SF gatunkiem literackim niewątpliwie jest (często także gatunkiem literacko topornym) często jednak bywa nośnikiem idei. Czasem nawet te idee zasługują na uwagę.
Zresztą Lem miał tego doskonałą świadomość i może nawet dlatego tak ostro atakował SF, że wiedział, że można od niej wymagać znacznie więcej. Choćby przygotowywania na "szok przyszłości", by pozostać przy myśli przewodniej tego wątku.
Zresztą oddajmy głos Mistrzowi:
uważam, że tak „normalna” literatura, jak Science Fiction, znajduje się z każdym upływającym rokiem w coraz większym zagrożeniu. Zagrożenie to nie pochodzi stąd, że powstała „straszna konkurencja” w postaci filmu, telewizji, masowych środków przekazu, że ludzie wolą patrzeć w mały lub duży ekran, niż czytać książki. Zagrożenie pochodzi stąd, że tracimy orientację w natłoku światowych zajść, czyli że nie potrafimy rozpoznać ich realnej hierarchii — rozróżnić ustopniowania ich wagi dla naszego aktualnego i przyszłego losu. Czujemy, że cywilizacja w potężnym ruchu odrywa się, że jest odrywana od swych korzeni tradycyjnych, historycznych, że dlatego musi sondować swoją przyszłość, że musi podejmować dziś decyzje, których skutki uratują bądź porażą nasze dzieci i wnuków. Ten stan jest ponad nasze siły i zwie się go nieraz future shock, więc — porażeniem wizjami nieogarnionej, rozdartej sprzecznościami, a zarazem nieuchronnie nadciągającej przyszłości. Ten stan rzeczy zastał literaturę oraz Science Fiction nie przygotowanymi. To, o czym dziś prawi beletrystyka „normalna”, jak i to, co opowiadają kolorowe książki SF, rozchodzi się i rozwodzi się ze światem, który jest, i tym bardziej ze światem, który się staje — u bram wiodących w wiek XXI. „Zwykła” literatura często zamyka się w samej sobie lub uchodzi w mutacje mitologiczne, w „aleatoryzmy”, w mowę ciemną i splątaną — a Science Fiction umyka w pseudonaukową bajeczkę lub straszy nas uproszczonymi wizjami przyszłych koszmarów cywilizacyjnych. Obie więc skłaniają się do nietożsamych form — rezygnacji z działania, które nadało literaturze godność, a które J.Conrad nazwał „wymierzaniem sprawiedliwości widzialnemu światu”. Lecz aby sprawiedliwość wymierzyć, trzeba pierwej zrozumieć racje sądzonych stron; toteż nic nie może być ważniejsze ponad wysiłek zrozumienia, dokąd świat nasz zmierza, i czy mamy mu stawiać opór, czy też, akceptując ten ruch, aktywnie w nim uczestniczyć.