A swiat realny przeciez gdzies byc musial. Ale jak byc pewnym, ze to wlasnie te zdazenia a nie inne sa realne. Powoli ogarniala go panika...
- Fuck that shit!- pomyslal i w przyplywie desperacji szarpnal drzwi. Przed nim stal ON.
- A wiec jestes... - przez zacisniete i nagle spierzchle gardlo wyskrzeczal Kapitan.
- Taaa... Jestem ktory jestem - niedbale, z pewnym niesmakiem odparl On - Juz myslalem, ze mam tu z toba spokoj i ze przeszedles w wyzszy stopien zageszczenia umyslowego, a sie okazuje ze mnie Q w czlona zrobil i z drogi ku niematerialnego oswiecenia cie zawrocil. Aj waj! I co ja teraz z toba mam zrobic? Leb ci ukrecic, czy co?
- Eee tam... zaraz leb ukrecic - kapitan rzekl niepewnie, cofajac sie powoli rakiem - Godzi sie tak?
- Godzi, nie godzi, jam ten co w swiatlosci brodzi. I ja mowie co ma byc!
Kapitan goraczkowo poszukiwal w myslach argumentow, by ocalic swoja skore, jednoczesnie instyktownie, acz chylkiem cofajac sie.
- O! A milosc? Litosc? Win przebaczenie? - wykrzyczal z nadzieja.
- Grzechow odpuszczenie, na szaniec rzucane kamienie... Ach wy, ludzie... Ornung ma byc! Lat juz pare minelo, jakes sie w czasie rozpuscil, jak nie przymierzajac lzy w deszczu, a jeszcze mi tu kazania prawic zaczniesz. I kwekac i stekac...Nie badz pan baba! Czas umierac!
Kapitanowi serce stanelo w gardle, mysli krazyly jak stado sploszonych gawronow, krakaniem wieszczacych koniec. Wtem z chaosu wylonil sie fragment, ktorego nie rozumial, ale ktory nieoczekiwanie dal mu nadzieje: Q wywolal go z niebytu. Tak ON powiedzial.
- Q, na Boga! Ratuj!