"Niezwyciężony" Stanisława Lema to książka, do której się wraca. Jest coś magnetycznego, a zarazem niepokojącego w tej z pozoru prostej historii nieudanego podboju obcej planety. Motyw próby sił i zmagania się odkrywców z nieznanym przewija się przecież w fantastyce naukowej zbyt często, by stanowić mógł dla czytelnika niespodziankę, a jednak… W historii opowiadanej przez Lema jest coś więcej niż tylko efektowne sceny bitewne i makabryczne znaleziska; pod płaszczem typowej sensacyjnej fabuły, (choć niezwykle atrakcyjnej dla czytelnika) kryją się głębsze pokłady zagadnień, które już tak proste i oczywiste w odbiorze nie są, a które tak naprawdę stanowią o sile tej opowieści. Już sam tytuł książki zdaje się być jakże przewrotnym, bo czy ten Niezwyciężony, statek, którego imię jest jak zaklęcie i dobra wróżba w jednym, jak talizman naiwnej ludzkiej wiary w potęgę maszyn, nie ponosi na Regis III spektakularnych porażek? Niosąc na pokładzie misję ratunkową, ląduje na tej pustynnej, samotnej planecie, która, choć wciąż niezbadana, zdążyła stać się już grobem innej wyprawy, ekspedycji Kondora. Załoga Niezwyciężonego przystępuje do poszukiwań zaginionych bez wieści kolegów, nieświadoma zamieszkujących planetę mechanicznych istot. Odkrycie ich będzie dla badaczy zaskakujące, zrozumienie trudne, a akceptacja niemożliwa; nie chodzi tu tylko o ich niespotykaną nigdzie wcześniej mechaniczną, choć kojarzącą się nieodparcie z żywymi zwierzętami postać małych „muszek”. Cóż, kierują się one bowiem instynktownym odruchem obronnym, który każe im niszczyć wszystko, co emituje choćby nikłe pole energetyczne. Odruchem nabytym miliony lat wcześniej, gdy musiały walczyć na śmierć i życie o panowanie nad planetą z jej ówczesnymi mieszkańcami, a który sprawia, że zarówno dla człowieka, jak i dla jego automatów stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo. Siłą „muszek” jest mnogość, bronią czarna chmura, której postać przyjmują w chwili ataku, a która budzić będzie już wkrótce postrach wśród ludzi, jak wszystko, co nieznane, niebezpieczne i zdawałoby się - niezwyciężone. Bo czyż ludzie nie wytaczają daremnie przeciw tym maleńkim automatom swych najcięższych, najmocniej opancerzonych maszyn? Czy dawni mieszkańcy tej planety, wielkie i potężne roboty, których szczątki znajduje ekspedycja, nie uległy również tym walecznym maleństwom? To, jak niewiele pozostało po tych starożytnych kolosach, nie wróży dobrze ludzkiej obecności na planecie. Niedługo trzeba czekać, by obce pustkowia wypełniły też wraki tych wszystkich wspaniałych pojazdów, przywiezionych przez Niezwyciężonego, które miały chronić kruche ludzkie ciała. Arkanów, latających talerzy, energobotów, wreszcie wszechmocnego cyklopa, wypróbowanych w tysiącach innych misji, na setkach innych planet. Maszyn, które nigdy nie zawiodły. Aż do teraz, aż do tej planety, bo są wrogowie, których pokonać nie sposób. Można co najwyżej ich zwieść, uśpić ich czujność i przemknąć chyłkiem, gdy nie patrzą. Co postanowią ludzie, postawieni pod murem bezradności, pozbawieni już złudzeń co do własnej potęgi i niepewni ochrony ze strony swych pokonanych mechanicznych obrońców? Czy mają podjąć próbę zagłady niepokornej formy istnienia raz na zawsze, wpisując się w niechlubną tradycję ludzkich „ostatecznych rozwiązań”? Czy raczej powinni opuścić planetę jak najszybciej, tchórzliwie uciekając przed agresorem? A może zostać tak długo, jak to konieczne, by zachować się po ludzku, nawet na obcej planecie, by nieść pomoc rannym, nawet wbrew logice i pogrzebać zmarłych, jeśli na ratunek jest już za późno. Ta właśnie część książki przemawia do czytelnika mocniej, niż wszystkie bitewne fajerwerki i tytaniczne zmagania mechanicznych potworów; to bijące serce tej opowieści. Jest w „Niezwyciężonym” genialna scena niemej rozmowy, cichego dialogu spojrzeń dowódcy i pierwszego oficera, podczas której ważą się losy kluczowej, trudnej decyzji – odlecieć natychmiast, ratując większość załogi czy zostać, ryzykując życie wszystkich? Narażać na śmiertelne niebezpieczeństwo większość, by odszukać czterech zaginionych w zamieszaniu bitewnym kolegów? I najważniejsze, być może pytanie - poświęcić życie własne, życie oficera, w imię ratowania towarzyszy? Nawigator Rohan, choć nie jest żadnym herosem, zdaje ten test odpowiedzialności i humanizmu, decydując się na samobójczą nieomal wyprawę, bo czyż godzi się porzucać współbraci, jeśli istnieje choćby nikły cień szansy, ze wciąż żyją? Nie zdoła ich ocalić, niestety. Ale wędrując samotnie za liniami wroga, w umyśle jego zrodzi się przekonanie, ze oto znalazł się na planecie, której człowiek odwiedzać już nie powinien, że należy pozostawić ja własnemu losowi, pozwolić działać jej własnej, niezrozumiałej dla człowieka ewolucji. Nie niszczyć jej małych mieszkańców, ale odejść z szacunkiem należnym innej formie istnienia, z którą porozumieć się nie sposób. W tych przemyśleniach Romana, choćby nawet zredukowanych do majaków zmęczonego walką i strachem człowieka, tkwi pewne ziarno optymizmu, bo być może człowiek przyszłości potrafił będzie wynieść się ponad ograniczenia krępującego go dyktatu bezdusznych, mechanicznych zabawek i swej gwałtownej, żadnej odwetu natury.