Jak wiadomo, Mistrz poza "Starymi Trekami" i takimiż "Warsami" oglądał regularnie filmy o takim jednym agencie. A, że premiera kolejnej części niedawno była, założę i o nim wątek, dzieląc się na wstępie wrażeniami z powtórki kilku bardziej cenionych odsłon cyklu bondowskiego.
Na pierwszy ogień poszły najbardziej dochodowe, acz nie najlepsze (ale i nie najgorsze) filmy z najlepszymi ekranowymi Bondami, które łączy w dodatku motyw jachtu i prrzechodzącej na stronę bohatera dziewczyny antagonisty, czyli
"Thunderball" i
"Skyfall".
Pierwszy z nich to chyba najbardziej blockbusterowa z produkcji bazujących ściśle na utworze Fleminga - operacje plastyczne, władze SPECTRE w całej krasie, bomby atomowe, multimilionerskie jachty i rezydencje, płetwonurkowie i podwodne bitwy, a przy tym jest to wszystko nakręcone tradycyjnymi metodami i zasadniczo - jak twierdzą stosowne źródła - mieszczące się w granicach prawdopodobieństwa.
Drugi znów - twórcy jakby chcieli dać nam na raz współczesny film sensacyjny typu "Bourne'ów" czy produkcji Tony'ego Scotta i klasycznego "Bonda" zarazem, ale nie zgrzyta to, obie konwencje się uzupełniają i ogląda się dobrze. (Nieco gorzej, że twórcy sami nie wiedzą czy chcą nam dać nam uwspółcześniony prequel produkcji z Connery'm, na co wskazuje wprowadzenie
originowej historii Moneypenny, pokazującej też genezę jej specyficznych relacji z 007, i zastąpienie żeńskiej M bardziej tradycyjnym, męskim następcą; czy też sequel - co znów sugeruje nowy Q podkpiwający sobie z wynalazków poprzednika, klasyczny uzbrojony Aston Martin z lamusa i podkreślanie wieku-i-zmęczenia Bonda.
*)
* Acz to, co nie broni się potraktowane dosłownie, lepiej sprawdza się jako swoiste podsumowanie 50 lat cyklu.
Przy czym stary przebój wygrywa z nowym w minimum trzech miejscach.
Po pierwsze - na płaszczyźnie
villainów. Largo jest psychologicznie płytki jak kałuża, ale, choć niepotrzebnie - na swoją zgubę - cacka się z protagonistą (jeden Goldfinger tak nie miał... do czasu), wypada przekonująco w roli szemranego biznesmena - roztacza wokół siebie aurę jaką czuć wokół ludzi posiadających sporą władzę, jest zdecydowany, bezwzględny, także odważny. Silva z kolei... ma dużo cech inteligentnego antagonisty, kilka ruchów przed bohaterami, ale jest też niespójny - oscyluje pomiędzy bezwzględnym zabójcą,
upadłym superagentem, a wykazującym skłonności autodestrukcyjne szaleńcem, nie radzącym sobie z wewnętrznymi demonami, uboższym bratem nolanowego Jokera, mającym b. dziwny, miłosno-nienawistny stosunek do M; to co miało mu dodać głębi czyni go niewiarygodnym
*.
Po drugie - w kategorii występu groźnych zwierząt. Rekiny wyszły jak trzeba; szanghajskie warany to wątek przegięty i nierealistyczny.
Po trzecie - finalna walka. Przybycie na miejsce konfrontacji z zapleczem w postaci małej armii nurków CIA ma znacznie więcej sensu niż trzyosobowe zastawianie pułapki na oddział zabójców wyposażony w broń automatyczną i helikopter.
Jest też "Thunderball" filmem bardziej jednolitym narracyjnie od swojego jubileuszowego następcy, co w moich oczach czyni go - mimo niższych ambicji - także lepszym całościowo.
* Pewną przesadę, z jaką Raoul S., czy raczej Tiago Rodriguez, pcha się w sam środek akcji (w tym - w paszczę przeciwnika) wytłumaczyć łatwiej, na gruncie konwencji; w końcu to poprzednik, mającego podobne nawyki, bohatera gł. No i wpisuje się to w jego samobójcze ciągoty.
Choć z drugiej strony w "Skyfallu" można zauważyć podkreślanie psychopatii pracowników wywiadu - James nie przejmuje się życiem postronnych - dwakroć pozwala wrogom wykończyć ofiary, by zaatakować ich w chwili, gdy poczucie tryumfu uczyni ich nieuważnymi; jego szefowa znów wydaje Chińczykom swojego agenta, nie ewakuuje się też zawczasu z sali przesłuchań, by narażając ministrów na udział w strzelaninie, przekonać ich o ważności MI6. Nie wiem na ile to wiarygodne, ale dodaje fabule gorzkawego, na swój sposób szlachetnego, smaczku. (I wpisuje się w tradycję "Goldfingera", w którym mister Bond potrafił zasłonić się przed ciosem... kochanką.)
Podkreślanie znaczenia technologii komputerowych i cyberprzestępczości, choć dość ograne, również tu liczy się na plus.
Dodam jednak, że - jak widać - nie wszyscy by się ze mną zgodzili co do takiego a nie innego uszeregowania w/w filmów:
https://www.gamesradar.com/best-james-bond-movies/I szwarccharakterów z nich:
https://www.gamesradar.com/best-james-bond-villains/
Potem sięgnąłem po "Bondy" uważane za najlepsze -
"Goldfinger" i
"Casino Royale".
Owszem, można tu - w obu wypadkach - narzekać na pewne zmiany w stosunku do oryginału: Le Chiffre z Niemco-Polako-Żyda i Aleistera Crowley'a zmienia się w znacznie bardziej urodziwego Albańczyka-bezpaństwowca, a jego zasięg oddziaływania rośnie z lokalnego na globalny (bo nie jest już skarbnikiem związków zawodowych, a światowego terroryzmu); gdy zaś mowa o Goldfingerze wypada istotna informacja, że był słupem radzieckich służb; Pussy Galore z kolei awansuje z włamywaczki na pilotkę. Owszem, Vesper Lynd umiera znacznie bardziej efekciarsko, niż w powieści. Owszem, stanowi pewien zgrzyt, że bezwzględny Auric G. zaczyna od pewnego momentu obchodzić się z 007 prawie jak z jajkiem (w książce było to wyjaśnione b. prosto, pozorowaną zdradą Bonda; wyjaśnienie filmowe, które ma chyba pozwolić bohaterowi gł. zachować pokazową wręcz niezłomność, nie przekonuje). Ale... w obu wypadkach mamy zasadniczo zachowane najistotniejsze zalety flemingowskiej prozy, a zwł. flemingowskich fabuł, wzbogacone o - zwykle mieszczące się w granicach dobrego smaku - efekciarstwo (w starszym filmie będzie to w pierwszym rzędzie malownicza scena odprawy u tytułowego antagonisty, w nowszym - Bond - jak to ktoś słusznie nazwał - zabijający jak Terminator). W obu też produkcjach 007 dostaje interesujące partnerki - silne, inteligentne, rozdarte między dobrem a złem, nie dające wejść sobie na głowę, i trudne do zdobycia. Przeciwnicy zaś - mimo zasygnalizowanych zmian - należą do najciekawszych w całej serii; bardzo różniąc się od siebie (jeden jest elegancikiem o kamiennej twarzy psychopaty, drugi - wręcz archetypicznym czerstwym nowobogackim chamem) obaj przekonują jako zarazem dość wysoko postawione i b. szemrane figury (choć nie jest jasne na jakich kalkulacjach Goldfinger opiera nadzieję, że nie zostanie odstrzelony przez CIA czy MI6, choćby z zemsty, gdy przeprowadzi swój plan; w powieści było to oczywiste - planował nawiać do CCCP, choć tam znów zgrzytało, że człowiek tak zakochany w złocie musiałby tym sposobem porzucić blichtr kapitalistycznego życia, a zgromadzone sztaby - najprawdopodobniej - oddać mocodawcom). Do tego w wypadku "C.R." dochodzi wysmakowana elegancja wielu scen, zaś w przypadku "G." - pierwszy występ ikonicznego białego smokinga i niemniej ikonicznego Astona Martina. Jednak jakoś tak jest, że łatwiej wytykać wady nędznych filmów, niż chwalić dobre, więc skończę na tym i przejdę już do konkluzji, że mamy do czynienia z dwoma klasykami w swojej klasie
, których raczej nie da się nie lubić lubiąc Bonda.
Następnie wziąłem się za
"The Spy Who Loved Me" i
"GoldenEye", czyli "Bondy" pozytywnie komiksowe.
"The Spy...". Schemat fabularny nieoryginalny, bo w dużej mierze jest to podwodna kalka wcześniejszego "You Only Live Twice", a znów główny antagonista to bardziej ludobójcza wersja kapitana Nemo (powielająca w dodatku cechy wielu bondowskich przeciwników od doktora No począwszy), ale... nemowska charyzma i miłość do morskich głębin bije - w roli światła odbitego - od Stromberga w dostatecznym stopniu by - choć pojawia się w niewielu scenach - robił za jednego z najciekawszych bondowskich villainów (którego dostojny demonizm doceniłem od pierwszych ujęć z jego udziałem). Do tego dochodzi sparodiowany w "Austinie Powersie" sławetny skok spadochronowy. Niezła, choć schematyczna, walka finałowa. Jaws - wtedy jeszcze nie zredukowany do roli
comic reliefu. I -
last but not least - wątek romansowy, bo większa część tego filmu to, w ramach realizacji zapowiedzi Moore'a, że woli grać kochanka, nie - zabójcę - zgodna z
harlequinowymi schematami (rozwój wzajemnych uczuć-ujawnienie informacji wywołującej konflikt zakochanych-pogodzenie) - opowieść miłosna o 007 i atrakcyjnej major Amasovej (której poprzedniego amanta James ledwo co sprzątnął w samoobronie). Opowieść przesycona lekkim humorem, podszyta - b. fajnie pokazaną - szpiegowską, fachową, rywalizacją (mówiłem: najlepsze "Bondy" to te, w których boh. tyt. dostaje godną siebie partnerkę) i - bijącą z ekranu - atmosferą chwilowego odprężenia między Wschodem a Zachodem. Przegięta (pływający samochód i inne, coraz bardziej fantastyczne, wynalazki Q, oraz sceny ich testowania; szefowie chwilowo pogodzonych wywiadów urządzający sobie biuro w piramidzie), ale pełna wyjątkowego, nieco baśniowego, uroku. W dodatku pozwalająca nam oglądać Bonda w mundurze Royal Navy (co antycypuje podobny występ Jacka Ryana w "Polowaniu na Czerwony Październik"). Jednym słowem - godna pamięci odsłona cyklu.
"GoldenEye"? Film pełen sprzeczności i Bond pełen sprzeczności. Z jednej strony Brosnan jest chyba takim Jamesem, o jakiego chodziło Flemingowi - eleganckim, nonszalanckim, zdystansowanym, z drugiej był 007 - w momencie premiery - najbardziej realistycznym pod pewnymi względami - zamiast stale obnosić eleganckie stroje przebierał się stosownie do okoliczności w bardziej praktyczne ciuchy, z trzeciej - jest też Bondem najbardziej komiksowym, który superbohaterską niezwyciężonością przebija nawet "Terminatora" Craiga. A opowieść o nim - niby sili się na komentarz społeczny dot. upadku ZSRR, niby w wielu ujęciach wypada - jak wcześniejsze produkcje z Daltonem zresztą - jakoś kameralnie, telewizyjnie wręcz, w innych momentach jednak odpływa b. daleko w
blockbuster z czołgowym pościgiem po ulicach Petersburga oraz b. stereotypowymi, przerysowanymi, Rosjanami, Amerykaninem i (też
Ruskim, ale w inny stereotyp się wpisuje) hakerem. Najlepszym zaś tej dwoistości symbolem jest chyba Eurocopter Tiger - autentyczna konstrukcja (wtedy prototyp):
https://en.wikipedia.org/wiki/Eurocopter_Tiger...ukazana jak maszynka rodem z komiksu. (Skądinąd nie jest to tam jedyny łatwo dający się przeoczyć przejaw troski o realizm - sprzęt, wnętrza siedziby MI6 - wszystko to prawdziwe i z pietyzmem dobrane.) Innym ciekawym paradoksem jest też, że 007 mogący w końcu do woli walczyć z krasnoarmiejcami, to Bond zwycięski (a zarazem posądzany o nieprzydatność), bo pochodzący z produkcji powstałej po zakończeniu Zimnej Wojny. Albo Xenia - chwilami charyzmatyczna,
kradnąca show, chwilami w swoich morderczo-seksualnych ciągotach przerysowana poza granice tandety (dostaje też bodaj więcej scen erotycznych z protagonistą, niż pozostałe dwie dziewczyny, ale zarazem chyba... nie odbywa z nim w końcu stosunku). (Skądinąd, gdy przy paniach jesteśmy, warto odnotować i to, że zarówno Natalia, jak i psycholog z jednej z pierwszych scen, choć ładne, ubrane i ucharakteryzowane są tak, by wykraczać poza stereotyp typowej bondowskiej seksbomby.) Szef Xenii, Alec, też dwoisty -
upadły agent, prototyp Silvy, ze znacznie lepszą motywacją i wiarygodniejszą prezencją profesjonalisty, ale zarazem kompletnie nijaki.
Dostajemy więc nietypową, mimo wpisania się w większość schematów
* cyklu, odsłoną tegoż. Bardziej amerykańską, hollywoodzką, niż brytyjską, w klimacie. Ale czy złą? Niekoniecznie, jedną z ciekawszych. Choć to, co w chwili jej powstania miało być nowoczesnością, jawi się dziś staroświeckim
campem.
* Pojawia się np. ikoniczny Aston Martin (co prawda po to, by być zastąpionym przez BMW), a scena z laboratorium Q to jeszcze podkręcona kopia tych z czasów Moore'a.
Na deser zaś, zasadniczo kończąc cykl bondowskich powtórek sięgnąłem jeszcze po dwa klasyczne tytuły z Connery'm. Dwa pierwsze konkretnie. Zatem kilka zdań i o nich.
"Dr. No". Film dość prosty, ale składają się nań elementy zróżnicowane, pokazujące potencjał rozwojowy serii. Pierwszy ekranowy
villain w tradycji kapitana Nemo, choć mówi się i o jego podobieństwach do Fu Manchu, rozwinięty (w oryginale był mniej geniuszem, a bardziej sadystą), ale i złagodzony w stosunku do powieści. Udający smoka pojazd, kojarzący się z rozwiązaniami z późniejszych książek o przygodach Pana Samochodzika. "Egzotyczna" próba morderstwa z użyciem pająka. Zabójcy upozowani na
trzy ślepe myszy (
karnawałowy, maskaradowy, pomysł powtórzony poniekąd w scenie pogrzebowej egzekucji w "Live and Let Die"). Ale też spora dawka detektywistyczno-szpiegowskiego realizmu (kłania się zwł. scena w hotelu, gdy 007 przedsiębrał konieczne środki bezpieczeństwa). Idąca w poprzek przekonaniu, że historie o Jamesie B. to czysty seksizm, wpleciona od niechcenia w główną narrację opowieść Honey o gwałcie i zemście. Trochę pogodnego karaibskiego klimatu (podkreślanego kiczowatą, ale wpadającą w ucho pioseneczką o mango i bananie). Futuryzm - dziś retrofuturyzm - kojarzący się odlegle i z "Milczącą gwiazdą" czy "ST: TOS-em". Relatywnie drobna wzmianka o programie Mercury i amerykańskich przymiarkach do lotu na Księżyc. I początek wielu bondowskich ekranowych - dobrych i złych - tradycji. Jednym słowem kamień milowy rozwoju kina rozrywkowego, początek dochodowej
franczyzy, która przetrwała dziesięciolecia, a zarazem mój pierwszy książkowy i drugi filmowy "Bond" i
mój "Bond" (tj. odsłona, przez pryzmat której oceniam resztę serii, i która pierwsza przychodzi mi go głowy gdy o 007 pomyślę - choć z czasem musiała podzielić się miejscem na szczycie z "C.R."
*).
* Skoro o nim mowa... W "Doktorze..." James twierdzi, że w zasadzie nie zna Leitera, choć w "Casino..." zawarł z nim nawet pewien układ. Jeśli - mimo nadpisań - traktować te filmy jako całość, ktoś może zarzucić, że mamy tam
discontinuity, jednak... da się powiedzieć, że jest ona pozorna, bo Bond nie chciał się szefowi przyznać, że był gotów odstąpić Le Chiffre'a CIA.
"From Russia with Love" - b. efektowny początek - śmierć Bonda (sobowtóra, ale zawsze
). Hurtowy wysyp antagonistów - Rosa Klebb, Red Grant, Kronsteen (poniekąd prototyp/następca Le Chiffre'a; w jego roli pierwszy polski akcent cyklu
- Władysław Sheybal), Blofeld, cała wyspa szkolonych zabójców - dający zarazem po raz pierwszy pełniejsze spojrzenie na SPECTRE i zasady działania tej organizacji. Koloryt turecko-postbizantyjsko-bułgarsko-cygański (dziś powiemy raczej: romaki), którego istotną częścią jest sympatyczny stambulski biznesmen i rezydent MI6 - Kerim Bej (niestety, ginie). W pierwszym rzędzie jednak podchody szpiegowskie (początkowo niemrawe, jak to na globalnej prowincji, gdzie nawet agenci konkurencyjnych wywiadów żyją w swoistej przyjaźni; potem coraz krwawsze za sprawą jątrzącego czynnika zewnętrznego) czyniące tę właśnie odsłonę serii najbardziej realistycznym, oddającym atmosferę Zimnej Wojny,
spy thrillerem w jej składzie (choć wrażenie to trochę psuje fakt, że przeciwnicy - w tym Grant, choć niby urodzony zabójca - niepotrzebnie obcyndalali się z 007, choć było kilka dobrych okazji, by szybko go wykończyć; oraz końcówka skręcająca w kierunku czysto sensacyjnej strzelaniny). I kolejny kosmiczny
smaczek - tym razem portret Gagarina na ścianie rosyjskiej ambasady. Bardzo dobry (w swej klasie), mimo wspomnianych mankamentów, film. Gdyby nie one, zaryzykowałbym opinię, że najlepszy film o Bondzie. Tak powiem tylko, że jeden z lepszych.
ps. Dyskusja panelowa Ian Fleming vs John le Carré:
I dwie dość znane strony o wiadomo kim:
https://www.007.com/https://www.007james.com/Oraz ranking filmowy sprzed 9 lat:
https://esensja.pl/film/publicystyka/tekst.html?id=15203