Powala mnie tu to całkowanie, no i Prądas.
;D ;D ;D
Wyobraziłem sobie właśnie jak Cię ów Prądas powala ;).
ps. a to Sapkowski:
"Wybuchnie trzecia wojna światowa. Szaleć będzie przyroda i szaleć będą ludzie, srożył się będzie diabeł. Z każdej strony wyzierać będzie ohyda i rozpacz. Antychryst przybędzie z mieczem i ogniem, a siłą jego będzie bluźnierstwo, a ramieniem jego - zaprzaństwo, a prawicą jego - zagłada, a lewicą - mrok. Prawe oko jego będzie krwią podbiegłe, lewe jako u kota zielone, dwie, miasto jednej źrenice mające. Przybędzie Gog z krainy Magog. Spadnie z nieba Gwiazda Piołun na trzecią część rzek, które staną się gorzkie i trujące, słońce stanie się czarne jako wór włosienny a księżyc czerwony jako krew. Zagrzmią trąby. I wyjedzie Czterech Jeźdźców. I będzie krucho z grzesznikami. Oj, niedobrze, niedobrze... Aj, aj... Wystraszyłem? Zażyjcie tabaki. Take it easy. Keep smiling.
Dlaczego niby to my mamy mieć takiego pecha? Husyci z gór Tabor i Oreb nie doczekali się, jak wiadomo, Nostradamus - wbrew jego fanom - nie sprawdza się ni na jotę, koniec świata w 1999 nie nastąpił, stacja "Mir" nie spadła na Paryż, na wybuch trzeciej wojny światowej też chwilowo nic nie wskazuje. Kto wie, może tam na górze nastąpiła zmiana planów? Może niebiańscy Joint Chiefs of Staff przyjęli nową doktrynę, ustalili nową strategię? Może przyjęli inny system wartości Może w ogóle się rozmyślili względem Armagedonu? Przecież tylko krowa nie zmienia poglądów.
/.../
A jeśli mimo wszystko, spyta ktoś szczególnie upierdliwy, jednak?
Jeśli jednak - to cóż, trudno. Niczewo, jak mówią sąsiedzi, nie podiełajesz. Będzie Apokalipsa. Ale zauważmy, że Apokalipsa to nie tylko horror, mroczne wizje i krucze krakania - Apokalipsa kończy się wszak happy endem. Gdy łagodny wiaterek rozwieje siarczane dymy i smród palonych trupów, wtedy zapanuje radość wielka i szczęśliwość w zaludnionej nielicznymi niedobitkami Nowej Jerozolimie, za złotymi murami, pod złotymi dachami. Będzie się tam jadło, piło, weseliło, grało na cytrach i tańcowało. A na zewnątrz murów zostaną jeno, cytuję za św. Hieronimem, canes et venefici, psy i czarownicy.
Podoba mi się to nawet. Nie cierpię psów. A czarownicy są mi obojętni."
z felietonu "Dwójka i trzy zera"
Są takie wątki, które nigdy się ani nie wyczerpią, ani nie zestarzeją..
dorzucę więc tu od siebie:
"(...) nadlatuje ktoś: siedzi jak na koniu, ale koń nie ma kół; więc widocznie rower, ale rower nie ma dziobu, więc może rakieta; ale rakieta nie ma siodła. Nie wiadomo co leci, ale wiadomo kto w siodle: siedzi jak przyrośnięty, pogodnie uśmiechnięty, już jest blisko, już ich mija - a to sam Trurl konstruktor na przechadzce, a może na wyprawie swojej; z daleka każdy by poznał, że nie z byle kim rzecz."
Cyberiada, Wyprawa piąta A, czyli konsultacja Trurla
"(...) okazało się, że list można odczytać na trzysta osiemnaście sposobów.
Pierwszych pięć wariantów brzmiało: >>Karaluch z Młękocina dojechał szczęśliwie, ale szambo zgasło.<< - >>Ciotkę parowozu przetaczać na sznyclach.<< - >>Zaraęczyny masła nie odbędą się, bo zagwożdżono szlafmycę.<< - >>Ten, kto kogo ma lub nie ma, sam zawiśnie pod obiema.<< Oraz: >>Z agrestu, poddanego torturom, niejedno można wyciągnąć.<< "
Cyberiada, Bajka o trzech maszynach opowiadających króla Genialona
i jeszcze coś, przy czym zawsze muszę się uśmiechnąć, gdy słyszę jak pan Ferency czyta:
"— Cóż to — spytałem — pan pieszo? Czyżby znarowina (znarowienie się samochodu, to się zdarza)?"
Kongres futurologiczny
oraz, również z Kongresu:
"Można hodować hydroponicznie japońskie rośliny karłowate na kapeluszu, ale na szczęście można ich też nie hodować i nie nosić."
na koniec jeszcze jedna scena - (chociaż Lem, w jednym z wywiadów z prof. Jarzębskim, powiedział: "Ja nie jestem z pisarzy, których zapleczem, poparciem, jest wyobrażenie wizualne. Ja właściwie nic nie widzę pisząc, ja pracuję w materii językowej.", to dla mnie najzabawniejszy właśnie w poniższym fragmencie jest obraz Ijona; to, jak ja go widze, z tym piernikiem..)
"Doktor Hous podniósł głowę znad gazety.
- To osobliwie zabawna historia - powiedział wyciągając z szuflady torebkę pierników, które wysypał na talerzyk i przysunął do mnie. - Ja wiem, panie Tichy, że dla pana nie ma w tym nic zabawnego, ale zabawny jest każdy paradoks typu circulus vitiosus. Czy pan wie, co to jest lateralizacja?
- Owszem - odparłem, patrząc z niechęcią na moją lewą rękę, sięgającą po pierniki, choć nie miałem na nie najmniejszej ochoty. Nie chcąc jednak robić z siebie błazna, ugryzłem piernik. (...)
- Z tego, czego się dowiedziałem, wnoszę, że pański lewy mózg - bo my i tak czasem mówimy - wyraźnie dominuje, ale prawy jest nadprzeciętnie aktywny. Całkiem pewny tego nie jestem, wymagałoby to dłuższych badań.
- I gdzie tu paradoks? - spytałem, starając się możliwie nieznacznie odtrącić lewą rękę, bo znów pchała mi się do ust z piernikiem."
Pokój na Ziemi
Niebeletrystyczne kawałki Lema też bywają genialne:
"Zarazki grypy to jedyne istoty w naszym kraju, nie znające trosk mieszkaniowych. Ostatnio wybrały sobie za lokal moją osobę i wprowadziły się (że tak powiem) do mnie siłą, a to złamanie biologicznej praworządności przykuło mnie na pewien czas do łóżka.
Tak się złożyło, że zabijałem, chorując, czas najróżniejszą lekturą. Miałem pod ręką trochę literatury współczesnej (Hłasko i Sagan), nieco rozmaitych dokumentów i pamiętników z czasów ostatniej wojny, a to opisy życia w obozach, relacje oskarżonych o niepopełnione winy, z wszelkich tam procesów, książeczkę o strategii atomowej i o wodorówkach — jednym słowem to wszystko, co lapidarnie określa się mianem „nowoczesności”.
Lektura ta, współdziałając z zarazkami grypy (o których można powiedzieć z najwyższą pewnością, że nie stosują środków antykoncepcyjnych i rozmnażają się bez żadnych ograniczeń), poważnie mi zaszkodziła. Coraz czarniej patrzałem na ludzkość. Bliski byłem wewnętrznego załamania. Już tylko przekleństwa gościły na mych wargach, a rozpacz w sercu. Naraz dostałem książkę, która odrodziła mnie, wróciła światu, wniosła pogodę w czarny mrok duszy i pozwoliła upić się ożywczym optymizmem. Mówię to bez żadnej przesady. Tą książką była antologia angielskich opowiadań o duchach. Czyli o widmach, strachach, marach, upiorach i strzygach. A także o krwiochłonnych wampirach. CUDOWNA, ROZKOSZNA RZECZ!"
"Miłe maszkary i strzygi, towarzyszące mi w grypowym osamotnieniu, oczyściły moje myśli, pokrzepiły pełen zwątpienia umysł, uwolniły od smutków i trosk, przenosząc w feeryczny, jakże sielankowy świat z wolna otwierających się grobowców, w przepiękną krainę pukających z cicha do drzwi szkieletów, utwierdzając w mym sercu jakże niezbędną wiarę w zwycięstwo sprawiedliwości nad występkiem: bo one pokutują na miejscu zbrodni, te duchy. Tak, tak, fair play jest ściśle przestrzegana, kto męczył lub mordował, musowo potem straszy i kłapie, gdzie trzeba. Tego kojącego przeżycia długo nie zapomnę. Żebyż się jakieś wydawnictwo wzięło do tego, przełożyło, upowszechniło w ramach reeuropeizacji!! Że to idealizm? No, niby tak, ale jaki z niego pożytek! Że duchów nie ma? No to co? Była mowa o eksperymentach, dlaczego więc nie podjąć się takiego? Tylko wydawnictwa są szalenie zawalone robotą. Więc może jakieś nowe pismo? Na przykład „Trupi Głos” albo „Nowy Strzygoń”. A dla dzieci — „Widemko”. Najpierw zaczęłoby się od przekładów, a z czasem rozwinęłaby się na bazie Związku Literatów własna kadra specjalistów od konstruktywnego straszenia. Odpowiednio ustawiony, po krótkim przeszkoleniu, upiór może nam w niejednym dopomóc. Już widzę rozpłomienionym okiem wyobraźni artykuł „Duchy włączają się w akcję likwidacji mank”. Roboty byłaby masa. Jeżeli zaś osobne, specjalne pismo to za wiele (chociaż teraz zakłada się je dla rozwiązania spraw nawet mniejszej wagi), to na początek dobry byłby choćby tylko mały kącik pozagrobowy w jakimś organie już istniejącym. Trudności obiektywne są, tego już dzisiaj nikt nie przemilcza, ale jak byśmy się wzięli do roboty, to rezultaty nie dałyby na siebie czekać. Rzucam tedy hasło: ożywić te trupy! Zmobilizować upiory i strzygi, te wszystkie grobowce i wilkołaki! Śmiechu, radości; zajęcia będzie masa!"
oba: "Wejście na orbitę" felieton "Zagęszczanie duchów"
a poza konkursem ;):
"Prawdziwą trudność miał jednak przed sobą oficer, dowódca zmiany miejskiej straży danego dnia. Długo krążył w ciasnej izbie, klął i złorzeczył. To patrzył na zgromadzone na stole sakiewki, to znowu w okno, szukając natchnienia. Wreszcie wzruszył ramionami, usiadł za stołem, wziął ryzę papieru, inkaust i pióro. Zaczął pisać, z wyraźnym wysiłkiem formułując myśli. Skończył, spocony jak mysz, w jakieś dziesięć modlitw później. Skrzywił się, jakby bolały go zęby i na miękkich nogach powlókł się do kwatery dowódcy garnizonu.
— Masz raport? — Hylen kierował miejską strażą od wielu lat. Nie zwrócił jednak uwagi na skwaszoną minę podwładnego. Zmarszczył brwi i odsunął papier od oczu — na starość lepiej czytało mu się z coraz większych odległości.
„Patrol patrolujący rejon patrolowania okolic Króleskiego parku...”
— Psiamać — zaklął. — „Królewskiego” idioto! W środku jest litera „w”!
„...napotkał sześć trópów należących do obcokrajowców...”
— Bogowie! Jak się pisze „trupów”? A poza tym chodzi o trupy obcokrajowców, czy jedynie trupy, które były własnością obcokrajowców? — zmrużył oczy, żeby odczytać koślawe litery. — Potem rajcy mi głowę suszą o te raporty.
Dowódca zmiany stał bez słowa. Wiedział, że dalej będą gorsze rzeczy i to bynajmniej nie z dziedziny ortografii czy stylistyki.
„Wszyscy oni dnia dzisiejszego postanowili targnąć się na żywot własny, co niniejszym uczynili”.
— Cooooooo?!!!
„Pięciu z nich zastrzeliło się z własnych kusz, w tym trzech za pierwszym razem nie wycelowało dobrze i musieli ponownie założyć bełty, by nimi się razić. A jeden to strzelił do siebie aż cztery razy, zanim wycelował dobrze i się ubił...”
Hylen przełknął ślinę. Oczy mu wyszły z orbit. Wyciągnął rękę ponad stołem.
— Dawaj! — warknął.
Dowódca zmiany włożył sakiewkę w nadstawioną dłoń. Hylen potrząsnął głową i czytał dalej.
„Jeden natomiast z obcokrajowców musiał czuć do siebie szczególny żal. Najpierw raził się z kuszy, chcąc pewnie ugodzić się w samo serce, ale nie wycelował dobrze, raniąc swą nogę od tyłu w łydkę. Następnie zaczął okładać się kolbą kuszy, a potem zadał sobie siedemnaście ciosów własnym nożem, godząc w klatkę piersiową, ale głównie, właściwie, to w plecy...”
— W plecy, kurwa, się raził?!!! Nożem?!!!
„...następnie wyrwał z płotu pozłacaną sztachetę i dalejże się nią okładać okrutnie, co zeznali jak następuje świadkowie...”
— Dawaj — jęknął Hylen, wyciągając powtórnie dłoń.
„...następnie zawzięty okrutnie na swój żywot samobójca wdrapał się na mur okalający park i skoczył na trawę, oddając ducha...”
— Bogowie! — ryknął Hylen. — Przecież ten mur... Tfu!... murek, ma raptem dwa łokcie wysokości! Jak to się wdrapał i skoczył na... trawę? Nie mogłeś, pacanie, napisać chociaż, że uderzył głową w jakiś korzeń?
— Tam nie ma korzenia.
Hylen po raz trzeci wyciągnął dłoń po sakiewkę. Dopiero potem opatrzył dokument własnym podpisem, klnąc przy tym i złorzecząc.
— Następnym razem, półgłówku, napisz, że korzeń był, ale go zbójcy potem ukradli.
Taaaaaaa... — Hylen po patrzył ciężkim wzrokiem na leżące przed nim sakiewki. — Taaaa... Samotność i zły los często do samobójstwa przywodzą, nawet i sześciu ludzi naraz — zerknął na swojego podwładnego. — Mniemam jednak, że po stronie samotności i złego losu żadnych strat nie zanotowano, co?
— A gdzie tam, szefie. Te samotności i złe losy poszli później chlać do knajpy."
A. Ziemiański "Achaja"
Sama powieść - kicz straszliwy, ale cytat jakże życiowy...
Na tym schemacie to chyba filmy co Q ogląda.
Aż tak kiepskich filmów to Q stara się nie oglądać (choć dałoby się ułożyć identyczny kalkulator dla odcinków "Star Treka" (http://www.xibalba.demon.co.uk/jbr/trek/gen.html)).
No to może coś na obronę science fiction dam? ;)
"utwory S–F stanowią budulec osobliwego gmachu, którego. plan, przy całym pomieszaniu wątków i kierunków, jakie w nim panuje, może nam wiele powiedzieć o ważkich problemach współczesności"
i
"Wiele idei, społeczeństwom typu europejskiego obcych bądź nieznanych, w rodzaju perspektyw astronautyki, wielości zjawisk życiowych w Kosmosie („galaktocentryczny punkt widzenia”), tragicznych potencjalnie konsekwencji rozwoju technicznego — science fiction, działająca samą po prostu masą i nieustannym powtarzaniem wciąż tych samych, spetryfikowanych nawet ujęć i tematów, zdołała z niezwykłym sukcesem spopularyzować i upowszechnić w najszerszych kręgach amerykańskiego społeczeństwa. Szary człowiek otrzaskał się dzięki niej z nowożytną koncepcją uczonego, z celami i metodyką jego działania, z podstawowymi (choć wulgaryzowanymi często) pojęciami naukowego światopoglądu — a tym samym jej wkład w kształtowanie sposobu myślenia Amerykanów jest nieproporcjonalnie większy od jej walorów artystycznych."
"Wejście na orbitę"
ale to nie było zabawne... za to TO jest:
Nie byłyby złe nasłonecznione południowe stoki Alp, tam jednak nie postoi już moja noga, odkąd zostałem porwany w Turynie jako księżniczka di Cavalli albo może di Piedimonte. Nie zostało to do końca wyjaśnione. Przyjechałem na kongres astronautyczny, sesja skończyła się po północy, nazajutrz miałem lecieć do Santiago, zabłądziłem autem, nie mogłem znaleźć hotelu, i wjechałem do jakiegoś podziemnego parkingu, żeby się choć za kierownicą zdrzemnąć. Jedyne wolne miejsce było wprawdzie zagrodzone jakimiś kolorowymi wstęgami, bodajże na znak, że księżniczka została komuś poślubiona, ale nic o tym nie wiedziałem, a zresztą jakie znaczenie mogło to mieć o pierwszej w nocy. Najpierw zakneblowali mnie i związali, położyli do kufra, auto wyprowadzili na ulicę, załadowali na wielką naczepę, którą wozi się fabrycznie nowe samochody, i powieźli w swe ustronie. Jestem wprawdzie mężczyzną, płci nie można jednak teraz rozpoznać od ręki, brody nie noszę, odznaczam się urodą, jednym słowem, wyciągnęli mnie z bagażnika u stóp wspaniałej górskiej panoramy i zaprowadzili do samotnego domku. Pilnowało mnie dwu drabów na zmianę, za oknem śniegi Alp, lecz oczywiście żadnego opalania się, nic z tego. Ze śniadym wąsaczem grałem w bierki, bo nie było go stać umysłowo na szachy, a drugi, bez wąsów, ale z brodą, miał przykry obyczaj nazywania mnie antrykotem. Było to aluzją do mego losu, jeśli księstwo nie zapłacą okupu. Już wiedzieli, że nie mam nic wspólnego z rodziną di Cavalli czy di Piedimonte, ale to wcale nie zbiło ich z pantałyku, bo zastępcze porywanie weszło już w życie. Przedtem raz i drugi uprowadzono nie te dzieci, co zostały upatrzone, i rodzice właściwych dzieci przyszli z pomocą niemajętnym. Potem to się przeniosło i na osoby pełnoletnie. Niemcy nazywają ten rodzaj „eine Ersatzentfuehrung”, a oni się na tym znają. Niestety, gdy na mnie trafiło, już tych namiastkowych uprowadzeń namnożyło się, serca bogaczy stwardniały, i nikt nie chciał dać za mnie złamanego szeląga. Próbowali coś wytargować w Watykanie, Kościół jest profesjonalnie poświętliwy, lecz ciągnęło się to okropnie. Przez miesiąc musiałem grać w bierki i wysłuchiwać gastronomicznych gróźb faceta, który pocił się niemożliwie i tylko rechotał, gdy go prosiłem, żeby wziął tusz, toż w domu jest łazienka, ja sam go namydlę. Ostatecznie zawiódł i Kościół. Byłem przy ich kłótni, omal się nie pobili, jedni wołali, żeby rżnąć, a drudzy, żeby za łeb i fora ze dwora księżniczkę. Księżniczką uparł się mnie nazywać ten śniady. Miał kaszak na ciemieniu. Musiałem go wciąż oglądać. Jeść musiałem to samo co oni, z taką różnicą, że oblizywali się po makaronie z oliwą, a mnie mdliło. Szyja bolała jeszcze, odkąd usiłowali nakłonić mnie, żebym się przyznał, że jestem przynajmniej jakimś pociotkiem książąt, skoro wjechałem na ich parking, i za to, że ich tym oszukałem, porządnie mi przyłożyli. Odtąd Włochy przestały dla mnie istnieć.
"Wizja lokalna", sam początek