Na moją pamięć, pogoda w Warszawie ćwierć wieku temu w wyborczą niedzielę była mniej więcej taka sama jak dziś.
W manifestacjach nie uczestniczyłem, pałą po krzyżach nie dostałem, nikt mnie nie internował - aż wstyd. No, trochę się knuło, ale w moim środowisku sporo osób "trochę knuło", a przynajmniej kolportowało bibułę. Zresztą pod koniec lat osiemdziesiątych było już raczej z górki: jesienią 1986 wypuścili ostatnich politycznych, w 1987 roku na Placu Czerwonym wylądował awionetką Mathias Rust, rok później pod Uniwerkiem na Krakowskim bez problemów kupowałem znaczki poczty podziemnej, a niebawem miały rozpocząć się obrady Okrągłego Stołu.
Dziś słyszę, że to była czarna zdrada - no, ale wtedy myślałem inaczej, zresztą nie ja jeden, by przywołać tylko panów Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Po każdej turze ważniejszych rozmów przy stołach głównych i podstolikach odbywały się ad hoc konferencje prasowe w hotelu "Europejskim", chyba na pierwszym piętrze, i pamiętam z nich częste rozmowy z panem redaktorem Andrzejem Boberem, a także korespondentem sławnego "Financial Times" panem redaktorem Krzysztofem Bobińskim, który potem ożenił się z CBOS-em. Raz nawet pan Jacek Kuroń postawił mi obok w barze kieliszek jakiegoś wstrętnego koniaku (zatruty jak dwa a dwa cztery).
A gdy zbliżył się TEN DZIEŃ (...w dniu czwartego czerwca Roku Paaaaamiętnego...), wyjąłem z szuflady dowód osobisty numer DB 3115436, który nabożnie przechowuję do dziś (z uciętym rogiem), i w czterdziestej drugiej wiośnie życia pierwszy raz wreszcie "spełniłem swój obywatelski obowiązek". Wyjaśniam, że choć przez lata PRL nie byłem żadnym "wojującym", to jednak perspektywa głosowania na listę Frontu Jedności Narodu (wpisz w google) wzbudziła w świeżo upieczonym osiemnastolatku tak silny moralno-patriotyczny bunt, taką prymarną odrazę, że tak mu już zostało aż do roku 1989.
Miałem wtedy zaszczyt znać osobiście pana Stanisława Lema, i pamiętam doskonale, że gdy wieczorem zadzwoniłem do niego do Krakowa, żeby mu o tej swojej wyborczej prymicji opowiedzieć, on nie dał mi dojść do słowa, tylko mówi: - Stanąłem ci ja niedaleko, przyglądam się ludziom wychodzącym z lokalu wyborczego, a oni wszyscy mają taką samą tajemniczą minę: "Wiem, ale nie powiem!". Jednak nawet optymistyczny pan Lem nie przewidywał aż takiego zwycięstwa!
O cudzie wyborczym wiedzieliśmy z Żoną nieco wcześniej (opisałem to ze szczegółami w bibule "Kos"), ale wkrótce to samo ogłosiła z niechęcią Państwowa Komisja Wyborcza. Wzięliśmy wszystko, co było do wzięcia (czyli 35% miejsc w kontraktowym Sejmie), i tak się zaczęło. Wkrótce runął jakiś berliński mur, rozpadł się jakiś związek (chyba radziecki), prezydentem Polski został Lech Wałęsa - ale to już inna bajka. Ona, na szczęście, trwa.
Rozumnych i dobrych kombatantów płci obojga pozdrawiam serdecznie i z respektem :-)
Stanisław Remuszko