Jak nic się nie dzieje, wszystkich na wakacje porwało (niebacznie wywołana, przez Medelejne, z lasu) UFO, forum żyje linkami wrzucanymi ze znudzenia, jedyny kto się popisuje pisaniem sążnistych postów to spambot (którego post nic odkrywczego zresztą nie zawierał, bo fizjologię człowieka znamy chyba wszyscy) to jest dobry czas błysnąć merytoryczna wypowiedzią, licząc, że to zobliguje ufoki do oddania nam Forumowiczów ;).
Zatem - ryzykując gromy za prowadzenie wykopalisk - napiszę o książce Lema, której nie uważam bynajmniej za najlepszą w bogatym mistrzowym dorobku, ale do której wracam chyba najchętniej, i najczęściej. Są to mianowicie "Opowieści o pilocie Pirxie". Za co je tak lubię? Po pierwsze za bohatera. Jest on bohaterem w obu znaczeniach tego słowa, ale nie jest tanio heroiczny, w amerykańsko-westernowym stylu. Po drugie: za klimat; zostało w tym klimacie coś z tamtych lat, gdy cała ludzkość (a przynajmniej jej piśmienna część) ekscytowała się - jak wtedy szumnie mawiano - podbojem Kosmosu, jest też w nim taka niezwykła zwyczajność, Kosmos występuje tam w roli codziennego (choć niebezpiecznego) środowiska ludzkiego bytowania (powtórzyć to umiał dopiero Scott, w "Obcym"); teraz doszło do tego coś z uroku starych, zdezaktualizowanych, a nadal przyciągających uwagę, wizji Verne'a, jednym słowem mieszanka piorunująca, która równie mocno "trzepie" mną, przy każdym powrocie do tej ksiażki.
A tak ładnie pisał o "Pirxie" Oramus:
Lecz i wizja astronautyki praktycznej obecna w "Pirxie" dziś wygląda całkiem jak z Verne'a. To ciągłe cementowanie rozszczelnionych stosów, radioaktywne przecieki, częsta nieważkość z włączaniem ciągu przez autopilota bez ostrzeżenia, wskutek czego ludzie spadają spod sufitów jak gruszki, łamiąc sobie kości. Ta straszliwie archaiczna terminologia i rekwizytornia: dzielność zamiast mocy, taśmy rejestracyjne w dobie zdobywania obcych systemów planetarnych, cyrkle do kreślenia kursów, kalkulatory zamiast komputerów. O zjawiskach i rekwizytach z XXI wieku mówi się w "Pirxie" językiem z końca wieku XIX. Te lądowania wielusetmetrowymi wrzecionami o masie idącej w tysiące ton - czysta abstrakcja i groza. O tym wiemy dziś, bogatsi o znajomość rozwoju techniki - wtedy kosmos wydawał się prosty, swojski i rad z kontaktu z człowiekiem.
Wizje te, choć powoli wyczerpuje się ich moc futurystyczna, są nadal na tyle sugestywne, że przez długi czas myślałem o kosmosie językiem "Pirxa". Cała procedura wymiany komunikatów z bazami - Luna Główna do Albatrosa cztery Aresluna - na długo wryła mi się w pamięć i wydawało się niepodobieństwem, że kosmonauci mogliby gadać inaczej. Co bezwzględnie z tej prozy ocalało i co dalej imponuje, to warsztat, forma literacka, rozgrywanie intrygi, wyciskanie z pomysłu tyle, ile się tylko da. Sprawność tych powiastek jest imponująca, tam, gdzie Lem przeszedł, zostawało samo suche, spalona ziemia, splądrowany kosmos, tak iż ewentualni epigoni nie mieliby już nic do roboty. Wizje Lema, i te z "Pirxa", i skądinąd, po części zestarzały się jak wszystko na tym świecie, poddane erozji czasu, ale przedtem zastygły w klasykę, co nie jest zwykłym losem dzieł literackich. Gdy większość z nich odlatuje w niebyt, tylko nieliczne zostają zaklęte w marmur klasyki, co przynajmniej częściowo gwarantuje przetrwanie - jeśli nie w umysłach (Nikt nic nie czyta...), to przynajmniej w bibliotekach.
"Pilot Pirx jako Sherlock Holmes" (http://niniwa2.cba.pl/pilot_pirx_jako_sherlock_holmes.htm) (z tomu "Bogowie Lema")
(Pod wytłuszczonym zdaniem, mógłybym sie podpisać.)
Na drugim miejscu zaś stoją u mnie "Bajki robotów". Gdyby byly napisane serio, stanowiłyby jedno z najbardziej poruszających skalą opisywanych zjawisk, dzieł hard SF. Do tego dochodzi element zabawy wątkami baśniowymi, kontynuacja tradycji powiastek filozoficznych i mistrzowstwo stylistyczne. Można obierać te "Bajki..." jak cebulę warstwa (znaczeniowa) po warstwie. Dlatego stanowią lekturę uniwersalną: w jakim usposobieniu bym się do nich nie brał, zawsze coś dla siebie znajdę.