Jeszcze nie skończyłam, ale wczoraj akurat czytałam relację Siergieja Sobolewa - jak każda historia z tej książki - jest pozostawiona bez komentarza, weryfikacji, ale mówi o sobie:
Właściwie jestem specjalistą w dziedzinie rakiet, konkretnie - paliw rakietowych. Służyłem w Bajkonurze. Programy "Kosmos" i "Interkosmos" to duży kawał mojego życia.
I w dalszej części:
W pewnej chwili powstało niebezpieczeństwo wybuchu jądrowego. Trzeba było spuścić wodę gruntową spod reaktora, żeby nie dostała się tam mieszanina stopionego uranu i grafitu, które razem z wodą stworzyłyby masę krytyczną. Wybuch o mocy trzech do pięciu megaton. Nie dosyć, że Kijów i Mińsk uległyby wtedy zniszczeniu, to także na olbrzymiej połaci Europy nie dałoby się żyć. Wyobraża sobie Pani?! Katastrofa na skalę kontynentu.
/.../
ale ja nie o tym - to pierwsze zdanie: "W pewnej chwili powstało niebezpieczeństwo wybuchu jądrowego..." czyli jednak wcześniej go nie było?
Porównałem cytat z oryginalnym rosyjskim tekstem – przekład absolutnie wierny.
Hm… jakoś nie wypada kwestionować słów bohatera, Siegieja Sobolewa, ale, ale... Czyżby wówczas na serio rozważano możliwość wybuchu o mocy
3..5 megaton?
Spodziewam się, każdy, kto choć trochę zna się na fizyce jądrowej, potwierdzi – to nonsens. Takiego nie może być. Nie może i już. Taką moc może osiągnąć tylko ładunek termojądrowy. Zwykła atomówka to moc rzędu dziesiątków kiloton, wyposażona w booster deuterowo-trytowy – najwyżej setek.
I jeśli tak łatwo da się zbudować urządzenie klasy megatonowej – zwłaszcza na nisko wzbogaconym uranie – to nad czym w ogóle pracowali Edward Teller, Stanisław Ułam i Andriej Sacharow? Po co te skomplikowane dwu- i trójfazowe schematy, tryt, deuterek litu itd?
Co więcej, nawet o kilotonach nie ma mowy. Gdyby korium dostało się do wody w basenie pod reaktorem (po rosyjsku
бассейн-барботёр, po angielsku
wet-well, po polsku nie wiem
; nawiasem, Sobolew z jakichś powodów pisze o wodach gruntowych. "Spuścić wodę gruntową" – hmmm?
)
...powtarzam, gdyby się dostało, prawdopodobnie rzeczywiście zaszedłby wybuch, ale bynajmniej nie ten „klasyczny”, z ognistą kulą, jak w Hiroszimie. Tak sobie, jeszcze jeden
fizzle jądrowy.
Z tego co czytałem wynika, że naprawdę najgorszy scenariusz, którego się wówczas obawiano – to „syndrom chiński”:
https://en.wikipedia.org/wiki/Nuclear_meltdown#China_syndromeO, tutaj a propos losów trzech nurków:
The initial explosion, however, had broken the control circuitry which allowed the pool to be emptied. Three station workers volunteered to go manually operate the valves necessary to drain this pool, and later images of the corium mass in the pipes of the bubbler pool's basement reinforced the prudence of their actions.[40] (Despite the extreme risk of their mission, all three workers lived at least 19 years past the incident: one died in 2005 of heart failure, and the other two remained alive as of 2015.[41][42])Szczerze mówiąc, nie do końca rozumiem, na czym polega niebezpieczeństwo takiego rozwoju wydarzeń. Po co mu przeszkadzać?
No, powiedzmy, nie obejdzie się bez lokalnego skażenia wód gruntowych. To jasne. A co poza tym?
Hipotetycznie, roztopiony rdzeń reaktora wypali dziurę, studnię, zagłębi się w ziemi na kilkadziesiąt albo kilkaset metrów. A choćby do płaszcza albo nawet do jądra planety – i pies z nim tańcował. Im głębiej, tym lepiej. Zdaje się, to najlepszy i najtańszy sposób, by pozbyć się na zawsze tamtego paskudstwa