Po "Thorze", usiłując znaleźć jakichś godniejszych uwagi przedstawicieli tego samego nurtu, sięgnąłem po wczesną produkcję Jamesa Gunna (od "Guardians of the Galaxy") zatytułowaną
"Super", a stanowiącą spojrzenie na temat superbohaterstwa z perspektywy kina niezależnego. Fabularnie i koncepcyjnie b. silnie kojarzy się z
"Kick-Assem" (choć zarówno Miller, jak i Gunn twierdzą, że nie inspirowali się pomysłami tego drugiego), z tym, że zamiast nastoletniego fana komiksów mamy, niekoniecznie zdrowego psychicznie i nieco ociężałego, podstarzałego kucharza, który usiłuje odzyskać żonę odbitą mu przez lokalnego gangstera. Reszta jest b. podobna - zderzenie superheroizmu z prozą życia, opary (lekkiego) obłędu, naturalistyczna przemoc, czarny humor i dwuznaczne, ale w sumie zacne, przesłanie o potrzebie czynnego przeciwstawiania się złu, powszedniemu złu, na które wielu przymyka oczy
*. Nawet wątek bardziej krwiożerczej od swojego partnera dziewczyny-
sidekicka.
Nic wielkiego, ale niezła odtrutka na bardziej
mainstreamowe, więc i bardziej plastikowe, opowieści o
trykociarzach.
(Aha: jeśli miałbym osobno odnotować jakąś scenę, wybrałbym tą, w której dla swojego głównego przeciwnika bohater wciąż jest wkurzonym Frankiem z sąsiedztwa, który nie powinien sprawić większego kłopotu, a dla jego bardziej wpływowego bossa, czy wspólnika w interesach, już budzącym grozę legendarnym mścicielem.)
* Choć scena ponapisowa - osadzonego w tym samym uniwersum - "Brightburna", czyniąc Crimson Bolta złowrogim anty-Batmanem zdaje się temu morałowi dopisywać drugie, bardziej nihilistyczne, dno.
Powtórzyłem też sobie film
"Captain America: Civil War", który powinien się nazywać raczej
"The Avengers: Civil War".
Muszę przyznać, że bracia Russo dali radę. Owszem, jest to w pierwszym rzędzie superbohaterski
blockbuster, czyli jedna wielka nawalanka, ale nawalanka przedstawiona (w ramach konwencji) z sensem (brak przeciwników-altruistów życzliwie strzelających C.A. prosto w tarczę, jak było w poprzedniej części), wszyscy walcząc zachowują się jak profesjonaliści, co nadaje całości starć charakter swoistego - miłego w oglądaniu - baletu.
Poza tym dość ciekawie rozpisany jest tytułowy konflikt. Tony b. chce by Avengers trafili pod kontrolę ONZ-u, bo zżera go poczucie winy z powodu przypadkowych ofiar w Sokovii
* (i chciałby chyba móc powiedzieć, jeśli coś podobnego znów się zdarzy:
"to nie była nasza wina, wykonywaliśmy rozkazy z góry"), Cap - przeciwnie - oponuje, bo po historii z HYDRĄ, która kontrolowała S.H.I.E.L.D., nie wierzy w instytucje. Jednak za sprawą machinacji Zemo
* (który również ma dobry motyw - wśród w/w ofiar była jego rodzina, więc ma prawo nienawidzić demolujących świat
nadludzi) rzecz szybko schodzi na głęboko osobisty, więc najbardziej niszczycielski, poziom - Iron Man chce dopaść zabójcę swoich rodziców (choć ten - w sumie - bezwinny), Steve - za wszelką cenę ratować kumpla. Jedynym, który zachowuje rozsądek jest Black Panther/T'Challa zdolny - zapewne w wyniku odebrania monarszej edukacji - spojrzeć na sprawy z dystansu i, w kluczowym momencie, wyrzec się zemsty.
Bohaterowie drugoplanowi wpleceni w nakręcającą się spiralę starcia czołowych Mścicieli niewiele mają do zagrania, ale grają to
prawie nic dobrze - Wanda jest zagubiona (i również zżerana poczuciem winy, świeższym), Vision - b. datowaty (co jako Treker muszę docenić), Peter i Scott onieśmieleni trafieniem między znakomitości (co nie przeszkadza im w tych znakomitości tłuczeniu), War Machine jako jedyny nie ma dylematów, bo jest służbistą. Najgorzej wypada chyba Sharon, która niby rozpaczliwie kocha pana tytułowego, ale widać to tylko po jej czynach, nie po niej (Emily VanCamp jest w roli amantki, niestety, b. drewniana).
Jeśli coś miałbym zganić to tylko zbyt pospieszny
happy end - niby jest to pozostawione w niedopowiedzeniu, ale widać, że ani więzy przyjaźni nie zostały ostatecznie pozrywane, ani nawet Rhodes nie straci trwale władzy w nogach. Ot, w sumie znów Avengers wszystko się upiekło, a przecież miało być o odpowiedzialności i konsekwencjach.
Niemniej uczciwe 3/4 w skali rozrywkowego kina superbohaterskiego w/w produkcji się należy. Stanowi jeden z jaśniejszych punktów "MCU".
* Zabawne nazwy miewają zmyślone marvelowskie państewka...
** Bardzo dobrze obsadzonego i zagranego - jest, piszę to bez ironii, dostatecznie bezbarwny i nijaki by, mimo swojego militarno-wywiadowczego wyszkolenia, reprezentować optykę
szarego człowieka.
ps. Recenzje polskich fanów, dla porównania:
http://marvelcomics.pl/publicism/index/id/1403/Recenzja-filmu-http://marvelcomics.pl/publicism/index/id/1402/Recenzja-filmu-http://marvelcomics.pl/publicism/index/id/1406/Recenzja-filmu-http://marvelcomics.pl/publicism/index/id/1688/MCU.-20---Captain-America-3