Autor Wątek: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"  (Przeczytany 96492 razy)

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13656
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #30 dnia: Czerwca 11, 2017, 10:36:38 am »
Tak, to moje prywatne. Darwin wskazał, że przeżywa najlepiej dostosowany. Dlatego obecnie mamy nagrodę Darwina, dla tych, których geny głupota wyeliminowała z puli. Osobiście zachowaniem darwinowskim określam takie, które zwiększa, a przynajmniej nie zmniejsza szans na przeżycie.
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #31 dnia: Czerwca 11, 2017, 10:57:35 am »
Dziękuję Ci.
Czy należy przez to rozumieć, że - Twoim zdaniem - pewne "milczenia/cisze" pana Lema zwiększały jego szanse na przeżycie? Całkiem możliwe, że przy podpisywaniu się na pudle w roku 1945. Ale przy pisaniu "Wysokiego Zamku" dwadzieścia lat później? Oraz w wywiadach-rzekach (Bereś, Fiałkowski) czterdzieści lat później?
Może to była trauma tak silna, że została Mu, niechby podświadomie, na całe pokojowe, spokojne i dostatnie życie?
R.
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13656
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #32 dnia: Czerwca 11, 2017, 11:55:42 am »
Nie musisz wszystkiego na siłę rozumieć dosłownie. Nie sądzę, żeby po przyjeździe do Polski ze Lwowa ktoś zamordował Lema gdyż ten przyznał, że był Żydem. Natomiast mogło to mieć znaczenie w kwestii, czy ktoś go opublikuje czy nie i tak dalej. Nie musiało to być nawet wyrachowane, gdybym pochodził z narodu, który metodami przemysłowymi starano się unicestwić na moich oczach (co w znacznym stopniu się powiodło) a ja jakimś cudem bym to przeżył - to bardzo by mi się utrwaliło, że lepiej się z tym nie wychylać.
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #33 dnia: Czerwca 11, 2017, 12:17:49 pm »
Cytuj
Może to była trauma tak silna, że została Mu, niechby podświadomie, na całe pokojowe, spokojne i dostatnie życie?

Nie rozum mnie ciasno (tylko tak wyglądam). Najpierw musiało chodzić o mord, potem, z czasem, o inne "niekorzystne okoliczności życiowe". Ale przypuszczam, że w powyższym autocytacie mam rację.

R.
pjes: teraz jadę na smętarz i kilka godzin nie będzie mnie przy kompie.
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13656
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #34 dnia: Czerwca 11, 2017, 12:28:43 pm »
Tak, dokładnie tak sadzę jak piszesz, co do zacytowanej linijki, co do słowa. Natomiast "przeżycie" po 1945 należy wziąć w gruby cudzysłów.

P.S. Mój neologizm stosuję raczej z lekkim przymrużeniem oka i do sytuacji międzyludzkich a nie ostatecznych. Międzyludzkich - w znaczeniu troski o to, jak się wypadnie, z kim nas widzą a z kim nie itd.
« Ostatnia zmiana: Czerwca 11, 2017, 12:31:17 pm wysłana przez maziek »
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #35 dnia: Czerwca 11, 2017, 03:57:02 pm »
Jeśli istotnie jest/było tak, jak teraz (2017) obaj zgodnie przypuszczamy, to chcę dodać, że ALBO Holokaustu bym nie przeżył (bo bym popełnił takie czy inne samobójstwo, zarówno jako Żyd-Przejmuszko, jak i jako Polak-Przejmuszko), ALBO bym kompletnie/doszczętnie zwariował/oszalał.
W tym kontekście widzę, że Pan Lem musiał być niesłychanie odporny psychicznie. Musiał otorbiać i próbować wyrzucić z pamięci to, co widział, żeby nie stracić zmysłów. Na szczęście ten ratunkowy zabieg w jakiejś mierze się powiódł.
Ale nadal nie zamierzam tknąć "Szpitala Przemienienia". 
R.
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13656
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #36 dnia: Czerwca 11, 2017, 07:17:10 pm »
Rozumiem dobrze co mówisz, ale wydaje mi się, że nie ma sensu się zastanawiać a tym bardziej orzekać, co byś zrobił, gdybyś się znalazł w takiej sytuacji. Mówię to w tym sensie, że my wychowani w czasie pokoju nie mamy bladego pojęcia jak byśmy się zachowali w czasach pogardy. Chyba, że masz tego rodzaju doświadczenia (tej skali). Po drugie, technicznie, Niemcy bardzo starannie ukrywali swa zbrodniczą działalność i świadomość Zagłady w czasach gdy ona się działa nie była taka oczywista. Nie było świadków a świat mimo doniesień polskiej AK (na podstawie m.in. raportu rtm. Pileckiego) z jakichś powodów tego nie nagłaśniał.
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #37 dnia: Czerwca 11, 2017, 07:46:05 pm »
Ma sens, jak najbardziej, ale wyłącznie emocjonalny. Wolny człowiek w wolnym kraju chce wyrazić swoje bieżące emocje. I to jest ten bardzo ważny sens. Nikt z nas, choćby był Einsteinem, Zweisteinem, a nawet Dreisteinem (copyright by Stefan Kruczkowski) nie wie, co i jak BY zrobił GDYBY.
R.
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16578
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #38 dnia: Czerwca 11, 2017, 10:34:48 pm »
Wolny człowiek w wolnym kraju chce wyrazić swoje bieżące emocje.

Może niech se wolny człowiek wyszalnię urządzi? ::)
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

qertuo

  • Juror
  • Full Member
  • *****
  • Wiadomości: 118
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #39 dnia: Czerwca 12, 2017, 11:54:57 am »
Odnośnie wspomnień Lema, w których opisywał sytuację, gdy jeden z uczniów ukraińskich odezwał się do niego w swoim narodowym języku; zapytałam mojego dziadka jak on pamięta relacje między uczniami w tamtym okresie. Dziadek mój urodził się w roku 1930, więc 9 lat później niż Lem, po wybuchu wojny przeniósł się z rodzicami do miasteczka (w tamtym czasie liczącego ok 10 tys. mieszkańców) położonego około 70 km na wschód od Lwowa.

Dziadek wspomina relacje w szkole nieco inaczej niż Lem. Dzieci polskie i ukraińskie były dwujęzyczne i swobodnie przeskakiwały z jednego języka na drugi. To, w jakim języku toczyła się rozmowa między dziećmi zależało od tego w jakim języku się zaczęła. Część zajęć w szkole była po ukraińsku.
Może różnice wynikają z lokalizacji, wielkości miasta, zwyczajów w danej szkole.. nie wiem.

Odnośnie sytuacji Żydów, dziadek mój nie miał za wiele do powiedzenia. Wspomina, że dzieci żydowskie były w szkole traktowane raczej pogardliwie, zarówno przez polskich jak i ukraińskich rówieśników.

Wiedział co prawda, że w mieście było getto, ale „tam się nie chodziło” wszystko było pilnowane i raczej informacje stamtąd nie docierały, przynajmniej do uszu kilkunastoletniego polskiego chłopca.

Paradoksalnie, mój dziadek wspomina obecność Niemców jako najspokojniejszy dla nich okres wojny. Jedną części domu dziadków, który znajdował się blisko koszar, zajęli Niemcy. Dzięki takim lokatorom dziadkowie nie obawiali się ataku ze strony Ukraińców. Jeśli w czasie wojny czuł zagrożenie życia, to właśnie ze strony ukraińskich sąsiadów.

Pani dr Gajewska wskazuje na obecność wątków Zagłady w prozie Lema, z kolei prof. Maria Orwid wspomina, że temat ten w ogóle nie pojawiał się w rozmowach z Lemem: „Nigdy też później nie zaobserwowałam u niego żadnej potrzeby odreagowania wojennych doświadczeń czy zwierzenia się komukolwiek. To nie był taki typ.”

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #40 dnia: Czerwca 12, 2017, 01:35:37 pm »
Czy Pani też uważa jak ja:

Cytuj
W tym kontekście widzę, że Pan Lem musiał być niesłychanie odporny psychicznie. Musiał otorbiać i próbować wyrzucić z pamięci to, co widział, żeby nie stracić zmysłów. Na szczęście ten ratunkowy zabieg w jakiejś mierze się powiódł.
? ? ?

R.
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )

qertuo

  • Juror
  • Full Member
  • *****
  • Wiadomości: 118
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #41 dnia: Czerwca 12, 2017, 03:51:39 pm »
Nie wiem w jaki sposób Mistrz radził sobie z traumatycznymi wspomnieniami.
Pani prof. Maria Orwid wspomina, że Lem miał niesłychane poczucie humoru. "On wszystko potrafił zdystansować i obśmiać, ale w bardzo poważny sposób. Wspaniale udawał, że właściwie wcale nie żartuje. Uwielbiali go wszyscy." Ten cytat jest co prawda odpowiedzią na pytanie "Czy Lem miał świadomość swojej wyjątkowości?". Nie dotyczy żartowania z Zagłady, ale być może Lem miał swoje metody radzenia sobie z przeszłością inne niż "otorbianie i wyrzucanie z pamięci".

Innym przykładem na radzenie sobie z sytuacją z wykorzystaniem humoru jest jeszcze ta, opisana przez panią Barbara Lem, która tak wspomina okoliczności związane z utworem "Korzenie": "Po raz pierwszy usłyszałam ten utwór na pewno jeszcze w czasach kawalerskich Staszka, chyba około roku 1949. Staszek sam wcielał się we wszystkie postacie, najlepszy był w roli kobiecej. Wykonywał to tak długo, jak długo Stalin żył – najwyraźniej potrzebował takiego odreagowania".

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16578
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #42 dnia: Czerwca 12, 2017, 04:16:37 pm »
Pani prof. Maria Orwid wspomina, że Lem miał niesłychane poczucie humoru. "On wszystko potrafił zdystansować i obśmiać

Z drugiej strony w humorystycznej "Wizji lokalnej" najbardziej serio jest chyba ocalały z Zagłady mecenas Finkelstein, który mimo swojej przerysowanej, szmoncesowej, żydowskości wygłasza jedne z najistotniejszych zdań w tej powieści:

"Naraz poprosił o głos milczący dotąd mecenas Finkelstein. Uprosiłem obu lordów i Feyerabenda, żeby adwokat mógł przedstawić swój punkt widzenia, na co dość niechętnie się w końcu zgodzili.
— Panowie — ozwał się Finkelstein — aczkolwiek jestem tylko podrzędnym adwokaciną o raczej nieciekawej klienteli, wyjąwszy obecnego tu pana Ijona lichego, i w życiu nie przeczytałem tylu mądrości, ile każdy z panów w ciągu jednego dnia, chcę wetknąć moje trzy grosze, skoro znalazłem się w tej kasetowej kompanii. Mój błogosławionej pamięci ojciec miał w Czortkowie antykwariat i dużo wolnego czasu, więc czytał filozofów i nie brał do ust wódki z wyjątkiem pejsachówki raz do roku. We Lwowie wychodziło wtedy pismo do walki z alkoholizmem, „Świetlana Trzeźwość” i jeden redaktor, znając wyższe zainteresowania mego ojca, poprosił go o artykuł. Alkoholizm, odpowiedział na to mój ojciec, to paskudna rzecz i byłoby lepiej, gdyby go nie było. Ale nawet gdyby zebrać argumenty jak armaty, to i tak nic z tego, bo „Świetlanej Trzeźwości” nie czytają pijacy, tylko abstynenci, żeby się umocnić w przekonaniu, że są lepsi, a kiedy jakiemu pijanicy zawiną w tę gazetę śledzie i rzuci okiem na mój artykuł, to albo zrobi z niego brzydki użytek, albo zaraz upije się ze zmartwienia, że uległ tak zgubnemu nałogowi. Ja bardzo przepraszam, ale ja nie wierzę, żeby pisanie takich mądrych, głębokich książek o szczęściu i o moralności, które pisał lord Russell, mogło jedną muchę uratować przed wyrwaniem skrzydełek. Kiedy byłem mały i bawiłem się, moja matka od czasu do czasu wołała do mnie z drugiego pokoju „Spuciu, przestań”, choć nie wiedziała, co ja robię, ale sądziła, że nic dobrego, i to samo można powiedzieć o ludzkości. Niestety, ona nie chce przestać. Ojciec abonował „Ilustrowany Tygodnik” ze zdjęciamf Trudu Białego Człowieka, który stoi w korkowym hełmie na głowie i z winczesterem w ręku, opierając stopę na nosorożcu, a za nim jest tłum spoconych gołych Murzynów z tobołami na głowach i z uszkami od filiżanek w nosie. Marzyłem wtedy, żeby ci czarni zrzucili z siebie te toboły i przepędzili białych z Afryki, uprzednio połamawszy na nich winczestery. Zbierałem staniol z czekolady Hazet na wykup małych Murzynków, kręcąc ten staniol w wielkie kule, tylko nie mogłem się dowiedzieć, gdzie trzeba potem pójść z taką kulą, żeby wykupić Murzynka. A teraz już nie ma tych białych eksploatatorów, tylko czarni byli kaprale Legii Cudzoziemskiej, którzy albo sami rżną swych hebanowych współplemieńców, doktoryzowanych w Cambridge, albo każą to robić gwardii przybocznej, a narzędzia kaźni sprowadzają z Anglii i innych wysoko uprzemysłowionych państw. Teraz czarni każą się koronować czarnym i tylko flaki, które z nich wypuszczają, są tak samo czerwone jak przedtem. Obecnie to już nie są żadne ekspedycje karne, lecz racja stanu, ale nie wierzę, ażeby to tym mordowanym robiło specjalną różnicę. Już nie ma Deutsch Ostafrika ani żadnych innych kolonii, tylko sama niepodległość i nikomu z zewnątrz nie wolno się wtrącać, żeby nikt nie przeszkadzał w tych suwerennych rzeziach. Panowie mówili tu o powszechnym szczęściu, że całego nie można mieć, a tylko ciupeńkę. Szczęście to na pewno rzecz względna. Mając piętnaście lat dostałem się do obozu zagłady, gdzie ludzi gazowano jak pluskwy. Jakiś czas żyłem, bo Katzmann, drugi zastępca komendanta, wziął mnie, żebym mu sprzątał mieszkanie, a to było w lecie i pastowałem posadzkę bez koszuli, na kolanach, i jemu spodobały się moje plecy. O ile wiem, pragnął on zrobić prezent swej małżonce, która była w Hamburgu, i wymyślił abażur na nocną lampę. Znalazł sobie specjalistę od tatuażu wśród więźniów, bo tam byli nawet znawcy sanskrytu, co zresztą nie miało dla nich praktyczniejszego znaczenia, i zlecił mu wykonanie na mych plecach nastrojowego obrazka. Był to bardzo porządny człowiek, ten tatuażysta, i tatuował mnie tak powoli, jak się tylko dało, chociaż Katzmann go poganiał, bo zbliżał się Geburtstag pani Katzmannowej. Na pasku od spodni karbowałem sobie, ile dni życia jeszcze mi zostało, aż Katzmann dostał list z Hamburga, że jego żona zginęła razem z dziećmi podczas bombardowania. On nie lubił nowych twarzy, a może też chciał sprawdzić, jak postępuje wykończenie tego obrazka, dosyć że ja dalej u niego sprzątałem i widziałem jego rozpacz. O Gott, o Gott, powtarzał, i za cóż mnie spotkało to nieszczęście?! Został urlopowany na pogrzeb, wyjechał i już nie wrócił. Dzięki temu jakoś przeżyłem, bo jego zastępca trzymał mnie na wszelki wypadek w pogotowiu, a nuż Katzmann się znów ożeni, czy coś w tym rodzaju i abażur stanie się znowu aktualny. Tylko oglądał mnie czasem i mówił, że to była bardzo elegancka robota, tego tatuażysty, który już tymczasem poszedł do komina. Szczęście splata się z nieszczęściem w rozmaity sposób, moi panowie. Gdybym tu był osobiście, pokazałbym wam ten obrazek. Odtąd zdaje mi się, że ludziom powinien w zupełności wystarczyć brak nieszczęścia. Żeby nikt nie mógł tłuc ludzi jak wszy nad ogniem i mówić, że to jest na przykład wyższa konieczność dziejowa albo że to stanowi jedynie wstępną fazę do przyszłej doskonałości, albo że w ogóle nic się nie dzieje, bo to tylko wroga propaganda. Ja nie chcę urazić tutaj żadnego z panów kasetowych makietów, ja do nikogo nie piję, bo ja w ogóle nie piję, ale moc krwi przelano właśnie wskutek rozmaitych rodzajów filozofii. Przecież to filozofowie wykryli, że nie jest tak, jak się zdaje, tylko inaczej, i ciekawa rzecz, konsekwencje systemów humanitarnych były właściwie żadne, natomiast tych drugich, w rodzaju Nietzscheańskiego, były koszmarne, a nawet udało się przerobić nakazy miłości bliźniego oraz dyrektywę zbudowania raju na ziemi w dość masowe groby. Każdy filozof powie naturalnie, że te przeróbki nie miały nic wspólnego z filozofią, ale ja się z tym nie zgadzam. Miały, i to wiele. Można by te przeróbki nazw określić całkiem inaczej też, bo wszystko można całkiem inaczej nazwać, i nieszczęście rozumu tkwi właśnie w tym, że można. Można dowodzić, że zwyczajna wolność to po prostu nic nie jest, w przeciwieństwie do prawdziwej wolności, więc gdy tamtą zwyczajną odebrać, powstaje ogólna korzyść. Kto wymyślał takie przeróbki? Przykro rzec, ale filozofowie. Zdaje mi się, że skoro uratowałem moją skórę przed abażurem, ni mam prawa udawać, że tego nie było. Teraz piszą o tym z zgrozą i skruchą, zwłaszcza w Niemczech, bo tam jest najdemokratyczniejsza demokracja Europy. Teraz, natomiast uprzednio był faszyzm. Że to była czarna godzina dziejów i drugiej takiej nie będzie. Ale przecież wciąż jest ta czarne godzina. Wciąż jest. Serce się przewraca w człowieku, który wierzył w dekolonializację i czyta teraz, że czarni upuścili czarnym więcej krwi niż przedtem biali. Uważam więc, że pewnych rzeczy nie wolno robić w imię żadnych innych rzeczy. Żadnych! Ani dobrych, ani złych, ani szczytnych, ani racji stanu, oni dobra powszechnego za parędziesiąt lat, bo wyargumentować można wszystko. Po co zaraz idealny stan? Czy nie lepiej, kiedy nikt nie może zrobić z nikogo abażura do lampy? To jest konkretne, a do mierzenia tego idealnego stanu nikt jeszcze nie wymyślił metra. Dlatego ja bym nie wyklinał tej etykosfery. Zapewne, uniemożliwić zadawanie zła, to też jest zło dla wielu ludzi, tych, którzy są bardzo nieszczęśliwi bez nieszczęścia innych. Ale niech już oni będą nieszczęśliwi. Ktoś musi być zawsze nieszczęśliwy, inaczej się nie da. To wszystko. Nikogo nie chciałem obrazić i nie mam już nic więcej do powiedzenia."


Rappaport z "Głosu..." mimo swych pewnych dziwactw też jest b. serio (ba, stanowi jakby głos sumienia często):

"Rappaport pochodził z Europy, którą magiczne „myślenie generalskie” oraz „senatorskie” (podług jego słów) utożsamia z ohydna czerwienią. Toteż nigdy by nie się dostał da Projektu, gdyby nie to, że stał się jego mimowolnym współtwórcą. Tylko z obawy przed możliwością „przecieków” skierowano go do naszej ekipy.
Wyemigrował do Stanów w 1945 roku. Nazwisko jego znane było garstce fachowców sprzed wojny; niewielu jest filozofów o prawdziwie głębokim wyszkoleniu matematycznym i przyrodniczym; należał do takich właśnie i okazał się przez to wielce przydatny w pracach Projektu. Mieszkaliśmy z Rappapportem drzwi w drzwi w hotelu osiedla i po niedługim czasie wszedłem z nim w bliższy kontakt. Opuścił kraj rodzinny jako trzydziestoletni człowiek, sam, bo zagłada pochłonęła całą jego rodzinę. Nigdy o tym nie mówił, z wyjątkiem pewnego wieczoru, kiedy to zdradziłem mu - jako jedynemu człowiekowi - mój i Prothera sekret. Uprzedzam wprawdzie wypadki, opowiadając tę historię tutaj, ale wydaje mi się to wskazane. Czy to, aby odpłacić dziwacznie szczerością za takie wyróżnienie, czy z niewiadomych już powodów, opowiedział mi wtedy Rappaport, jak, na jego oczach, odbywała się pewna masowa egzekucja - w roku bodajże 1942 - w rodzinnym jego mieście.
Wzięto, go z ulicy jako przypadkowego przechodnia; rozstrzeliwano ich grupami na podwórzu niedawno zbombardowanego i jednym skrzydłem jeszcze płonącego więzienia. Rappaport opisywał szczegóły tej operacji bardzo spokojnie; samej egzekucji stłoczeni pod murem, który grzał ich plecy jak olbrzymi piec, nie widzieli, ponieważ strzelano za ułomkiem ściany; jedni z czekających, jak on, swojej kolejności zapadli w rodzaj odrętwienia, inni próbowali się ratować - szalonymi sposobami.
Zapamiętał młodego człowieka, który, przyskoczywszy do niemieckiego żandarma, wołał, że nie jest Żydem - lecz wołał po żydowsku (w żargonie), ponieważ niemieckiego zapewne nie znał. Rappaport poczuł obłąkańczy komizm tej sytuacji i naraz najdroższą rzeczą stało się dlań zachować do końca sprawność umysłu, tę właśnie, która umożliwiła mu zachowanie intelektualnego dystansu do owej sceny. Musiał jednak - tłumaczył mi to rzeczowo i powoli jako człowiekowi „z drugiej strony”, który zasadniczo niczego z doświadczeń takich zrozumieć nie potrafi - znaleźć jakąś wartość zewnętrzną, cokolwiek dla oparcia umysłu, a ponieważ to było najzupełniej niemożliwe, postanowił uwierzyć w reinkarnację. Zachowanie tej wiary przez piętnaście do dwudziestu minut wystarczyłoby mu. Ale w sposób abstrakcyjny nawet tego nie potrafił uczynić, toteż odnalazł w grupie oficerów, oddalonych od miejsca egzekucji, jednego, który wyróżniał się swoim wyglądem.
Opisał mi go jakby z fotografii. Był to młody, doskonały bóg wojny, wysoki, postawny, w mundurze polowym, którego obszywki srebrne jak gdyby posiwiały lub spopieliły się nieznacznie od żaru; miał cały rynsztunek, krzyż żelazny pod kołnierzem, lornetkę w futerale na piersi, głęboki hełm, rewolwer z kaburą poręcznie przesuniętą ku klamrze pasa, a w urękawicznionej ręce trzymał chusteczkę, czystą i dobrze złożoną, którą przytykał chwilami do nosa, ponieważ egzekucje trwały tak długo - od samego rana - że płomienie objęły już część straconych wcześniej w kącie podwórza i buchało stamtąd gorącym smrodem palonych ciał. Zresztą - i o tym nie zapomniał Rappaport - z obecności słodkawego czadu trupiego w powietrzu zdał sobie sprawę dopiero, kiedy zobaczył chustkę w ręku upatrzonego oficera. Powiedział sobie, że z chwilą, kiedy zostanie zastrzelony, wcieli się w owego Niemca.
Doskonale wiedział, że pomysł jest kompletną brednią, i to nawet w świetle każdej doktryny metafizycznej, razem z reinkarnacyjną, ponieważ „miejsce w ciele” było już zajęte. Lecz to jakoś mu nie przeszkadzało, owszem, im dłużej i chciwiej wpatrywał się w wybrańca, tym skuteczniej mógł się wczepiać w tę swoją myśl, która miała mu być podporą do ostatniej chwili, tak że już był niejako obdarzony wsparciem - tego człowieka. On miał mu pomóc.
Rappaport mówił całkiem spokojnie, lecz w słowach jego zadrgał, jak mi się zdawało, rodzaj podziwu dla „młodego boga”, który, tak doskonale dyrygował całą operacją, ani się z miejsca nie ruszając, ani nie krzycząc, nie wpadając w na pół pijany trans walenia i kopania, w którym pracowali jego podkomendni z żelaznymi blachami na piersiach. W owej chwili Rappaport rozumiał nawet i to, że podkomendni ci tak właśnie postępować muszą, że chowają się przed ofiarami w nienawiść do nich, a tej bez brutalnych czynów nie umieliby wywołać, musieli łomotać Żydów kolbami, musiała spływać krew z rozciętych głów oskorupiając twarze, ponieważ czyniła je poczwarnymi, nieludzkimi, i w ten sposób - powtarzam za Rappaportem - nie pojawiała się w postępkach szpara, z której mogłoby wychynąć przerażenie czy litość.
Lecz młody bóg w siwo i srebrzyście szamerowanym uniformie nie potrzebował żadnych takich ani innych praktyk, by działać doskonale. Stał na miejscu lekko wzniesionym, ze swoją białą chusteczką, przytkniętą do nosa ruchem, w którym było coś salonowo-pojedynkowego - dobry gospodarz i wódz w jednej osobie. W powietrzu pływały płaty kopciu miecione gorącem, które biło od pożaru; za grubymi murami, w zakratowanych oknach bez szyb, huczały płomienie, lecz ani jeden płatek sadzy nie padł na oficera ani na jego białą chustkę.
W obliczu takiej doskonałości Rappaportowi udało się zapomnieć o sobie, gdy raptem otwarła się brama i wjechała ekipa operatorów filmowych. Przekazano po niemiecku jakieś rozkazy i strzały natychmiast umilkły. Rappaport nie wiedział ani wtedy, ani gdy mi to opowiadał, co zaszło. Być może, Niemcy zamierzali sfilmować zwał trupów, aby uczynić z ich obrazu scenę w kronice filmowej, demonstrującej postępowanie wroga (działo się to w strefie frontu wschodniego). Rozstrzelani Żydzi zostaliby pokazani jako ofiary bolszewików. Możliwe, że tak było, Rappaport nie interpretował jednak niczego, lecz tylko opowiadał widziane.
Zaraz potem, doszło do jego klęski. Niedobitków uszeregowano porządnie i sfilmowano, po czym, oficer z chustką zażądał jednego ochotnika. Rappaport zdał sobie natychmiast sprawę z tego, że powinien wystąpić. Nie wiedział dobrze, czemu właściwie musi, czuł jednak, że jeśli tego nie zrobi, będzie to dlań czymś strasznym. Doszedł do momentu, w którym cała moc myślowego postanowienia miała się obrócić w jeden krok naprzód - ale nie poruszył się nawet. Oficer dał im wtedy piętnaście sekund do namysłu i odwróciwszy się tyłem, rozmawiał cicho, od niechcenia z jakimś młodszym.
Rappaport jako doktor filozofii, ze znakomitą dysertacją logiczną, która przyniosła mu stopień naukowy, nie potrzebował przecież całego aparatu sylogizmów, aby pojąć, że jeśli nie wystąpi nikt, zginą wszyscy, więc ten, kto teraz wyjdzie przed szereg, właściwie już niczego nie ryzykuje. Było to proste, jasne i pewne. Ponowił wysiłek, co prawda już bez wiary - i znów ani drgnął; parę sekund przed upływem czasu ktoś przecież się zgłosił, znikł z dwoma żołnierzami za ułomkiem ściany i rozległo się kilka rewolwerowych strzałów. Młody ochotnik, ubrudzony własną i cudzą krwią, wrócił potem do gromady.
Już zmierzchało, gdy uchylono wielką kratę i zataczając się w chłodnym powietrzu wieczoru, grupa niedobitków wybiegła na puste ulice.
Nie śmieli zrazu uciekać - ale po prostu nikt o nich się nie troszczył. Rappaport nie wiedział czemu w analizę postępowania Niemców nie wchodził; zachowywali się jak los, którego nie trzeba koniecznie wykładać.
  Ochotnik - czy trzeba to mówić? - poruszał ciała rozstrzelanych, a jeszcze żywych dobijano z rewolweru. Jak gdyby chcąc zbadać, czy ma słuszność i czy rzeczywiście nie zrozumiałem z owej historii nic zupełnie, spytał mnie potem Rappaport, czemu oficer żądał ochotnika i gotów był, w jego nieobecności, zabić pozostałych przy życiu, chociaż to już było jakby „niepotrzebne” - w tym dniu przynajmniej - przy czym w ogóle nie wchodziła w grę ewentualność wyjaśnienia, że ochotnikowi nic się nie stanie. Wyznaję, że nie zdałem tego egzaminu, powiedziałem bowiem, że chyba Niemiec czynił to z pogardy, by nie wdawać się z ofiarami w rozmowy. Rappaport pokręcił przecząco swoją ptasią głową.
- Zrozumiałem to później - rzekł - dzięki innym rzeczom. Jakkolwiek mówił do nas, nie byliśmy ludźmi. Wiedział, że zasadniczo rozumiemy mowę ludzką, ale jednak ludźmi nie jesteśmy, i wiedział to dobrze. Gdyby nawet tego pragnął, żadnego wyjaśnienia nie mógł nam więc udzielić. Mógł z nami robić, co chciał, ale nie mógł wdawać się w pertraktacje, bo do pertraktacji potrzeba strony pod jakimś jednym względem chociaż równej temu, kto pertraktuje, a na tym podwórzu był tylko on i jego ludzie. Jest w tym logiczna sprzeczność, zapewne, lecz działał właśnie podług tej sprzeczności, i to dokładnie. Prostsi z jego ludzi wyższego wtajemniczenia nie posiedli, pozór człowieczeństwa, jakim były nasze ciała, nasze nogi, twarze, ręce, oczy, ten pozór zwodził ich nieco i dlatego zmuszeni byli masakrować owe ciała, aby je uniepodobnić do ludzkich, ale jemu takie prymitywne zabiegi już nie były potrzebne. Tego rodzaju wyjaśnienia zwykle traktuje się jako przenośnie, jako rodzaj baśni, ale to jest zupełnie dosłowne.
Więcej już o tym fragmencie jego przeszłości nigdyśmy nie mówili i nie tykaliśmy też innych. Musiało upłynąć nieco czasu, zanim przestałem - patrząc na Rappaporta - odruchowo wspominać ową scenę, którą mi tak plastycznie nakreślił: więzienne podwórze z lejami od bomb, ludzie z twarzami czerwono i czarno pożyłowanymi krwią od rozciętych kolbami czaszek, i oficer, w którego ciało chciał się - oszukańczo - przesiedlić. Toteż nie umiem powiedzieć, w jakiej mierze została w nim świadomość zagłady, której uszedł. Zresztą był Rappaport bardzo rozsądnym, a zarazem, dosyć zabawnym człowiekiem"
« Ostatnia zmiana: Czerwca 12, 2017, 04:19:07 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

qertuo

  • Juror
  • Full Member
  • *****
  • Wiadomości: 118
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #43 dnia: Czerwca 12, 2017, 07:24:16 pm »
W swojej książce dr Gajewska przytacza publikacje na temat metod radzenia sobie z traumatycznymi wspomnieniami przez osoby dotknięte doświadczeniem Holocaustu. Niestety nie mam teraz dostępu do jej książki, żeby podać szczegóły bibliograficzne.

Nie uważam, żeby jedyną metodą w przypadku Lema było wyrzucenie bolesnych wspomnień z pamięci, tak samo jak nie do wszystkiego się zdystansował, czy obśmiał. Być może z niektórymi wspomnieniami radził sobie pisząc o nich, na pewno też wiele czytał na temat Zagłady i starał się zrozumieć sytuacje w których się znalazł, jakoś wewnętrznie to przerobić...

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Agnieszka Gajewska, "Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema"
« Odpowiedź #44 dnia: Czerwca 12, 2017, 09:27:01 pm »
Szanowna Pani, z kim Pani polemizuje?

Cytuj
Nie uważam, żeby jedyną metodą w przypadku Lema było wyrzucenie bolesnych wspomnień z pamięci, tak samo jak nie do wszystkiego się zdystansował, czy obśmiał.

Kto - konkretnie - tak uważa?

R.
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )