Głos w dyskusji
Wolność słowa czy wolność mediów
(Kongres Twórców Kultury Polskiej, Toruń, 13 października 2009)
W tej oto grubej księdze, zawierającej relację z Kongresu Kultury Polskiej, który odbył się w 2000. roku, znajduje się również moja wypowiedź na temat środków społecznego przekazu. Z obywatelską przykrością stwierdzam, że tamte krytyczne oceny sprzed dziewięciu lat nie tylko nie straciły na aktualności, ale też nabrały nowego wymiaru, zyskały nowe uzasadnienie.
Uważam więc – po pierwsze – że obserwujemy zasadniczą zmianę paradygmatu współczesnej demokracji. Że następuje realny i trwały kres monteskiuszowskiego trójpodziału władzy. Parlament, administracja oraz sądy coraz częściej i w coraz większym stopniu są zastępowane przez media. Jednak "ludzie mediów" nie pochodzą z demokratycznej elekcji, a za swą działalność nie ponoszą praktycznie żadnej odpowiedzialności. Medialną wolnoamerykankę mogłoby ukrócić nowe prawo prasowe, i jego projekt (wzorowany na Europie) od dawna istnieje, lecz nie ma go kto uchwalić, gdyż politycy, w trosce o swe wyborcze zbawienie, boją się mediów jak diabeł święconej wody.
Jako dziennikarz z ponad 35-letnim stażem dobrze wiem, że władza medialna jest często znacznie ważniejsza od pozostałych. Że poważny redaktor dużej gazety ma większą władzę od przeciętnego posła, a kilkadziesiąt prominentnych osób – szefów i właścicieli czołowych polskich mediów – ma nad opinią publiczną władzę większą niż prezydent, premier i prymas razem wzięci (by pozostać przy literze „p”).
Dlaczego mi się to nie podoba? Dlatego, że jako obywatel nie mam żadnej pewności że „ludzie mediów” są właściwymi ludźmi na właściwym miejscu.
Kim jest dziennikarz? To człowiek, który nie musi spełniać żadnych wymogów intelektualnych, moralnych ani obywatelskich, a zarazem może innego człowieka bezkarnie zabić słowem. Jeden tylko przykład: sprawa Romualda Szeremietiewa. Po ośmiu latach sądy prawomocnie oczyściły byłego wiceministra obrony od wszystkich stawianych mu zarzutów. Ale wyroki nie przywrócą mu straconego zdrowia ani złamanej kariery. Osiem lat temu w całej prasie czołówkowo podawano obszerne sensacyjne doniesienia o „aferze Szeremietiewa”. Gdzie dziś gazety informują, że tamte medialne zarzuty funkcyjni dziennikarze wyssali z brudnego palca? Maleńkim drukiem na ostatnich stronach, jeśli w ogóle.
Całkiem nie wiadomo, dlaczego dziennikarze mieliby być mądrzejsi, bezstronniejsi i uczciwsi od innych obywateli. Logika wskazuje, że są raczej tacy sami, praktyka zaś – że może i gorsi. Tam gdzie nie ma moralnego awantażu, trzeba liczyć na przymus. Dlatego ważna jest lustracja dziennikarzy, o którą bezskutecznie dobijam się od lat, najważniejsze zaś jest uchwalenie nowego prawa prasowego. Pojawiają się jego nowe projekty, na przykład projekt przygotowany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, ale kiedy go zaprezentowano, natychmiast podniósł się straszliwy medialny wrzask o zagrożeniach dla wolności słowa. Redakcje i redaktorzy musieliby odpowiadać za swoje działania? Niedopuszczalne!
Czym jest wolne słowo w praktyce? To bardzo konkretne pojęcie, dające się zmierzyć i wystandaryzować. To przede wszystkim „pluralizm materialny”, wyrażający się mnogością gazet, radyj i stacji telewizyjnych o bardzo różnej orientacji, zasięgu i liczbie odbiorców; to realny dostęp przedstawicieli różnych opcji do mediów publicznych; to antykoncentracyjne prawo, uniemożliwiające skupianie zbyt wielu mediów prywatnych w jednym ręku; to wreszcie rzetelne dziennikarstwo, którego kardynalne spośród naczelnych zasad są bodaj trzy: informować o wszystkim (brak tematów tabu), oddzielać wiadomości od komentarza, udzielać głosu drugiej stronie.
Wolność słowa, to wolność wyrażania naszych myśli, naszych poglądów i opinii. To wartość wielka i podstawowa. Media, które tak krytykuję, chciałyby nieograniczonej i niekontrolowanej wolności nie dla słowa, lecz dla siebie, czyli dla mediów – a to dalece nie to samo. Wartością nadrzędną (ogólnoludzką, międzynarodową, konstytucyjną) jest wolność słowa, a wolność mediów staje przed szereg dopiero wtedy i tylko wtedy, gdy służy tej pierwszej wolności.
Te nasze kongresowe głosy przypominają wołanie na puszczy albo gadanie dziada do obrazu - lecz co nam zostało? To NIE MY uchwalamy ustawy, ale na pewno MY potrafimy nazwać po imieniu różne niedobre rzeczy, procesy i zjawiska, i na pewno MY możemy wskazać propozycje rozwiązań, i na pewno MY musimy ciągnąć za rękaw polityków. Powtórzę zatem: w dziedzinie mediów, których działalność coraz silniej wpływa na nasze społeczne życie, nie ma pilniejszych i ważniejszych zadań reformatorskich niż nowe prawo prasowe i nowa ustawa o publicznym radiu i telewizji. To niemal dzisiejsza polska racja stanu. Bez tego ani rusz.
A oto druga sprawa. Nie teoretyczna, nie systemowa i nie generalna, lecz bardzo praktyczna i bardzo konkretna. Choć dla naszej polskiej kultury – zwłaszcza tej rozumianej dosłownie, tej codziennej, powszedniej, bieżącej – chyba tak samo ważna.
Proszę posłuchać, jak brzmią obok siebie takie oto nazwiska: Leszek Balcerowicz i Jan Olszewski? Adam Strzembosz i Włodzimierz Cimoszewicz? Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski? Robert Kwiatkowski i Marek Markiewicz? I jeszcze kilkanaście innych, równie znanych, i równie kontrastowych... Czy to możliwe, aby TAK RÓŻNYCH ludzi coś łączyło?
Owszem. Wszyscy oni bezwarunkowo i z całą mocą wsparli postulat wyrugowania wulgarnych przekleństw z telewizji, oraz upoważnili mnie do poinformowania opinii społecznej o tym ich stanowisku.
„Prawdziwych” przekleństw jest w polszczyźnie tylko pięć (plus przedrostki i fleksja). Obowiązujące prawo zabrania użycia tych pięciu plugawych słów w mediach elektronicznych od rana do nocy (dokładnie: od godziny 6 rano do godziny 11 wieczorem). Ale to prawo jest nagminnie łamane, próby zaś przeciwstawienia się takiemu łamaniu są odbierane jako – uwaga, uwaga – zamach na świętą wolność słowa oraz jako ograniczanie swobód twórczych ludzi kultury! Walka z tym chamstwem przegrywa u prezesów TVP i TVN (Dworak, Wildstein, Miszczak), w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji (Waniek, Kruk) oraz w prokuraturze i w sądach powszechnych, rzecznik zaś praw nomen omen obywatelskich Janusz Kochanowski na prośby obywateli nie odpowiada w ogóle. Wszystko to zostało z detalami (nazwiska, daty, dokumenty, zdjęcia) opisane w tym oto książkowym zbiorze reportaży, proszę bardzo, „Wariacje Obywatelskie”, strony 11-64.
To jest bardzo konkretna, bardzo wymierna i bardzo klarowna sprawa, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę intensywność wpływu telewizji na młode pokolenie. Sprawa, wydawałoby się, bezsporna i oczywista. A jednak od kilku lat niemożliwa do załatwienia. Zostawiam ją na Państwa głowie i dziękuję za uwagę.
Stanisław Remuszko
http://www.remuszko.pl/kongres/