Od dłuższego czasu kino SF przeżywa dramatyczny kryzys. Nie powstają żadne dobre filmy. Ostatnim filmem "SF" (celowo w cudzysłowiu) była chyba "Wojna światów", w której scjentologiczny Tom Cruize próbuje walczyć z Marsjanami, jednocześnie odbudowując swoją własną rozbitą rodzinę. Oglądając takie filmy mówi się w końcu: "OK. Mam dosyć." I oczywiście jak to zwykle bywa w amerykańskich produkcjach, efekty specjalne mają nam wynagrodzić braki w scenariuszu. Nie krytykuję tutaj H.G. Wells'a i jego książki. Powstała ona bardzo dawno temu i faktycznie mogła robić wtedy na ludziach wrażenie. Dzisiaj jednak potrzeba czegoś innego, czegoś bardziej realnego, a nie żelowego stwora o tysiącu macek.
Piszę to, bo wczoraj byłem w kinie na filmie SF "W stronę słońca" (ang. Sunshine). Wybrałem się na niego, gdyż zauroczył mnie trailer. Nie pierwszy zresztą raz. Tym razem jednak wielkiego rozczarowania nie było, za to całkiem rozsądna rozrywka. W trailerze wykorzystana była muzyka z filmu "Requiem dla snu", która w połączeniu z obrazem robi piorunujące wrażenie. W filmie oczywiście jest już odrębnie skomponowana muzyka, ale słucha się jej bardzo przyjemnie. Jednym słowem wizualnie, dźwiękowo i muzycznie jest to film bardzo dopracowany.
No ale co z fabułą?
Nasze słońce umiera z jakieś bliżej nieokreślonej przyczyny. Nie znam się na astronomii, ale pomysł wydaje mi się tandetny i naciągany. (Wiadomo, że kiedyś nasze ukochane słoneczko zgaśnie, ale wtedy albo będziemy już bardzo daleko stąd, albo już od dawna nie będziemy istnieć - pomińmy jednak ten fakt) Nasza planeta zamienia się powoli w lodową kulę, na której nie sposób żyć. Ludzkość buduje więc największą w dziejach bombę nuklearną i wysyła ją na pokładzie statku kosmicznego Icarus w kierunku słońca. Cel: bezpieczne dotarcie z ładunkiem na powierzchnię gwiazdy i detonacja. Reakcja termojądrowa ma ponownie rozpalić słońce. Niestety misja statku kończy się niepowodzeniem. Nikt nie zna przyczyn. W akcie ostatecznej desperacji ludzkość buduje drugą i ostatnią bombę. Na więcej nie będzie już zasobów naturalnych. Statek Icarus II wyrusza z tą samą misją. Tak rozpoczyna się akcja.
Jak to zwykle bywa w filmach tego typu nie obyło się bez naginania praw fizyki, ale w gąszczu zdarzeń można przymknąć na to oko. W zasadzie to nie mamy wyboru i musimy to zaakceptować, tak długo jak jesteśmy w kinie.
Czym film się broni?
Jest klimatyczny. Świetny wizualnie i muzycznie. Reżyser inteligentnie podkręca napięcie akcji. W filmie biorą udział niezbyt znani aktorzy i to się liczy na plus. Nie ma tutaj żadnych super-plastic-sex-muscle-american-heros o nienagannym makeup'ie bez względu na to co się dzieje. Sam reżyser nie jest Amerykaninem, lecz Brytyjczykiem, który sparzył się w Hollywood. To twórca między innymi Trainspotting.
No i chyba największy plus: w końcówce filmu, który jakby nie było dotyczy ocalenia ludzkości, nie powiewają amerykańskie flagi. Nie ma też żadnych patetycznych przemówień szefów ONZ'tów, prezydentów tudzież innych Pentagonów... To znaczący postęp.
I na koniec rekomendacja dla maźka - zakochanego w widokach kosmicznych. Film niesamowicie oddaje klimat bezkresu i bezlitosnego piękna naszej galaktyki. To trzeba zobaczyć w kinie. Jest scena, w której załoga Icarusa z nieukrywanym zachwytem podziwia majestat kosmosu. Jestem pewien, że chciałbyś wtedy tam być. Nie czekaj aż to się pojawi na DVD, bo stracisz wiele wrażeń.
CU
Deck