawienia czytelnika w poczuciu niepewności i zwątpienia?
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:48:33 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Katar" [+1 = 3-2]
« Odpowiedź #10 dnia: Października 09, 2015, 11:38:30 am »
Przypadek kryminalny


 Katar Stanisława Lema jest wydanym w 1976 roku kryminałem osadzonym w niedalekiej przyszłości (początek lat 80.)

 Powieść jest podzielona na trzy rozdziały – części. W części pierwszej autor prezentuje głównego bohatera, nie do końca pogodzonego ze swoim życiem emerytowanego astronautę. Protagonistę poznajemy, śledząc jego strumień świadomości. Sugestywny nastrój tych nie zawsze wesołych przemyśleń z łatwością udziela się czytelnikowi. Z kolei część druga ma za zadanie ukazać „życie zewnętrzne” – tu najważniejsze są jego czyny i relacje ze światem.

 W toku dwóch pierwszych partii dzieła nie poznamy istoty sprawy kryminalnej, w którą zaangażowany jest protagonista. Pisarz skąpo dawkuje informacje, a poszczególne elementy pojawiają się niejako przypadkiem – wyławiamy je z chaotycznych myśli bohatera, z rozmów i niektórych wydarzeń. Mimo to czytelnik jest zaangażowany w akcję od początku. Kunszt autora objawia się w tym, że po jednym tylko wydarzeniu, pozbawionym wyraźnego sensu, próbujemy zestawiać nieliczne dostępne nam elementy i „na własną rękę” zastanawiamy się, czy kolejne wydarzenia wiążą się ze sprawą (o której przecież nic nie wiemy), czy też są dziełem przypadku.

 W prowadzone przez astronautę śledztwo zostajemy wtajemniczeni na początku trzeciej części. Jakkolwiek historia jest zawiła i obfituje w szczegóły, nie przytłacza, a to dzięki poprzednim dwóm częściom powieści, które odpowiednio nas na „prezentację” przygotowały. Okazuje się, że protagonista, pochodzący z Kanady były astronauta John, przypadkowo decyduje się wziąć udział w eksperymencie, który ma na celu odkrycie przyczyn domniemanych morderstw dokonanych w Neapolu na jedenastu turystach. Finał tej nieprawdopodobnej sprawy, choć przez czytelnika przewidywany, pojawia się nieoczekiwanie i mimo wszystko ma zaskakujący przebieg. Finał zwieńczony zostaje nutką humoru, gdy Lem puszcza do nas oko i uśmiecha się porozumiewawczo.

 Kompozycja dzieła i panowanie nad powieściowym żywiołem budzi uznanie. Poszczególne części Kataru wzajemnie się uzupełniają, nie ma tu bodaj jednego zbędnego słowa. Wszystkie elementy trafiają na swoje miejsca w zaplanowanym przez autora momencie. Jeśliby ktoś miał narzekać na przedstawiony w powieści rozwój wydarzeń czy nawet doszukiwać się fabularnych dróg na skróty – nie może, nie pozwala mu na to wiarygodna motywacja postaci, dobrze skonstruowany świat przedstawiony i drugi główny bohater, którym jest przypadek.

 Lem naświetla zagadnienie przypadku i prawdopodobieństwa z różnych poziomów, a jednym z nich jest oczywiście poziom naukowy. Każe badaczom – bohaterom epizodycznym – problem ten przez chwilę roztrząsać, ucina jednak dyskusje, nim nieobeznany z teoriami akcydentalności czytelnik mógłby się naukowym dyskursem zniechęcić. Niejako przy okazji, czy to wprost, czy to między wierszami, pisarz porusza też inne zagadnienia. W zakresie nauki odnosi się do kwestii szukania uniwersalnych praw rządzących światem i możliwości ich opisu. Znajdzie też miejsce dla subtelnej satyry na świat naukowy, gdzie badacze, obwarowani różnymi metodologiami, zamiast szukać sposobów na rozwiązanie problemów, czerpią przyjemność z ich namnażania. Natomiast odnosząc się do spraw społecznych Lem, nie stroniąc od dyskretnej ironii, opisuje m.in. postępująca pornografizację różnych sfer życia, terroryzm, wzrastającą rolę farmakologii czy zagubienie człowieka rozdartego między własną naturą a wymaganiami współczesności.

 Choć świat przedstawiony nieco się zestarzał, Katar jest powieścią godną lektury. Ciekawie przemyślana i skonstruowana, w sposób zwięzły dotyka wielu ważnych i niepokojąco aktualnych zagadnień, a pretekstem do ich poruszenia jest czytelniczo satysfakcjonująca historia kryminalna. Mimo że nie znajdziemy tu opisów gwiezdnych wypraw czy refleksji technologicznych, namysł poświęcony istocie przypadku zagwarantuje, że duch science będzie nam stale towarzyszył. Na osobną uwagę zasługuje styl autora, który cechuje się nienachalnym wyszukaniem i eleganckim wdziękiem.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:49:00 pm wysłana przez skrzat »

skrzat

  • YaBB Administrator
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 357
    • Zobacz profil
"Powrót z gwiazd" [+1 = 3-2]
« Odpowiedź #11 dnia: Października 09, 2015, 11:42:16 am »
 Kiedy miałam 13 lat byłam dzieckiem z wybujałą wyobraźnią i nadmiernym poczuciem niezrozumienia wśród rówieśników. Na próżno próbowano zainteresować mnie nowymi popowymi piosenkami bądź czytadłami  o zakochanych nastolatkach, podczas gdy zapatrzona w gwiazdy słuchałam wyłącznie klasycznego rocka. Pewnego dnia tata przywiózł z rodzinnego domu kilka swoich starych książek, a nie znajdując dla nich miejsca nigdzie indziej, ułożył je na półce w moim pokoju. Ich żółty papier o specyficznym zapachu przyciągnął uwagę małej „gimbazy” dosyć szybko. Science fiction? To dla mnie nowość. Dotąd oglądałam chyba tylko „Gwiezdne Wojny”. Lem? Dowiedziawszy się, że ów urodzony w bliskim memu sercu Lwowie lekarz został odznaczony Orderem Orła Białego, a jego nazwisko uwieczniono  nazywając nim pierwszego polskiego satelitę naukowego, czułam się wręcz zobowiązana do sięgnięcia po któreś z jego dzieł. Wtedy to jakimś dziwnym trafem w moich rękach jako pierwszy znalazł się tomik zatytułowany „Powrót z gwiazd”.

 Żadna powieść  do tej pory nie wywołała wypieków na mojej twarzy już podczas czytania jej pierwszej strony. Chociaż, prawdę mówiąc, byłam zdezorientowana. Co się tutaj dzieje, gdzie on jest, dlaczego dostał czarny sweter, swoją koszulę musiał wywalczyć? Aby do końca to zrozumieć, musiałam do końca przeczytać książkę. Hal Bregg po niebezpiecznej 10-letniej kosmicznej wyprawie powraca na Ziemię i nie zastaje tam niczego, co do tej pory znał. Jest zmuszony odnaleźć się w zupełnie innym świecie, na którym wskutek dylatacji czasu upłynęło 127 lat. Wyróżnia się z tłumu nie tylko brakiem znajomości  nowych określeń, wynalazków czy też pewnych zachowań u ludzi, ale także wyglądem – jest wyjątkowo wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, natomiast obecni mieszkańcy Ziemi są wyraźnie niżsi, ubrani w bajecznie kolorowe stroje.  Od początku usiłuje działać na własną rękę. Nie przestaje szokować go utopijny system egzystencji ludzi, w którym cały czas spędza się na rozrywkach, zaś wszelkie prace wykonywane są przez automaty. W labiryncie miasta, gdzie ogromny postęp techniczny wywołuje w nim uczycie ubezwłasnowolnienia, Hal trafia m.in. na sędziwego pana, który jako kilkuletnie dziecko widział załogę jego statku i przygotowania do opuszczenia przez nią planety, a także spotyka Eri – kobietę, która zaczyna go interesować bardziej niż inne… Nie może jednak zmienić tego, że ludzie już nigdy nie będą tacy, jakimi ich pamiętał. Wszystko to za sprawą tzw. betryzacji, której każdy poddawany jest w najmłodszych latach. Zabieg ten powoduje usunięcie niebezpiecznych zachowań i pragnień, a co za tym idzie również lęku przed nimi. Nikt już nie potrafi podjąć się żadnej czynności, która mogłaby spowodować przyjemny dreszczyk emocji – straciło to sens w oczach nowoczesnych Ziemian. To również z tego powodu powracających z kosmosu astronautów nie powitały aplauzy. W czasie, w jakim się znaleźli, zagrażające życiu międzygwiezdne podróże uznano za niepotrzebne. Czy Hal  zdoła zrozumieć, jakie znaczenie może mieć w tym dziwnym czasie i miejscu jego życie?

 Książka, która jakby spadła z księżyca. Tak bardzo różniąca się od obecnie masowo tworzonych powieścidełek, tak łatwych i przyjemnych w odbiorze. Bo który gimnazjalista z przyjemnością będzie dziś czytał dziesiątki stron opisów, często bez dialogów czy zbyt wartkiej akcji? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ mentalnie do gimnazjalistów nie należałam i czytałam z nosem niemal przyklejonym do tych pachnących kartek, dniem i nocą. Niezwykła atmosfera, w jaką autor wprowadza czytelnika w świat przyszłości oraz nienaturalnie zaspokajanych potrzeb społeczeństwa, niejednokrotnie staje się przyczyną ciarek przeszywających ciało. Doskonałe jej nakreślenie zapewniają m.in. wspomniane wyżej opisy, dokładne, a zarazem składające się nie wyłącznie na obrazy widziane oczyma bohatera, lecz także na jego uczucia. Zafascynowała mnie nie tylko sama tematyka kosmologiczna, lecz także wizjonerski charakter wytworów wyobraźni autora. Specjalny czytnik zamiast papierowej książki, który dziś jest przecież w powszechnym użyciu, czy też ubrania kreowane bezpośrednio na ciele człowieka za pomocą specjalnego sprayu, które kilka razy zobaczyłam w telewizyjnym programie naukowym, to tylko niektóre z nich.

 „Powrót z gwiazd” to powieść, która zainspirowała mnie do tworzenia prozy i udziału w konkursach. Jej styl zakorzenił się w mojej głowie do tego stopnia, że nieraz trudno mi przerwać jakiś opis, by wreszcie wprowadzić dialog. Twórczość Stanisława Lema i jego geniusz (ośmielę się nazwać rzecz po imieniu)  to nie jest coś prostego, podanego na talerzu – wymaga udziału odbiorcy i właśnie tym wymaganiem mierzy się jego wartość. A może miało być inaczej? Może od 1960, kiedy to w Zakopanem pewien Staszek wziął do ręku pióro, w myśleniu ludzi nastąpiły zmiany, które dziś tak bardzo utrudniają procesy myślowe, niemal zabraniając zastanowienia się nad głębszym sensem tego, co się robi? Moi drodzy Ziemianie… Nie wracajmy z gwiazd.
« Ostatnia zmiana: Listopada 05, 2015, 03:49:28 pm wysłana przez skrzat »