Autor Wątek: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]  (Przeczytany 517301 razy)

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16039
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #210 dnia: Września 26, 2012, 05:56:00 pm »
Mam mgliste pojęcie popularnonaukowe tylko, z którego wynika, że poza protonami/neutronami (czyli też atomami) istnieje inny rodzaj materii.

Na poziomie popularnonaukowym to autorzy SF (z których niektórzy ;) fizycy) bawią się pomysłami niebarionowego życia...

"Zastanawiała się, jak wygląda w oczach fotinowych istot.
Zapewne miały trudności z widzeniem materii barionowej, podobnie jak ona, stworzenie barionowe, męczyła się, chcąc je dostrzec. Być może widziały blady czworościan, cień, jaki rzucała egzotyczna materia interfejsu tworząca zewnętrzny kształt jej istoty. Być może rozróżniały niewyraźny zarys samego tunelu, gardziel przestrzeni i czasu połykającą żar, który w innym wypadku by ją zniszczył.
Stare teorie powiadały, że cząsteczki ciemnej materii zderzają się z rojami protonów w jądrze Słońca, absorbują nieco ich energii i odprowadzają ciepło. Myślano, że ciemna materia w ten sposób schładza Słońce.
Teraz spostrzegła, że te poglądy były w zasadzie słuszne, ale zbyt uproszczone. To ptaki absorbowały energię cieplną Słońca! Karmiły się podczas interakcji z protonami w plazmie. Wchłaniając energię wyzwalaną podczas interakcji fotino-proton, rosły i unosiły się po spirali z gęstszego serca Słońca, zabierając ze sobą ciepło.
Starodawni teoretycy narysowali schemat oparty na fizycznym pozyskiwaniu ciepła z jądra, co tłumaczyło gaszenie reakcji termojądrowych. Tak naprawdę ptaki karmiły się ciepłem słonecznym.
A karmiąc się, w końcu musiały zabić swojego żywiciela - jak bezmózgie pasożyty.
Oczywisty brak rozsądku, chyba że od początku taka była ich rola.
/.../
Uznała, że w życiu ptaków można zaobserwować cykle; cykl narodzin, życia i śmierci, bardzo podobnie jak u stworzeń z materii barionowej, poszczególne fotinowe ptaki mijały ją za szybko, aby mogła dosięgnąć je wzrokiem, niemniej jednak nadal prowadziła staranne obserwacje i w nagrodę dostrzegała migawkowo, jak rosną.
W końcu zobaczyła proces reprodukcji.
Zauważyła zbliżającego się nietypowego osobnika. Był gruby, tłusty, nabrzmiały protonową energią cieplną. Wydawał się jakby gęstszy - bardziej realny w ocenie barionowych zmysłów Lieserl - niż jego sąsiedzi.
Zadygotał kilkakrotnie, jego soczewkowaty obrys drżał. Poczuła niemal współczucie; wydawał się trawiony niezwykłym cierpieniem.
Nagle zaskoczył ją, wystrzelił ze swojej orbity. Zawisł na chwilę bez ruchu, a potem znów runął w pełne żaru jądro Słońca. Procesory Lieserl powiedziały jej, że ptak utracił nieco masy.
I zostawił coś za sobą.
Lieserl wyostrzyła maksymalnie zmysły. Samica zostawiła kopię - widmową kopię widoczną w postaci gęstego protonowo-elektronowego koktajlu. Była to trójwymiarowa matryca z materii barionowej. W ułamku sekundy uległa rozrzedzeniu - lecz nie wcześniej, zanim kolejne fotina zebrały się wokół niej, szybko replikując budowę wewnętrzną samicy.
Cały proces nie trwał dłużej niż sekundę. Pod jego koniec nowy fotinowy ptak, wysmukły i drobny, odsunął się od miejsca narodzin; ostatnie ślady matrycy barionowej pozostawionej przez samicę rozpłynęły się.
Lieserl wiele razy prześledziła tę sekwencję. Metoda reprodukcji była daleka od wszelkich ziemskich wzorców, nawet klonowania. Bardziej przypominała bezpośrednie kopiowanie - odcisk z trójwymiarowej matrycy sporządzonej z materii barionowej.
Pisklę musiało być niemal idealną kopią rodzica, dokładniejszą niż jakikolwiek klon. Zapewne unosiło ze sobą kopię wspomnień przodka - może nawet jego świadomość...
I zapewne również kopię wcześniejszego pokolenia - i jeszcze wcześniejszego, i jeszcze...
Lieserl uśmiechnęła się. Każde fotinowe pisklę nosiło w duszy wszystkich swoich praprzodków, gigantyczne drzewo świadomości pamiętające brzask gatunku.
„A wszystko to tworzone za pośrednictwem materii barionowei” - pomyślała z zadziwieniem. Ptaki były zależne od stosunkowej przenikalności materii ciemnej i barionowej, dzięki której odbywała się reprodukcja trójwymiarowych kopii.
Ale to znaczyło, iż fotinowe ptaki mogły się rodzić tylko tam, gdzie występowały zgęszczenia materii barionowej. Tylko w sercach gwiazd.
Bez końca oglądała wizerunki ptaków.
Emanowały jakimś niesłychanym wdziękiem i budziły w niej głęboką sympatię. Duchowo czuła się o wiele bliższa im niż lodowato spoglądającym ludziom z epoki asymilacji.
Miała nadzieję, że jej teoria - iż ptaki celowo niszczą Słońce - jest mylna."

Stephen Baxter, "Pierścień"

Oraz pomysłami na budowę tej materii co ciemna:

"- Już od dwudziestego wieku ludzkość znała sześć rodzajów kwarków - wyższe i niższe; górne i dolne oraz obce i powabne. Prawdę mówiąc, sześć było maksymalną liczbą, dopuszczalną przez założenia starego Wzorcowego Modelu fizyki. Zatem z czystym sumieniem zaprzestaliśmy dalszych poszukiwań i, jak się okazało, zrobiliśmy wielki błąd. - Tu spojrzała zjadliwie na Jaga i mówiła dalej. - Waldahudenowie również odkryli tylko sześć rodzajów tych samych kwarków. Lecz Ibowie, w chwili gdy nawiązaliśmy z nimi kontakt, zdawali sobie sprawę z istnienia dwóch następnych. Nazwaliśmy je, ze względu na odmienną połyskliwość, kwarkami lśniącymi i matowymi. Nigdy nie udałoby się ich wyodrębnić podczas rozbicia cząstek normalnej materii, ale mieszkańcy Monotonii zastosowali jedyną w swoim rodzaju metodę, wyrywając cząstki materii z kwantowej fluktuacji. W ich eksperymentach udawało się wyizolować czasem połyskliwe kwarki, lecz wyłącznie w niezwykle wysokich temperaturach. W obecnej sytuacji po raz pierwszy mamy do czynienia z fenomenem naturalnego występowania połyskliwych kwarków.
- To absurd! - rzucił Waldahuden z uporem. - Zauważyłaś, że ten cały fardint nie posiada żadnego ładunku? Czym to wytłumaczyć?
Delacorte niedbale skinęła głową, patrząc na Rissę.
- Elektrony posiadają negatywny ładunek jednostki minus jeden. Kwarki wyższe posiadają ładunek dodatni 2/3 wartości, kwarki niższe ładunek ujemny o wartości 1/3 jednostki. Każdy neutron tworzą dwa kwarki niższe i jeden wyższy, czyli bilans ładunków się wyrównuje. Natomiast proton zawiera jeden kwark niższy i dwa wyższe, więc jest naładowany dodatnio. Dopóki w atomie występuje ta sanna ilość protonów co elektronów, jego ładunek ma wartość obojętną.
Rissa zrozumiała, że wykład starszej uczonej wypada na jej korzyść, więc zachęciła ją gestem, by mówiła dalej.
- Poddana naszym badaniom materia z kwarków połyskliwych składa się z cząstek, które roboczo nazwałam paraneutronami i paraprotonami. Paraneutrony zawierają dwa lśniące kwarki i jeden matowy, a paraprotony dwa kwarki matowe i jeden lśniący. Lecz zarówno matowe jak i lśniące są pozbawione jakiegokolwiek ładunku. Bez względu na kombinację w jakiej występują, jądro pozostaje obojętne. Bez dodatnio naładowanego jądra nie sposób zatem przyciągnąć ujemnych elektronów, czyli kwarkowo-połyskliwy atom jest w istocie czystym jądrem, pozbawionym wirującej, elektronowej otoczki. Rzecz w tym, że połyskliwa materia sama w sobie nie jest elektrycznie obojętna. Powiedziałabym raczej, że jest nieelektryczna, odporna na oddziaływanie elektromagnetyczne.
- Bogowie... - mruknął Jag. - To powinno tłumaczyć, dlaczego przesiąka przez ciała stałe. Prawdopodobnie tym bardziej bez problemu potrafi przeniknąć konglomerat regularnych granulek węgla i wodoru, tworzący obłok gazu i... No jasne! Już wiem, dlaczego w ogóle możemy ją zobaczyć. Czyste połyskliwe kwarki byłyby dla nas niewidzialne, gdyż odbicie lub absorpcja światła zależy od wibracji naładowanych cząstek. W tym wypadku obserwujemy jedynie międzygwiezdny pył uwięziony w polu grawitacyjnym wewnątrz połyskliwej materii, jak piasek w galaretce - przerwał, patrząc uporczywie na ekran. - Niech ci będzie, że nie wchodzi w grę oddziaływanie elektromagnetyczne. Lecz co z siłami nuklearnymi?
- Taka cząstka emituje zarówno silną jak i słabą energię jądrową, lecz są to siły krótkiego zasięgu - odparła Delacorte. - Wątpię, czy zdołalibyśmy doprowadzić do reakcji między nimi a zwykłą materią, chyba że w warunkach nieprawdopodobnie wysokich ciśnień i temperatur.
Jag zamilkł, rozważając przedstawione teorie. Gdy wreszcie się odezwał w jego warknięciach pobrzmiewało przygnębienie. - Ale to przecież nieprawdopodobne - zaoponował niepewnie. - Wszyscy wiemy, że broń Odźwiernych jest zdolna łamać wiązania chemiczne, ale przemiana zwykłej materii i połyskliwą to już jest...
- Broń Odźwiernych?! - wpadła mu w słowo uczona, unosząc w zdumieniu siwe łuki brwi. - Więc po to, według ciebie, stworzono ten fenomen? Nie, nigdy w to nie uwierzę. Musiały minąć tysiąclecia, by tak grube pokłady kosmicznego pyłu przylgnęły do powierzchni sfer. Moim zdaniem obserwujemy zjawisko naturalne.
- Naturalne... - powtórzył jak echo głos translacyjnego implantu, poprzedzony waldahudeńskim szczeknięciem. - Fascynujące. A co z oddziaływaniem grawitacyjnym?
- Cóż... Masa każdego z kwarków połyskliwych przekracza siedemset szesnaście razy masę elektronu, czyli jest o osiemnaście procent wyższa od masy kwarków wyższych i niższych. W związku z tym atom materii połyskliwej jest również nieco cięższy. Dlatego wytwarza silniejsze pole grawitacyjne, niż normalny atom z ta samą liczbą nukleonów. Ale niech mnie diabli jeśli wiem, jaki rodzaj oddziaływania chemicznego zachodzi między połyskliwymi kwarkami - ot co.
Jag krążył nerwowo tam i z powrotem.
- W porządku - rzekł w końcu. - Dobrze... A co powiesz na to? Spróbujmy wziąć pod uwagę istnienie przynajmniej dwóch odmiennych sił sprawczych dominujących nad czterema podstawowymi. Zawsze, gdy stary Model Wzorcowy upada, poszukujemy jakichś dodatkowych czynników. Na przykład mamy siłę odpychającą dalekiego zasięgu. Razem z Cervantes obserwowałem ją w działaniu, próbując za pomocą manipulatorów zbliżyć do siebie dwa fragmenty próbek. Powinniśmy zatem poszukać siły przyciągającej o średnim zasięgu.
- A co nam z tego przyjdzie? - żachnęła się Delacorte.
- Cóż - rzekł Jag z namysłem. - Normalne zjawiska chemiczne są wynikiem nakładania się orbit elektronów, krążących wokół naładowanego jądra. W tym przypadku taki układ nie istnieje. Lecz gdyby siła przyciągania średniego zasięgu była większa, niż siła jądrowa o słabej mocy, wówczas mógłby powstać „metaładunek”, dający początek zjawisku „metachemii”. Atomy łączyłyby się wtedy bez udziału elektromagnetyzmu. Obecnie wiemy, że siła odpychająca mogłaby odrzucić kwarki połyskliwe jeden od drugiego. Może ją zrównoważyć jedynie własne pole grawitacyjne kwarków, o ile ich masa jest na tyle duża, by utrzymać je razem. Przypomina to przyciąganie, które wiąże elektrony i protony tworzące gwiazdę neutronową, pomimo niszczycielskiego ciśnienia, usiłującego wypchnąć elektrony z ich stałych orbit. - Jag popatrzył z triumfem na Rissę.
- Czyli mamy do czynienia z „metachemią”, powodującą prawdopodobnie niezwykle skomplikowane reakcje na poziomie molekularnym. Lecz w makro skali połyskliwa materia może się gromadzić jedynie w skupiskach, zawierających obiekty o rozmiarach planet. Tylko wtedy ich własna grawitacja pozwala pokonać siły odpychania. Delacorte najwyraźniej była pod wrażeniem.
- Jeśli uda ci się rozpracować mechanikę tego zjawiska, z pewnością zdobędziesz od Kayf-Dukt nagrodę Nobla. To faktycznie nieprawdopodobne - ten cały ogrom obcej materii, która tylko nieznacznie oddziałuje z barionową...
- Pastark! - huknął Jag po waldahudeńsku, a jego futro falowało teraz jak łan zboża podczas wichru. - Na wszystkich bogów, czy wiesz, co to jest?!
- Powiedz nam! - przynagliła zirytowana Rissa.
- Nie powinniśmy nazywać tego „połyskliwą materią” - odparł Waldahuden. - Nasz przedmiot badań ma już doskonałą własną nazwę... - wstrzymał dech, łypiąc lewą parą oczu na Clarissę, prawą zaś na projekcję twarzy Delacorte. - Ciemna materia!
- Dobry Boże! - jęknęła stara uczona. - Dobry Boże. Masz po stokroć rację - potrząsnęła głowa z niedowierzaniem. - Ciemna materia...
- Otóż to! - zawył Jag. - Materia, która buduje ogromną większość naszego wszechświata i do tej pory nie wiedzieliśmy, czym jest. To epokowe odkrycie! - przymknął powieki czworga oczu, delektując się wizją swej przyszłej chwały."

Robert J. Sawyer, "Starplex"

Oczywiście, należy traktować takie koncepty z należytym dystansem.
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

olkapolka

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6891
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #211 dnia: Października 28, 2012, 02:12:35 am »
Może? By? Tak? Popodróżować?
Więcej się można nauczyć podróżując
Podróżować, podróżować jest bosko

;)
Mężczyźni godzą się z faktami. Kobiety z niektórymi faktami nie chcą się pogodzić. Mówią dalej „nie”, nawet jeśli już nic oprócz „tak” powiedzieć nie można.
S.Lem, "Rozprawa"
Bywa odwrotnie;)

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16039
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #212 dnia: Października 28, 2012, 10:36:56 am »
Mam trochę zamieszania związanego z epidemią wśród moich czworołapych, ale masz rację, czas ruszyć "Akademię..." zwł, że tylko jedna "Podróż..." nam została.

Do wieczora zdążymy wystartować.


Zatem doedytowany start:

"Podróż dwudzieta ósma" (1966)

"Niedługo już włożę te karty zapisane do pustej baryłki po tlenie i rzucę ją w odmęt, za burtę, aby pomknęła w czarną dal, choć wcale nie liczę na to, że ją ktoś znajdzie." - trochę finałem "Na Srebrnym Globie" pachnie i sugeruje dramatyzm.
"Navigare necesse est, ale widać ta podróż nadmierna wyczerpuje nawet moją odporność." - pierwszy raz widzimy Tichego wyczerpanym.
"Co gorsza, czas plącze się, przecina, wnikam w jakieś rozgałęzienia i łachy pozakalendarzowe, ni to przyszłość, ni przeszłość, chociaż bywa, że zalatuje średniowieczem." - bradychrony i retrochrony?
Istnieje specjalna metoda ratowania umysłu w zbytniej samotności, wykoncypowana przez mego dziada Kosmę, polega na wymyślaniu sobie pewnej ilości towarzyszy, nawet obojga płci, a potem trzeba się już tego trzymać konsekwentnie. Używał jej też mój ojciec, choć dosyć bywa ryzykowna. W tej ciszy tutaj nazbyt się tacy towarzysze usamodzielniają, dochodzi do kłopotów i komplikacji, niektórzy nastawali na moje życie i musiałem walczyć, kajuta to istne pobojowisko" - "Les Robinsonades".
Wymyśleni polegli.
Tichy pisze roniki swego rodu.
"Założycielem głównej linii Tichych był Anonymus, otoczony tajemnicą najściślej związaną ze słynnym paradoksem Einsteina o bliźniakach."
"Gdy podjęto pierwsze doświadczenie, aby rozstrzygnąć ów paradoks, jako ochotnicy zgłosili się dwaj młodzi ludzie, Kacper i Ezekiel. Wskutek zamieszania przy starcie wsadzono ich do rakiety obu. Eksperyment spalił więc na panewce, a co gorsza - rakieta wróciła po roku z jednym tylko z nich na pokładzie. Oświadczył, okryty żałobą, że brat wychylił się zbytnio, gdy przelatywali nad Jowiszem. Nie dano wiary tym pełnym bólu słowom i pod wtór zażartej nagonki prasowej oskarżono go o bratożerstwo. Za dowód rzeczowy służyła prokuraturze książka kucharska, znaleziona w rakiecie, z czerwono zakreślonym rozdziałem “O peklowaniu w próżni”."
Obrońca doradził, by nie otwierał ust podczas procesu, bez względu na to, co się będzie działo. Jakoż mimo złej woli sąd nie mógł skazać mego protoplasty, bo w sentencji wyroku musi figurować imię i nazwisko oskarżonego. Rozmaicie powiadają stare kroniki - jedne, że już przedtem nazywał się Tichy, drugie, że był to przydomek, wywodzący się z zasady przyjętego milczenia, bo zachował incognito do śmierci. Właściwie powinien się był zwać Cichy, ale notariusz seplenił.
"Oszczercy i łgarze, których nigdy nie brak, twierdzili, że podczas przewodu sądowego oblizywał się, ilekroć wymieniano imię brata, przy czym w rzucaniu kalumnii wcale nie przeszkadzało im to, że nie wiadomo było, kto tu czyim jest bratem."
Spłodził osiemnaścioro dzieci. Pracował jako domkrążny sprzedawca dziecinnych skafandrów. Na starość został dorabiaczem zakończeń do dzieł literackich. (Profetyczne - pisane przed "Scarlett", literaturą startrekową i starwarsową, dopiskami do "Diuny"...)
"Dorabiacz, przyjąwszy zamówienie, musi wczuć się w atmosferę, styl i ducha dzieła, któremu przydaje epilog, odmienny od autorskiego." (Wyszedł z Lema optymista, wystarczy poczytać w/w doróbki.)
"W rodzinnych archiwach zachowało się nieco brulionów świadczących o tym, jak znaczne zdolności artystyczne miał pierwszy Tichy. Są tam wersje Otella, w których Desdemona dusi Maura albo i takie, gdzie ona, on i Jago żyją razem, wzajem sobie radzi. Są warianty piekła dantejskiego, z poddawanymi specjalnym mękom osobami, które wymienił zleceniodawca, przy czym z rzadka finały tragiczne autorów przychodziło zastępować szczęśliwym zakończeniem, częściej bywało na odwrót. Bogaci smakosze zamawiali u mego przodka epilogi, w których nie dochodziło w ostatniej chwili do ocalenia cnoty, ale - przeciwnie - triumfowało zło. Owym zamożnym zleceniodawcom przyświecały na pewno niskie intencje, niemniej prapradziad mój, wykonując to, co u niego obstalowywano, stwarzał istne cacka artyzmu, a zarazem, choć niejako nieumyślnie, zbliżał się do prawdy życia bardziej niż autorzy dzieł."
"Poczynając od niego, pojawiał się w rodzie naszym na przestrzeni wieków typ człowieka utalentowanego, zamkniętego w sobie, o umyśle oryginalnym, nieraz nawet skłonnym do dziwactw, uporczywego w ściganiu raz upatrzonych celów."
"jedna z bocznych linii Tichych żyła w Austrii, a mówiąc ściślej, w niegdysiejszej monarchii austro-węgierskiej, bo wśród kart najstarszej kroniki znalazłem spłowiałą fotografię przystojnego młodzieńca w mundurze kirasjerskim, z monoklem i zakręconymi wąsikami, opatrzoną na odwrocie słowami “k.u.k. Cyberleutnant Adalbert Tichy”. O czynach owego cyberleutnanta nic mi nie wiadomo poza tym, że - jako prekursor mikrominiaturyzacji technicznej, w czasach, kiedy nikomu się nawet o niej nie śniło - wysunął projekt przesadzenia kirasjerów z koni na kucyki."
"więcej pozostało materiałów dotyczących Estebana Franciszka Tichego, błyskotliwego myśliciela, który - nieszczęśliwy w życiu osobistym - pragnął zmienić klimat Ziemi przez posypywanie obszarów biegunowych sproszkowaną sadzą. Uczerniony śnieg miał się stopić, pochłaniając promienie słońca, oswobodzone zaś tym sposobem od lodów obszary Grenlandii i Antarktydy pragnął ten mój pradziad przekształcić w rodzaj Edenu dla ludzkości."
"jął na własną rękę gromadzić zapasy sadzy, co doprowadziło do niesnasek małżeńskich, zakończonych rozwodem. Druga jego żona, Eurydyka, była córką aptekarza, który za plecami zięcia wynosił z piwnic i sprzedawał sadzę, jako węgiel leczniczy (carbo animalis). Gdy aptekarza zdemaskowano, niczego nieświadomy Esteban Franciszek został także oskarżony o fałszowanie lekarstw i przypłacił to konfiskatą całego zapasu sadzy, zgromadzonego w podziemiach domostwa w ciągu wielu lat. Głęboko rozczarowany do ludzi, nieszczęśnik zmarł przedwcześnie. Jedyną jego pociechą w ostatnich miesiącach życia było posypywanie ośnieżonego zimą ogródka sadzami i obserwacja postępów odwilży, jaką ten zabieg za sobą pociągał."
Dziadek Ijona "Jeremiasz Tichy, jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli naszego rodu. Wychował się w domu starszego brata, Melchiora, słynącego z pobożności cybernetyka i wynalazcy. Poglądów niezbyt radykalnych, nie pragnął Melchior zautomatyzować całej służby bożej, a jedynie chciał przyjść z pomocą najszerszym rzeszom kleru, skonstruował tedy kilka niezawodnych, szybko działających i prostych w obsłudze urządzeń, jak anatemator, ekskomunikator oraz specjalny aparat do rzucania klątw z biegiem wstecznym (dla ich odwoływania). Prace jego nie znalazły, niestety, uznania tych, dla których działał, co więcej, osądzono je jako heretyckie; z właściwą sobie wielkodusznością udostępnił wówczas miejscowemu proboszczowi prototyp ekskomunikatora, umożliwiając tym eksperymentalne jego wypróbowanie na sobie samym. Niestety, nawet tego mu odmówiono. Zasmucony, rozczarowany, zrezygnował z dalszych prac w obranym kierunku i przerzucił się - tylko jako konstruktor - w sferę religii Wschodu. Do dziś znane są zelektryfikowane przezeń buddyjskie młynki modlitewne, zwłaszcza modele wysokoobrotowe, osiągające do 18 000 pacierzy na minutę."
Jeremiasz, w przeciwieństwie do Melchiora, nie miał w sobie krzty ugodowości. Nie ukończywszy szkół, kontynuował studia w domu, zwłaszcza w piwnicy, która tak wielką rolę miała odegrać w jego życiu. Cechowała go niezwykła wprost konsekwencja. Mając dziewięć lat, postanowił stworzyć Ogólną Teorię Wszystkiego i nic go od tego nie powstrzymało. Znaczne trudności formułowania myśli, jakie odczuwał od lat najmłodszych, wzrosły po fatalnym wypadku ulicznym (walec drogowy spłaszczył mu głowę). Ale nawet kalectwo nie zniechęciło Jeremiasza do filozofii; postanowił zostać Demostenesem myśli, a może raczej jej Stephensonem, tak bowiem, jak wynalazca lokomotywy, który sam niezbyt szybko się poruszał, a zapragnął zmusić parę do poruszania kół, on chciał przymusić elektryczność do poruszania idei. Myśl tę zniekształca się często, powiadając, jakoby głosił hasło bicia elektromózgów. Jego zawołaniem - w myśl takich potwarzy - miało być: “Eniaki za mordę!” Jest to niegodne wypaczenie jego myśli; miał po prostu nieszczęście pojawić się ze swymi koncepcjami przed czasem. Jeremiasz wiele się w życiu nacierpiał, wypisywano mu na domu obelgi, w rodzaju “żenowała” i “męczymózga”, sąsiedzi składali nań donosy, że zakłóca nocną ciszę hałasami i wyzwiskami, dobiegającymi z piwnicy, śmieli nawet twierdzić, jakoby nastawał na życie ich dzieci, rozsypując zatrute cukierki. Otóż Jeremiasz istotnie nie lubił dzieci, podobnie jak Arystoteles, ale cukierki były przeznaczone dla plądrujących ogród kawek, o czym świadczyły umieszczone na nich napisy. Co do tak zwanych bluźnierstw, których uczyć miał swe aparaty, byty to jeno okrzyki zawodu, jakie wyrywały mu się podczas nużącej pracy laboratoryjnej, gdy jej rezultaty okazywały się nikle. Zapewne, nie było z jego strony ostrożne posługiwanie się - w wydawanych własnym kosztem broszurach - terminami rubasznymi, gminnymi nawet, gdyż znachodzące się w kontekście rozważań o układach elektronowych wyrażenia takie, jak: “strzelić w lampę”, “przyflekować”, “wrzucić obcasa”, łatwo mogły zmylić czytelnika. Przez przekorę też, jestem tego pewien, opowiadał zmistyfikowaną historyjkę, jakoby nie brał się bez drąga do programowania. Odznaczał się ekscentrycznością, która nie ułatwiała mu współżycia z otoczeniem; nie każdy umiał się poznać na jego dowcipie (stąd np. sprawa mleczarza i obu listonoszy, którzy na pewno i tak zwariowaliby, wskutek obciążenia dziedzicznego, tym bardziej że szkielety były na kółkach, a jama mierzyła ledwie dwa i pół metra głębokości). Któż jednak ogarnąć może kręte ścieżki geniuszu? Powiadano, że stracił majątek, kupując mózgi elektryczne po to, aby rozwalać je na drobne kawałki, i całe stosy pogruchotanych piętrzyły się na podwórzu. Czyż jego winą było, że ówczesne elektromózgi nie mogły podołać stawianym zadaniom, jako zbyt ograniczone i nie dość wytrzymałe? Gdyby nie rozlatywały się tak łatwo, na pewno doprowadziłby je w końcu do stworzenia Ogólnej Teorii Wszystkiego. Porażka nie dyskredytuje bynajmniej jego naczelnej idei."
"profesor Brummber /.../ nazwał go hyclem elektrycznym, bo Jeremiasz niewłaściwie użył raz dławika indukcyjnego. Brummber był złym, niewiele wartym człowiekiem, a jednak krótką chwilę sprawiedliwego gniewu przypłacił Jeremiasz czteroletnią przerwą w pracy naukowej. Wszystko dlatego, ponieważ sukces nie stał się jego udziałem. Któż interesowałby się wówczas defektami jego manier, obejścia czy stylu? Kto rozpuszcza plotki o prywatnym życiu Newtona czy Archimedesa? Niestety, Jeremiasz był przedwczesnym prekursorem i musiał za to zapłacić."
"Pod koniec życia, a właściwie na jego schyłku, przeszedł Jeremiasz zdumiewającą metamorfozę, która całkowicie odmieniła jego los. Oto, zamknąwszy się na głucho w swej piwnicy, z której pousuwał wprzód wszystkie co do jednego szczątki aparatów, tak że pozostał w pustych murach, wobec zbitego z desek barłogu, zydla i starej szyny żelaznej, już do śmierci nie opuścił owego azylu czy też dobrowolnego więzienia" Tam zużywszy młotków rozmaitego ciężaru i formatu /.../ łącznie 3219 sztuk wziął się za bary z .przeciwniczką najpotężniejszą z możliwych: w trudzie szesnastoletnim nie opuszczała go ani na chwilę świadomość, że szturmuje sedno egzystencji, że - jednym słowem - bez wahania, zwątpień, litości bez ustanku bije materię!! W jakimże celu to czynił? /../ Przeczuwam w owej działalności syzyfowej, realizowanej z takim bohaterstwem, myśl więcej niż frapującą. Przyszłe pokolenia pojmą, że Jeremiasz bił w imieniu ludzkości. Chciał on doprowadzić materię do kresu, zamęczyć ją, wytłuc z niej ultymatywną istotę i tak zwyciężyć. Co miało nastąpić? Zupełna anarachia porażki, fizykalne bezprawie? Czy też powstanie nowych praw? Tego nie wiemy. Dowiedzą się kiedyś ci, co ruszą w ślady Jeremiasza."
Jednak "potwarcy i potem pletli duby niestworzone, jakoby ukrywał się w piwnicy przed żoną czy dłużnikami! Oto jak świat odpłaca swoim niezwykłym za ich wielkość!"
"Następnym, o którym mówią raptularze, był Igor Sebastian Tichy, syn Jeremiasza, asceta i cybermistyk. Na nim kończy się ziemska gałąź naszego rodu, gdyż odtąd wszyscy potomkowie Anonymusa poszli w Galaktykę."
"Igor Sebastian był naturą kontemplacyjną i dlatego tylko, a nie wskutek niedorozwoju, o jaki był pomawiany, odezwał się po raz pierwszy w jedenastym roku życia. Jak każdy z wielkich myślicieli-reformatorów, którzy krytycznym okiem od nowa ogarniają człowieka, uczynił tak i doszedł do przeświadczenia, że źródłem zła są w nas pozostałości zwierzęce, zgubne dla jednostek i społeczeństw. W tym, że przeciwstawił mrok popędów jasności ducha nie było jeszcze nic nowego, lecz Igor Sebastian poszedł o krok dalej, niż ważyli się to uczynić jego poprzednicy. Człowiek - rzekł sobie - powinien wstąpić duchem tam, gdzie dotąd panowało tylko ciało! Będąc niezwykle utalentowanym sterochemikiem, po wielu latach poszukiwań stworzył w retorcie substancję, która obróciła marzenia w rzeczywistość. Mówię oczywiście o słynnym przykranie, pentazolidynowej pochodnej dwuallyloortopentano-perhydrofenantrenu. Nieszkodliwy dla zdrowia przykran, zażyty w mikroskopijnej ilości, sprawia, iż akt prokreacji staje się, przeciwnie niż dotąd, nadzwyczaj niemiły. Dzięki szczypcie białego proszku człowiek zaczyna patrzeć na świat okiem nie zmąconym żądzami, dostrzega w nim właściwą hierarchię spraw, nie oślepiany co chwila zwierzęcym pociągiem. Zyskuje mnóstwo czasu, a wyprowadzony z niewoli płci, stworzonej przez ewolucję, zrzuca kajdany seksualnej alienacji i staje się wreszcie wolny."
"Jako prawdziwy badacz, wypróbował Igor Sebastian działanie przykranu najpierw na samym sobie, a żeby udowodnić, że i po jego sporych dawkach można mieć progeniturę, nie ustając, z najwyższym samozaparciem spłodził trzynaścioro dzieci. Żona jego, powiadają, wielokroć uciekała z domu"
"tłumaczył im wielekroć, że bynajmniej nie męczy jej, a jedynie wiadomy akt, będący teraz źródłem cierpień, czyni dom jego siedliskiem hałasów i jęków. Cóż, kiedy ciasnogłowi powtarzali jak papugi swoje, że ojciec bił elektromózgi, a syn - żonę."
"kalumniatorzy /.../ twierdzili, że ojciec był sadystą, a syn - masochistą. Nie ma w tym oszczerstwie słowa prawdy. /.../ Igor nie był masochistą, mimo samozaparcia musiał się nieraz uciekać do fizycznej pomocy dwu oddanych kuzynów, którzy przytrzymywali go, zwłaszcza po większych dawkach przykranu, w łożu małżeńskim, skąd, gdy rzecz się dokonała, uciekał jak oparzony."
"nie mogąc znaleźć zwolenników, zapalony ideą wiekuistego oczyszczenia człowieka z chuci zaprawił wszystkie studnie miasteczka przykranem, rozwścieczony tłum pobił go i pozbawił życia aktem haniebnego samosądu"
Ze złotych myśli igorowych "każda wielka idea musi mieć za sobą siłę, jak o tym świadczą liczne przykłady z historii dowodzące, że lepiej od wszystkich argumentów i perswazji broni światopoglądu policja".
Synowie Igora nie podjęli dzieła ojca. Starszy zajmował się jakiś czas syntezą ektoplazmy, substancji dobrze znanej spirytystom, którą wydzielają media w transie, ale nie udało mu się, ponieważ - jak twierdził - margaryna, stanowiąca surowiec wyjściowy, była nie dość oczyszczona. Młodszy był zakałą rodziny. Kupiono mu szyfkartę do gwiazdy Mira Coeti, która niedługo po jego przybyciu na miejsce zgasła. O losie córek nic mi nie wiadomo.

Długa podróż. Do "gwiezdnych" Tichych przejdę potem.
« Ostatnia zmiana: Października 30, 2012, 02:16:32 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #213 dnia: Października 28, 2012, 10:51:09 pm »
Cytuj
zwł, że tylko jedna "Podróż..." nam została.
Dwódziestaósma?
Właśnie skończyłem.
Niezły odlot. :)
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16039
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #214 dnia: Października 30, 2012, 03:37:09 pm »
Właśnie skończyłem.

Zatem i ja do końca...

"Jednym z pierwszych - po stupięćdziesięcioletniej przerwie - kosmonautów albo, jak już mówiono wtedy, kosmonarzy, byt prastryj Pafnucy. Ten właściciel promu gwiezdnego w jednej z mniejszych cieśnin galaktycznych przewiózł swym stateczkiem niezliczone rzesze podróżnych. Pędził życie wśród gwiazd cicho i spokojnie, w przeciwieństwie do brata swego, Euzebiusza, który został korsarzem, zresztą w stosunkowo późnym wieku. Z urodzenia dowcipniś, Euzebiusz, odznaczający się wspaniałym poczuciem humoru, zwany przez całą załogę “a practical joker”, zalepiał gwiazdy szewskim pakiem i rozrzucał po Drodze Mlecznej małe latarki, by mylić kapitanów, sprowadzane zaś z kursu rakiety napadał i łupił. Potem atoli oddawał wszystko ograbionym, nakazywał im lecieć dalej, doganiał swym czarnym rakietowcem, abordażował i rabował od nowa, bywało, że sześć, a to i dziesięć razy pod rząd. Pasażerowie nie widzieli się spoza siniaków. A jednak nie był Euzebiusz okrutnikiem. Po prostu, czatując latami wśród gwiezdnych rozdroży na ofiary, okropnie się nudził, więc gdy jakaś mu się wreszcie trafiła, nie był wprost w stanie rozstać się z nią natychmiast po dokonaniu grabieży. Jak wiadomo, korsarstwo międzyplanetarne jest pod względem finansowym nieopłacalne, o czym świadczy najlepiej to, że praktycznie nie istnieje. Euzebiusz Tichy nie działał z niskich pobudek materialnych, wręcz przeciwnie, ożywiał go duch starych ideałów, pragnął bowiem odnowić czcigodną ziemską tradycję morskiej piraterii, uważając to zadanie z swe posłannictwo. Pomawiano go o wiele ohydnych skłonności, znaleźli się i tacy, co zwali go tanatofilem, ponieważ statek jego okrążały liczne szczątki kosmonarzy. Nic bardziej fałszywego od ohydnych tych potwarzy. W próżni nie można po prostu pochować zgasłego przedwcześnie i nie ma innego sposobu, jak tylko wypchnąć go przez klapę rakiety, to zaś, że jej nie opuszcza, lecz krąży wokół osieroconego statku, wynika z praw mechaniki newtonowskiej, a nie z czyichś przewrotnych upodobań. Z biegiem lat ilość ciał, okrążających statek tego mego krewnego, istotnie znacznie urosła; manewrując, poruszał się jakoby w aureoli śmierci, niemal z tańców Durera rodem, ale, powtarzam, działo się to nie z jego, lecz z natury woli." - nowe znaczenie zwrotu "prom kosmiczny", kosmonarz (niby od marynarza, a mnie misjonarzem pachniał), Euzebiusz (tak wyglądał? ;)) a practical joker (bylbyż to on komputer Enterprajsa zbiesił? ;)), aureola śmierci - luźno się Reavers z "Firefly" przypominają, tyż korsarze...
"Siostrzan Euzebiusza, a mój kuzyn, Arystarch Feliks Tichy, zjednoczył w sobie najcenniejsze talenty, występujące dotąd oddzielnie w naszym rodzie. Doczekał też, jedyny, uznania i znacznego dobrobytu dzięki inżynierii gastronomicznej , zwanej też gastronautyką, którą wspaniale rozwinął. Pierwociny tej gałęzi technicznej sięgają jeszcze schyłku XX wieku, a znano ją wtedy pod surową, prymitywną postacią tak zwanej kanibalizacji rakiet. Aby zaoszczędzić materiału i miejsca, poczęto stosować do wyrobu okrętowych przepierzeń i grodzi prasowane koncentraty żywnościowe, a więc różne kasze, tapioki, strączkowe itp. Później rozszerzono zakres tej działalności konstruktorskiej, obejmując nią także meble rakietowe. Kuzyn mój ocenił lapidarnie jakość ówczesnej produkcji, powiadając, iż na smacznym krześle się nie usiedzi, a wygodne przyprawia o niestrawność. Arystarch Feliks przystąpił do rzeczy w sposób całkiem nowy. Nic dziwnego, że pierwszą swoją trzystopniową rakietę (Przystawki, Pieczyste, Legumina) nazwała Zjednoczona Stocznia Aldebarańska jego imieniem. Nikogo już nie dziwią dzisiaj tablice rozdzielcze na kruchych spodach (tzw. elektromazurki), kondensatory - przekładańce, makaronowa izolacja, piernikoidy, czyli cewki z migdałami na miodzie, przewodzącym dobrze prąd, wreszcie okna z cukru pancernego, chociaż naturalnie nie każdy lubi garnitur z jajecznicy, bądź też poduszki z cwibaków i babek puchowych (a to dla okruszków w łóżku). Wszystko to jest dziełem mego kuzyna. To on wynalazł liny holowniczekabanosówki, strudlowe prześcieradła, kołdry z suflerów, jak również napęd łazankowogrysikowy i on pierwszy zastosował ementaler do chłodnic. Zastąpiwszy kwas azotowy chlebowym, uczynił paliwo (i to bezalkoholowe!) smacznym napojem orzeźwiającym. Niezawodne są też jego gaśnice z kisielkiem żurawinowym, które gaszą równie dobrze pożary, jak pragnienie."
"Znalazł też Arystarch naśladowców, lecz żaden z nich mu nie dorównał. Niejaki Globkins usiłował wprowadzić na rynek jako źródło oświetlenia - tort Sachera z knotem, zupełne fiasko, bo i światła dawał tort niewiele, i przesiąkał kopciem. Również jego wycieraczki do nóg z rizotta nie znalazły nabywców, podobnie jak i płyty izolacyjne z chałwy, pryskające przy pierwszym zderzeniu z meteorami."
"genialna w swej prostocie myśl mego kuzyna, by wszystkie puste miejsca konstrukcji rakietowej wypełniać zupą “nic”, przez co i próżnię się zyskuje, i najeść się można"
"Myślę, że ten z Tichych zasłużył w pełni na miano dobroczyńcy kosmonautyki. Jej prekursorzy zapewniali nas nie tak znów dawno temu, kiedyśmy patrzeć nie mogli na glonowe klopsiki i zupki z mchów czy porostów, że na takim właśnie wikcie ruszy ludzkość do gwiazd. Piękne dzięki! Dobrze się stało, żem dożył lepszych czasów, bo ileż to za mej młodości załóg zginęło z głodu, dryfując wśród ciemnych prądów przestrzeni, do wyboru mając jedynie albo przejście na system losowania, albo też demokratycznych wyborów zwyczajną większością głosów." (znów "Firefly" się przypomina)
projekt Drapplussa, który narobił ongi sporo szumu, żeby po całym systemie słonecznym rozsiać równomiernie, z myślą o rozbitkach, kaszkę mannę lub grysik oraz kakao w proszku, ale się nie przyjął, raz, że wypadało to za drogo, a dwa, że spoza chmur kakao nie byłoby widać gwiazd nawigacyjnych
dopiero kanibalizm rakietowy uwolnił nas od tego dawniejszego.
w próżni manifestuje się niepojęty dotąd wpływ zjawisk fizycznych na życie rodzinne
osmalone chyżością karty dziennika podóży, który spisywał kapitan żeglugi gwiezdnej Wszechświt Tichy
"Od iluż to już lat nie znamy ciążenia! Klepsydry nie działają, stanęły zegary wagowe, w nakręcanych odmawiają służby sprężyny!"
Najpierw zrywali kartki kalendarzy na oślep, potem mierzyli czas posiłkami, lecz pierwsza niestrawność może zmieść do reszty i tę rachubę czasu.
albo bliźnięta, albo to interferencja świetlna
meteor, na szczęście mały, który przebił nam trzy komory - ciśnieniową, zatrzymań i wytrzeźwień - "Battlestar..." się kojarzy, gdzie z kosmicznych więzień najbardziej ziemskie mieli, a za pierwszego - alkoholika
brak kuzyna Patrycego (także i kot gdzieś przepadł) - xenomorph kota nie pożarł..
Rozmowa z dziadem Arabeuszem o relacji nieoznaczoności. Cóż wiemy właściwie w sposób pewny? Żeśmy wyruszyli jako młodzi ludzie z Ziemi, że statek nasz nazwaliśmy “Kosmocystą”, że dziadek i babka wzięli na pokład dwanaście innych par małżeńskich, które dzisiaj tworzą już jedną rodzinę, związaną węzłami powinowactwa krwi.
dodatni wpływ braku grawitacji na platfusy
Pierworodny stryja Obrożego jest tak bystrooki i tak mały jeszcze, że gołym okiem dostrzega neutrony.
Przeszli izochronę. "Po kolacji przyszedł do mnie teść Obrożego, Amfoteryk, i zdradził mi, że został własnym ojcem, bo jego czas zadzierzgnął się w kształt pętli. Prosił, żeby o tym nikomu nie mówić. Radziłem się kuzynów fizyków - są bezradni. Kto wie, co jeszcze przed nami!"
"Zauważyłem, że podbródki i czoła niektórych starszych stryjostw oraz wujostw cofają się. Efekt recesji żyroskopowej, skrócenie Lorentza-Fitz-Geralda czy skutek wypadania zębów i częstego uderzania czołem o grodzie, gdy rozlega się dzwonek wzywający do stołu?"
"ciotka Barabella wywróżyła, domowym sposobem, dalszą naszą trajektorię z fusów kawowych. Sprawdzałem obliczenia elektrokalkulatorem - wynik wcale zbliżony!" - u Clarke'a raz na liczydłach to wyliczali, za to wróżyli (ino z kart) u Herberta (Tarot Diuny) i Dukaja
Postój na planecie Wałęsów (potomstwa Lecha?)
"Przy starcie zatkana lewa wyrzutnia. Kazałem przedmuchać. Biedny Patrycy! W rubryce “przyczyna zgonu” zapisałem: “roztargnienie” - bo cóż innego?"
Wujowi Tymoteuszowi śniło się, że napadły nas plądrzyki. Obeszło się na szczęście bez ofiar i strat
"Na statku robi się ciasno. Dziś trzy porody i cztery przeprowadzki, skutek rozwodów. /.../ Dla poprawy metrażu poleciłem wszystkim ciotkom udać się do hibernacyjnych lodówek. Poskutkował dopiero argument, że nie będą się w stanie odwracalnej śmierci starzeć."
Zbliżamy się do szybkości światła. Mrowie nieznanych fenomenów. Pojawił się nowy typ cząstek elementarnych - skwarki. Niezbyt wielkie, trochę przypalone.
"Coś dziwnego dzieje się z moją głową. Pamiętam, że ojcu memu było Barnaba, ale miałem też innego, imieniem Balaton. Chyba że to jezioro na Węgrzech."
Widzę jak ciotki uginają się na kwantach, nie przestając mimo to robić na drutach
Dziecko Obrożych wcale nie raczkuje, tylko lata, posługując się na zmianę przednim i tylnym odrzutem. Jak cudowna jest biologiczna adaptacja organizmu! - w "Gorącej linii z Wężownika" Varley'a też się adaptowali
Byłem w laboratorium kuzynostwa Jezajaszów. Nie ustaje tam praca. Kuzyn mówił, ze wyższą fazą gastronautyki będą meble nie tylko jadalne, lecz i żywe. Takie nie popsują się i nie trzeba będzie, do czasu, trzymać ich w lodówkach. Tylko komu podniesie się ręka, żeby zarżnąć żywe krzesło? Na razie jeszcze ich nie ma, ale Jezajasz twierdzi, że niedługo uczęstuje nas nóżkami w galarecie.
Mówił o żywych rakietach przyszłości. Czy można będzie mieć dziecko z taką rakietą? Co za myśli przychodzą mi do głowy! - żywe rakiety potem u Huberatha, wrzucę później opis.
Znikł Baltazar, brat Jezajasza. Czyżby dyspersja kwantowa?
stwierdziłem, że komora atomowa pełna jest kurzu. Nie omiatana z rok! Zdjąłem ze stanowiska podkomorzego Bartłomieja i naznaczyłem jego szwagra, Tytusa
Wieczorem, w salonie, podczas występów ciotki Melanii, wybuchnął nagle dziad. Kazałem cementować. Był to z mej strony czysty odruch. Nie odwołałem rozkazu, by nie podać w wątpliwość kapitańskiego autorytetu. Bardzo mi brakuje dziada. Co to było, gniew czy anihilacja?
Wczoraj okazało się, że zginęła kartka z zapisanym celem podróży, szkoda, bo lecimy już coś 36 rok.
"Obok nas leci meteor, na którym ktoś siedzi. To Bartłomiej pierwszy go zauważył. Na razie udaję, że nie widzę."
"Zachciało mi się w czasie wachty czegoś mięsnego, zjadłem trochę mrożonej cielęciny z lodówki. /…/ W cielęcinie, dziwna rzecz, było pełno śrutu - od kiedy strzela się do cieląt z dubeltówki? /…/ Kuzyn Bruno twierdzi, Że to nie była lodówka, tylko hibernator, bo dla żartu przewiesił tabliczki i Że to nie był śrut, tylko paciorki. Uniosłem się pod strop; w przestrzeni bezgrawitacyjnej żadne sceny nie są możliwe, nie da się ani zatupać, ani uderzyć pięścią w stół. Żałuję, że wziąłem się do gwiazd. Skierowałem Brunona do najgorszej roboty, na rufę, żeby rozplątywał włóczkę."
"Kosmos pochłania nas. Wczoraj porwało część rufy z toaletami. Był tam akurat wuj Paleksander. Bezsilny, patrzałem, jak roztapia się w mroku, a rozwijające się wstęgi papieru trzepotały żałośnie w próżni. Istna grupa Laokoona wśród gwiazd."
"Ten na meteorze to nie żaden krewny; zupełnie obcy człowiek. Leci, siedząc okrakiem."
"Doszły mnie słuchy, jakoby sporo osób wysiadało ukradkiem. Rzeczywiście robi się jakoś puściej."
"Kuzyn Roland, który prowadzi naszą rachunkowość, ma olbrzymie kłopoty. Wczoraj biedził się przy mnie, obliczając przewiezione już narzeczonotony, z einsteinowską poprawką na utratę wianków. Pisząc, naraz podniósł głowę, popatrzył mi w oczy i powiedział: “Człowiek, jak to brzmi!”"
"Wuj Obroży skończył swą Teologię Robotów i teraz stwarza nowy system - będą tam specjalne posty, tak zwane głodziny (chodzi o czas)".
"Dziad Arabeusz nie podoba mi się. Układa kalambury. “Kalambur - rzekł mi - to znaczy, że zanieczyszczam las, a dużo dzieci płci męskiej to synkopy”."
"Mały Pyzio, ten, co fruwa odrzutowo i mówi f zamiast p (flaneta zamiast planeta, ale za to - spodnie planelowe), wrzucił - teraz, się dopiero okazało - kota do zbiornika z sodą, która pochłania nam dwutlenek węgla. Biedne kocisko rozłożyło się na dwukocian sody."
"Pod drzwiami znalazłem dziś niemowlę pici męskiej z przypiętą do pieluch karteczką: “To twoje”. Nic nie wiem, czyżby zbieg okoliczności? Wymościlem mu szufladę starymi aktami."
- dziecko miał z rakietą? ;)
"W Kosmosie ginie masa skarpetek i chustek do nosa, poza tym czas zupełnie się rozpada; zauważyłem przy śniadaniu, ze oboje dziadkowie są dużo młodsi ode mnie. Były też wypadki stryjolizy."
"Kazałem zrobić kuzynowi bilans - otwarto hibernatory, odmrażam wszystkich. Dużo ciotek ma katar, chrypkę, sine nosy i spuchnięte, czerwone uszy; niektóre spazmowały. Byłem bezsilny. Co najdziwniejsze, wśród wskrzeszonych jest cielę. Brakuje za to ciotki Matyldy - czyżby Bruno naprawdę nie żartował, a raczej - naprawdę żartował?"
- tu wspomnijmy nivenową makabreskę pt. "Hibernacja", gdzie odmrożeńcy jako mięso kończyli
"Przed sienią komory atomowej jest komórka."
"przyszła mi zabawna myśl, że może w ogóle nie wystartowaliśmy i tkwimy na Ziemi! Ale nie - wszak nie ma ciążenia. Ta refleksja uspokaja."
- w ballardowych "Trzynastu do Centaura" ciążenie było...
"Jednakże sprawdziłem, co trzymam w ręku, to był młotek. Być może, nazywam się raczej Jeremiasz. Kułem jakąś sztabę i zrobiło mi się dziwno. Ale trzeba przywykać. Zasadę Pauliego, że poszczególną osobę może obsadzić tylko jedna osobowość naraz, pozostawiliśmy daleko za sobą. Choćby taka sztafeta rodzicielska, rzecz dla nas w Kosmosie zwykła, gdy kilka niewiast rodzi kolejno to samo dziecko - dotyczy to także ojców - wskutek olbrzymiej szybkości." - lepsze cuda niż u Aldissa (por. "Fif")
"Pyzio, tak niedawno malutki, gdy dzisiaj, sięgając jednocześnie w jadalni po marmoladę, zderzyliśmy się czołami, odrzucił mnie pod sam strop! Jakkolwiek splątany, pokręcony, a nawet zadzierzgnięty, jak jednak ten czas leci!"
”Arabeusz mówił mi dziś, jak to zawsze żywił cichą nadzieję, że gwiazdy i rakiety mają jedną tylko stronę, tę zwróconą do nas, a z drugiej są tylko zakurzone stelaże i sznury.”
– to on bohater ”Według łotra”?
"Wyznał mi też, że niektóre kobiety składają coś w bielizniarkach, według niego nie tylko bieliznę, ale i jaja. Świadczyć by to miało o gwałtownej regresji, w sensie ewolucyjnym." - kobiety jaja znoszące istna "Księżniczka Marsa", a ewolucyjna regresja? Ballard z "Zatopionym światem"
"Niepokoi mnie jego młodszy brat. Ósmy rok stoi u mnie w przedpokoju, z wyciągniętymi przed siebie palcami wskazującymi. Czyżby początki katatonii! Najpierw machinalnie, a potem z nawyku zacząłem wieszać na nim palto i kapelusz." - w jednym tomie "Amberu" był podobny człek-wieszak, ino tamten zaczarowany
"Coraz bardziej pusto. Dyfrakcja, sublimacja czy też po prostu wszyscy przechodzą, wskutek efektu Dopplera, do podczerwieni! Hukałem dziś po całym śródpokładziu i nikt się nie pokazał, oprócz ciotki Klotyldy, z drutami i nie dokończoną mitenką."
"Poszedłem do laboratorium - kuzynowie Mitrofan i Alaryk, by zbadać tory skwarków, topili słoninę i lali tłuszcz do wody. Alaryk powiedział mi, że w naszej sytuacji andrzejki są pewniejsze od komory Wilsona. Ale dlaczego po dokonaniu obliczeń wszystko zjadł? Nie rozumiem, a nie śmiałem go pytać."

Prawuj Emeryk. Zaginął, potem odnaleziony. "Co dwie minuty wschodzi z regularnością, godną lepszej sprawy, na bakburcie, widać w górnym okienku, jak osiąga zenit, po czym zachodzi na sterburcie. Nic a nic się nie zmienił, nawet na orbicie ostatniego spoczynku! Ale kto i kiedy go wypychał? /.../ Wujek jest tak regularny, że według jego wschodów i zachodów można by stoper regulować. Co najdziwniejsze, zaczął wybijać godziny. /…/ Po prostu zaczepia nogami o wierzch kadłuba w najniższym punkcie swojej orbity i końce zelówek albo obcasy skaczą mu po główkach nitów pancerza. Dziś po śniadaniu wybił trzynastą - przypadek czy wieszczy znak?"
"Obcy na meteorze oddalił się nieco. Leci obok nas dalej."
"Usiadłem dziś do biurka, by pisać, a krzesło powiada do mnie: “Jaki ten świat dziwny!” Myślałem, że udało się wreszcie wujowi Jezajaszowi, ale to był tylko dziad Arabeusz."
"Hukałem dziś całą godzinę na pochylni i na górnym pokładzie. Ani żywego ducha. Trochę kłębków włóczki i drutów latało w powietrzu, i parę talii kart pasjansowych." - Jedenastka z "Całej prawdy o planecie Ksi" był potem.
"Istnieje specjalna metoda, by ratować równowagę umysłu - wymyśla się różne fikcyjne osoby. Czyja aby tego od dawna już w sposób podświadomy nie robię? Ale od jak dawna? Siedzę na milczącym uparcie Arabeuszu, z kwilącym dzieckiem w szufladzie, które nazwałem Ijonem, i karmię je z, flaszki - trapiąc się, skąd ja mu wezmę teraz żonę; na razie niby jeszcze czas, ale w tych warunkach nic nie wiadomo. Siedzę tak i lecę..."
Koniec dziennika, teraz refleksje właściwego Tichego:
"Ja również siedzę w rakiecie i czytam, jak ktoś inny, to znaczy on, siedział w rakiecie i leciał. A więc siedział i leciał, i ja też siedzę i lecę. Kto zatem właściwie siedzi i leci? Czyżby mnie wcale nie było? Ale dziennik okrętowy sam siebie czytać nie może. Więc jednak jestem, bo go czytam. A może to wszystko podsunięte? Zmyślone! Dziwne myśli... Powiedzmy, że on nie siedział i nie leciał, ale ja jednak nadal lecąc - siedzę, to jest siedząc - lecę. To całkiem pewne. Czyżby? Najpewniejsze jest, że czytam o tym, kto leci i siedzi. Natomiast co do mojego siedzenia i lotu, to skąd wziąć pewność? Pokoik jest wyporządzony dość ubogo, to raczej komórka. Chyba na międzypokładziu, ale na strychu u nas była całkiem podobna. Wystarczy atoli wyjść za próg, żeby się przekonać, czy to nie złudzenie. Lecz gdyby to było złudzenie i gdybym zobaczył dalszy ciąg tego złudzenia? Nie ma niczego rozstrzygającego? To nie może być! Bo gdyby było tak, że ja nie lecę i nie siedzę, a tylko czytam o tym, że on leciał i siedział, przy czym naprawdę on też nie leciał, to by znaczyło, że ja, w moim złudzeniu, poznaję jego złudzenie, czyli mnie się zdaje, że jemu się zdaje. Albo może mnie się zdaje to, co się jemu wydaje? Złudzenie w złudzeniu? Powiedzmy, ale on pisał jeszcze o tym, który leci, siedząc okrakiem na meteorze. Z tym to już gorzej chyba. Mnie się zdaje, że jemu się zdawało to, co tamten robi okrakiem, a jeżeli tamtemu też się tylko wydawało, to już zupełnie nic nie wiadomo! Głowa mnie rozbolała i znów, jak wczoraj, jak przedwczoraj, muszę myśleć o biskupach i o nosach sinych, o oczach jak bławatki, o modrym Dunaju i filetowej cielęcinie. Dlaczego? I wiem, że kiedy o północy dodam przyspieszenia, będę myślał o jajecznicy, a właściwie o sadzonych jajach z dużymi żółtkami, o marchwi, miodzie i piętach cioci Maryni - tak samo, jak w środku każdej nocy... Ach! Rozumiem! To jest efekt przesunięcia myśli, raz w stronę ultrafioletu, a raz - poprzez żółć - w stronę podczerwieni, czyli psychiczny efekt Dopplera! Bardzo ważne! Bo to byłby dowód, że lecę! Dowód z ruchu, demonstratio ex motu, jak mówili scholastycy! Więc ja naprawdę lecę... Tak. Ale przecież każdemu mogą przyjść do głowy jaja, pięty i biskup. To nie jest ścisły dowód, to tylko przypuszczenie. A więc cóż zostaje? Solipsyzm? Tylko ja jeden istnieję, nie lecąc donikąd... Lecz to by znaczyło, że nie istniał Anonymus Tichy ani Jeremiasz, ni Igor, Esteban ani Wszechświt, że nie było Barnaby, Euzebiusza, “Kosmocysty”, że nigdy nie leżałem w szufladzie ojcowego biurka ani że on, dosiadłszy dziada Arabeusza, nie leciał - otóż to nie jest możliwe! Miałżebym z niczego wysnuć taką ilość osób i dziejów rodzinnych? Przecież ex nihilo nihil fit. A zatem rodzina istniała, to ona pozwala mi wrócić do wiary w świat i w ten lot mój o końcu niezbadanym! Wszystko zostało uratowane dzięki wam, przodkowie moi!"
Finał na kształt pętli (czasowej?) - "Niedługo włożę te zapisane karty do pustej baryłki po tlenie i rzucę je w odmęt za burtę, niech płyną w czarną dal, bo navigare necessę est, a ja lecę i lecę od lat...”

Wyszło mi raczej skrócenie, niż streszczenie, ale co robić, gdy co zdanie coś przykuwa uwagę?

Tichy zwariował z deprywacji sensorycznej w trakcie lotu samotnego? A może w istocie rodzinka tak ciekawa? W "Dziennikach...", przy ich konwencji chyba nierozstrzygalne...

ps. a TO, TO i TO jeszcze a'propos tego co się w kosmosie z czasem dzieje... ;)
« Ostatnia zmiana: Listopada 02, 2012, 04:10:34 am wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #215 dnia: Października 30, 2012, 09:30:25 pm »
Cytuj
Tichy zwariował z deprywacji sensorycznej w trakcie lotu samotnego?
Ale który - ojciec, czy syn?
Syn już wcześniej był trochę "dziwny".
Ale co tu się dziwić, gdy ojciec:
Siedzę na milczącym uparcie Arabeuszu, z kwilącym dzieckiem w szufladzie, które nazwałem Ijonem, i karmię je z, flaszki
Dodatkowo prawuj Emeryk, ten orbitujący - wybija godziny zelówką. :)
Po takim dzieciństwie...Podejrzany ten brak żony.
 Czyżby ciągle ta sama rakieta?
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16039
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #216 dnia: Października 30, 2012, 10:54:29 pm »
Mnie bardziej zastanawia kto też leciał na tym meteorycie. Nie wiem czemu skojarzenia budził we mnie dość upiorne, choć równie dobrze mógł to być i wiadomy baron, co zmienił kulę armatnią na nowy środek lokomocji...
A może to ten sam ktosik co pod figurą stał (a cenzor się w nim doszukał ordynarnej aluzji do osoby Towarzysza Wiesława)? Ino jak tak, to czemu złotego rogu nie miał? Może zdążył upłynnić u pasera?

Czyżby ciągle ta sama rakieta?

A z rakiet to bardziej ta żywa mnie interesowała, Huberath tak o niej pisał:

"Cielsko rakiety drgnęło po raz ostatni. Masywny, wrzecionowaty kształt znieruchomiał na równej murawie łąki. Trawa była jeszcze pokryta rosą, której nie zdążył wysuszyć wyzierający już spoza grani Ouaigh. Po chwili rakieta zaczęła rozsuwać pancerne powłoki tylne, otwierając swą torbę lęgową.
- En raketo! En portago! Os portagos! - gromadka spalonych na brąz dzieciaków ruszyła pędem do skupionych na zboczu zabudowań wioski.
- Segor pa'a! - krzyknął umorusany Jovano, widząc daleko przy zajeździe krzątającego się ojca. - Segor pa'a, trzeba przygotować en otel!
Kudłate, białe owczarki, przywykłe do wielu przylotów, przejęły opiekę nad porzuconymi stadami płowych kóz i białych owiec. Rakieta kilkakrotnie poruszyła odwłokiem, wyciskając przez otwór torby lęgowej pierwszą obłą kapsułę.
Aberto już wcześniej usłyszał grzmot pojawiającego się en raketo. Teraz, słysząc wołanie małego Jovano, przestał gryzmolić kolejne, mozolnie ułożone zdania wypracowania z geografii. Geografię lubił, lecz pisanie sprawiało mu trudność, dlatego nie lubił segory Fiory, która te wypracowania zadawała. Z ulgą zatrzasnął drewniane okładki kajetu. Rzucił zabezpieczoną pracę na ziemię i pobiegł w przeciwnym kierunku niż Jovano i jego koledzy, pobiegł ku en port, ku en raketo.
Już z dala zauważył charakterystyczne rdzawe plamy w miejscu, gdzie obłe cielsko rakiety rozdzielało się na symetryczne fasety upodabniające je do kaczana kukurydzy. Od dwóch lat czekał na ten przylot.
- Pare Willemo przyleciał! - wrzasnął z radości. - Pare Willemo! Cyvut! - pognał, niemal gubiąc plecione sandały.
Powoli, z wysiłkiem unosiły się pokrywy głowia rakiety. Ukazywały się duralowe siłowniki hydrauliczne rozpierające brunatne skorupy. Widać było, że ten ruch odbywa się wbrew woli rakiety; mechaniczna instalacja podstępnie wbudowana w jej ciało brutalnie wyginała płyty pancerza. Z tyłu, poza cielskiem, leżało dwanaście kapsuł; torba lęgowa sflaczała przygnieciona przymkniętymi powłokami.
Coś lub ktoś szamotał się w odsłoniętym głowiu rakiety. W zielonkawym, przezroczystym śluzie widać było ciemniejszy, niezdarnie ruszający się kształt.
- Pare Willemo? - zaniepokoił się Aberto. Stary powinien był już wydobyć się z głowia, w przeciwnym razie mógł się udusić. System oddechowy działał bardzo słabo po uniesieniu przednich pokryw. Cielsko rakiety ponownie znieruchomiało.
Aberto zręcznie wspiął się po wyrostkach i gruzłach pancerza rakiety. Od wczesnych lat zaprawiał się biegając za kozami czy owcami po stromych upłazkach i skałkach doal Greillt. Zdążył poznać wszystkie żleby i piarżyska. Śmiało zapuszczał się pod samą grań.
Miękko wsunął ogorzałe ramię starając się nie uszkodzić delikatnych wachlarzy śluzowych przykrywających wnętrze. Lekko piekący śluz spowoduje, że jutro całe ramię Aberto pokryje czerwona, swędząca wysypka alergiczna.
Musiał głęboko nachylić się, zanim jego palce zacisnęły się na kościstym ramieniu starego. Lekkim, ale stanowczym ruchem ciągnął go ku górze. Czuł konwulsyjne, kurczowe drgania przechodzące przez tamto, starcze ramię, ale i brak oporu. Stary szamocząc się, drżąc, wysuwał się spod grubej warstwy pokrytego czerwonymi żyłkami śluzu. Gdy wysunęła się już jego łysa i pomarszczona głowa, Aberto zebrał mu z powiek nadmiar śluzu i wymierzył kilka szybkich policzków.
Stary kaszlnął, zwymiotował paroma garściami różowawej galaretki i otworzył oczy.
- Bon dayo, Aberto! - powiedział ze swoim szeleszczącym akcentem. Zmarszczył bezrzęse powieki w uśmiechu.
- Bon dayo, pare Willemo."

"Spokojne, słoneczne miejsce lęgowe"

A czy można mieć z taką dziecko? Technicznie może to i wykonalne, ale robota pewnie arcyprzykra i bez przykranu.
Z tym, że Ijon chyba jednak z bardziej ludzkiej matki, bo odwłoka, ani wachlarzy śluzowych jednak nie miał (no chyba, że wziął udział w weselu w Atomicach i potem mu zanikły w wyniku jakiej mutacji ;)).


(Skojarzenia mam jakieś dziwne, ale miej tu inne po lekturze tej "Podróży..." i "Janulki, córki Fizdejki".Witkatza na dokładkę. A ta upiorność rodzinna jeszcze mi "Gromenghast" Peake'a przypomina czegoś i "Metodę Packerhausa" Wolfe'a, i jeszcze Schulza trochę, choć niezbyt sam rozumiem czemu.)
« Ostatnia zmiana: Października 31, 2012, 05:37:21 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

olkapolka

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6891
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #217 dnia: Października 31, 2012, 04:40:36 pm »
Puff...bardzo dziwna podróż. Niby zahacza o różne paradoksy - jak zwykle, ale miejscami jest na poziomie podstawówkowych żartów (ta głowa walcem rozjechana). Miejscami wydaje się mi przeładowana, przedobrzona. Miejscami błyskotliwa. Rozchwianie.
Pierwszym skojarzenie...dotyczące rodziny Tichego...to opis innej rodziny - z Dziennika pisarza Dostojewskiego...z listu czytelnika - w sprawie niejakiej Kairowej:
...wzrastała i rozwijała się w szczególnych warunkach; matka w czasie ciąży popadła w nałóg pijaństwa, ojciec był pijakiem, rodzony brat wskutek przepicia stracił rozum i zastrzelił się, brat cioteczny zamordował swoją żonę, matka ojca była wariatką...
Jednym zdaniem: nie miała wyjścia - po takim dzieciństwie...;)
U Lema: maltretowany mąż, bita żona...może to (plus trudność znalezienia kandydatki w opustoszałej rakiecie - tak to wygląda, że ta sama albo cykl się powtarza) skutkuje bezżeństwem?;)
Ja tutaj Schultza nie widzę, ale za to rakiety do jedzenia niczem chatka z piernika - Jaś i Małgośka się kłaniają ( Huberath też - te jego biorakiety...nie lubię tego opowiadania).
Ten powtarzalny tekst o ciotce i drutach - aż przypomniałam sobie Brzechwę z jego ciotką Danutą, co to kanibalizmem się nie kończy - jeno upadkiem z drutów;)
Wielce tutaj znaczące zdanko:
Zasadę Pauliego, że poszczególną osobę może obsadzić tylko jedna osobowość naraz, pozostawiliśmy daleko za sobą.
...z którego może i zakończenie podróży nieco w innym tonie? Cała podróż żartobliwa, najeżona nieprawdopodobieństwami - a finał bardziej serio (chociaż w konwencji): kim jestem? czy przyjąć solipsyzm? czy nie jestem sam?
Jednak: wszystko płynie i trwa, bo istnieli przodkowie, teraz Tichy spisuje swój życiorys by uwiarygodnić istnienie kolejnego pokolenia? Mejbi:) Ta podróż pasuje na ostatnią:
Niedługo włożę te zapisane karty do pustej baryłki po tlenie i rzucę je w odmęt za burtę, niech płyną w czarną dal, bo navigare necessę est, a ja lecę i lecę od lat...
Rzeczywiście pętelka - pokoleniowa:)
Mężczyźni godzą się z faktami. Kobiety z niektórymi faktami nie chcą się pogodzić. Mówią dalej „nie”, nawet jeśli już nic oprócz „tak” powiedzieć nie można.
S.Lem, "Rozprawa"
Bywa odwrotnie;)

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16039
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #218 dnia: Października 31, 2012, 06:05:11 pm »
Rozchwianie.

Czyż nie pasuje ono do Tichego z tej "Podróży..."?

Ja tutaj Schultza nie widzę

A czy te szalone poszukiwania "naukowe" ziemskich Tichych nie mają w sobie czegoś z dziwacznych fascynacji (aż do skarakonienia) i zdumiewających traktatów starego Jakuba (który też z materią wojował)?

"Demiurgos - mówił mój ojciec - nie posiadł monopolu na tworzenie - tworzenie jest przywilejem wszystkich duchów. Materii dana jest nieskończona płodność, niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy, która nas nęci do formowania. W głębi materii kształtują się niewyraźne uśmiechy, zawiązują się napięcia, zgęszczają się próby kształtów. Cała materia faluje od nieskończonych możliwości, które przez nią przechodzą mdłymi dreszczami. Czekając na ożywcze tchnienie ducha, przelewa się ona w sobie bez końca, kusi tysiącem słodkich okrąglizn i miękkości, które z siebie w ślepych rojeniach wymajacza.
Pozbawiona własnej inicjatywy, lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa wobec wszystkich impulsów - stanowi ona teren wyjęty spod prawa, otwarty dla wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenę wszelkich nadużyć i wątpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejszą i najbezbronniejszą istotą w kosmosie. Każdy może ją ugniatać, formować, każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materii są nietrwałe i luźne, łatwe do uwstecznienia i rozwiązania. Nie ma żadnego zła w redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form bytu, które przestały być zajmujące. W interesie ciekawego i ważnego eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjścia dla nowej apologii sadyzmu.
Mój ojciec był niewyczerpany w gloryfikacji tego przedziwnego elementu, jakim była materia. - Nie ma materii martwej - nauczał - martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywają się nieznane formy życia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse niewyczerpane. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept twórczych. Dzięki nim stworzył on mnogość rodzajów, odnawiających się własną siłą. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostaną zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeśliby nawet te klasyczne metody kreacji okazały się raz na zawsze niedostępne, pozostają pewne metody illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i występnych.
W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbliżał się do terenu swych ciaśniejszych zainteresowań, głos jego zniżał się do wnikliwego szeptu, wykład stawał się coraz trudniejszy i zawilszy, a wyniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej wątpliwych i ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabierała ezoterycznej solenności. Przymykał jedno oko, przykładał dwa palce do czoła, chytrość jego spojrzenia stawała się wprost niesamowita. Wwiercał się tą chytrością w swe interlokutorki, gwałcił cynizmem tego spojrzenia najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosięgał wymykające się w najgłębszym zakamarku, przypierał do ściany i łaskotał, drapał ironicznym palcem, póki nie dołaskotał się błysku zrozumienia i śmiechu, śmiechu przyznania i porozumienia się, którym w końcu musiało się kapitulować."

"Sklepy cynamonowe"

Choć może i bliższym przodkom Ijona jest marquezowski José Arcadio Buendía:

"José Arcadio Buendía, którego nieokiełznana wyobraźnia daleko wybiegała poza działanie i prawa natury, a czasami nawet także poza dziedzinę cudów i magii, pomyślał, że można by posłużyć się tym bezużytecznym wynalazkiem do wydobywania złota z ziemi. Melquiades, który był człowiekiem uczciwym, uprzedził go: „Do tego się nie nadaje”. Ale José Arcadio Buendía nie wierzył w owym czasie w uczciwość Cyganów, toteż wymienił swojego muła i stadko kóz na tamte dwie magnetyzowane sztabki.
Przez wiele miesięcy zawzięcie starał się udowodnić słuszność swoich przypuszczeń.
Piędź po piędzi przeszukał całą okolicę, a nawet dno rzeki, ciągnąc za soba dwie żelazne sztabki i recytując na głos zaklęcia Melquiadesa. Jedyną rzeczą, jaką udało mu się wykopać, była zardzewiała zbroja z XV wieku, której wszystkie części zlutowała rdza, która za potrząśnięciem wydawała głuchy grzechot, niby olbrzymia wydrążona dynia pełna kamieni."

"Sto lat samotności"

We wszystkich trzech przypadkach mamy dzieje rodzinne i "naukowe" obsesje należących do tych rodzin oryginałów.

ale za to rakiety do jedzenia niczem chatka z piernika - Jaś i Małgośka się kłaniają

Jeśli rakieta dziełem Baby Jagi z InBadCzamu, to może ona matką Ijona? ;)

Wielce tutaj znaczące zdanko:
Zasadę Pauliego, że poszczególną osobę może obsadzić tylko jedna osobowość naraz, pozostawiliśmy daleko za sobą.

Nie wiem czy pomnisz (o czym powyżej luźno wspomniałem), jak Lem w "Fif'ie" analizował jeden utwór Aldissa (kumpla Ballarda od regresji zresztą), w którym efekty fizyczne związane lotami kosmicznymi wpływały na psychikę kosmonautów?

"Toteż oryginalny jest pomysł zawarty w noweli Briana Aldissa, w której kosmonauci na pokładzie rakiety, schwytanej przez pole ciążenia gigantycznej gwiazdy, pod wpływem szczególnych efektów grawitacji doznają regresywnych przekształceń psychiki; i tu mamy przed sobą podwójny tor transformacyjny, podobnie jak w cytowanych dziełach Ballarda; naturalnie chodzi o przekształcenia najzupełniej odmiennego charakteru. Nowela Aldissa nie jest pełnym wcieleniem naszkicowanego tu pobieżnie programu, lecz znajduje się na właściwej drodze poszukiwań. Oddala się bowiem od schematu „złodziei i policjantów”/.../."

"A więc sama niejako fizyka, raz fantastyczna (u Blisha), a raz realna (u Clarke’a), jest zasadą i sprężyna narracji. Można tu spotkać hipotezy dziwaczne, zawiłe, niezwykle nawet skomplikowane, w jakich np. Blish się lubuje. U Aldissa potężne pole ciążenia obcej gwiazdy deformuje nie tylko krzywą lotu, ale i psychikę kosmonautów, co jest pomysłem oryginalnym, nie tyle w sensie hipotezy empirycznej, ile dopuszczenia fenomenów o jakości dotąd nie znanej i nie przeczuwanej."

Lem nazwał wonczas - parę linijek dalej - tego Aldissa (z Ballardem do spółki) mesjaszem SF. Wygląda więc na to, że stąd inspiracja dla spotykajacych Wszechświta cudów Wszechświata.

Ta podróż pasuje na ostatnią

Pasuje, a jednak potem dostaniemy jeszcze "Pożytek..." w podróżnej konwencji.
« Ostatnia zmiana: Października 31, 2012, 09:31:05 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #219 dnia: Listopada 01, 2012, 12:39:24 am »
Cytuj
jak Lem w "Fif'ie" analizował jeden utwór Aldissa
Wspomniałeś tego Aldissa.
 A misię, wczoraj, pokojarzyło z jego książką "Non stop", bodaj.
 Tak od czapy.
 Ale skoro i Tobie ten autor się nasunął, to może coś jest w narzeczu?
Pamiętacie? :)
Wydana u nas w latach 70-tych.
http://ksiazki.polter.pl/Non-stop-Brian-W-Aldiss-c15114
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16039
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #220 dnia: Listopada 01, 2012, 01:45:10 am »
A misię, wczoraj, pokojarzyło z jego książką "Non stop", bodaj.

Iiitam. Tego "Non stopa" (popularnego zresztą i na Zachodzie, i u nas), to Lem w "Fantastyce..." na miazgę rozjechał...

"całkiem na pewno da się powiedzieć, że proces inwolucyjny, do którego by mogło dojść na pokładzie statku kosmicznego, wiekami lecącego w gwiazdy (tak, że odbywa się na nim przemiana pokoleń) nie wszcząłby się i nie mógłby być kształtowany przez to, że kosmonauci albo ich dzieci czy wnuki — bawiliby się, podobnie, w „dzikiego luda”. Najdotkliwsze straty powstają w Science Fiction albo tam, gdzie już z zamierzenia dziełu żadne koncepcje ponadrozrywkowe nie patronują, albo tam, gdzie koncepcja, wskutek oparcia o banał strukturalnego wzorca, ześlizguje się w pewien nonsens. Jest rzeczą ciekawą, że motyw inwolucji zachodzącej w grupie kosmonautycznej na statku gwiazdowym był wielokrotnie podejmowany, także przez pisarzy zaliczanych do czołówki (Brian Aldiss, van Vogt) i zawsze ten sam typ matrycy tłoczył wówczas stosunki wewnątrzgrupowo ustatecznione po zakończeniu procesu uwstecznienia kulturowego. Przykładem będzie tu dla nas Starship Aldissa, który przedstawia zagadkowy zrazu, spory, zamknięty świat, przy czym względnie późno dowiadujemy się z narracji, że to jest właśnie wnętrze rakiety—kolosa. Ludzie skarleli duchowo i fizycznie — jako Kapłani, Łowcy, Myśliwi, jako Kobiety Prymitywne i Dzikie Dzieci — pędzą stadny żywot na którymś z wielu pokładów, u stóp ruiny, co niegdyś była jakimś komputerem niesłychanym, urządzając polowania na zwierzynę wyłażącą okresowo z nor (zapewne potomstwo trzody wziętej jako zapas mięsa w gwiezdną drogę), walcząc z plagą szczurów (ale skąd te się wzięły — już nie wiem), może szczurów–„mutantów”, obawiając się duchów fikcyjnych oraz realnych zjaw, zwanych Gigantami, Obcymi, Zewnętrznymi itd. Po niezliczonych zasadzkach, ucieczkach, atakach, pułapkach i podobnych perypetiach, które mogłyby zająć nie tylko 100 i nie 200, ale z takim samym pożytkiem 2, 3 lub 5 tysięcy stron, okazuje się w końcu, że Giganci, czyli „Inni”, są to zwykli, normami ludzie. Przy zbliżaniu się powrotnym do Ziemi statek został dostrzeżony bardzo dawno temu, ale wskutek ich kompletnego zdziczenia, a zwłaszcza fizjoanatomicznej degeneracji, powracających nie można było sprowadzić na Ziemię (Aldiss argumentuje to tyleż zawile, co nieprzekonująco).
Jeden z normalnych Ziemian, „wtarłszy się” w społeczność dzikusów, usiłuje pomału (ale doprawdy szalenie wolno) wstrzykiwać porcje racjonalnych uświadomień w jej zmętniała magicznie psychikę. To więc, że w pewnym momencie okaże się on jakimś psychologiem, a nie — dzikusem, stanowić winno kolejne zaskoczenie. Inni Giganci przebywający na statku, który bezustannie okrąża teraz Ziemię, szykują leki oraz zajmują się niewiadomymi badaniami, z których wykluć się ma rehabilitacyjna terapia uwstecznionej społeczności. Z mózgów trzeba bowiem wygnać „wiarę niedobrą” — „irreligion”, i przygotować je na przyjęcie wiary właściwej, tj. „dobrej religii”. Mniejsza o namolność bitew ze szczurami, o pokazy niesamowicie rozmnożonych — ciemnymi chmurami — owadów, o „praktyki magiczne” i sto podobnych awantur. Mniejsza nawet o całkowite nieprawdopodobieństwo hałaśliwie skomplikowanej, pełnej gonitw zabawy w policjantów i złodziei, jaka się toczy między naukowcami—opiekunami a odpryskiem ludzkości zwyrodniałej na drodze do gwiazd. To, co najbardziej gniewa, jest zbiorem szans zaprzepaszczonych. Jeśli bowiem przyjąć jako startowe — założenie degrengolady kulturowej, wejścia w irracjonalizmy prymitywne, a zwłaszcza zbiorowego zapomnienia o sensie i celu podróży, a nawet o tym, że jakaś podróż w ogóle się toczy, że „świat” wcale nie jest tożsamy z wnętrzem statku, to przecież taki eksperyment izolacyjny mógłby udostępnić pokaz niespodziewanych własności człowieka, wylęgających się pod tłokiem deterioracji tak specyficznej. Wprowadzenie natomiast stereotypów „gromady łowieckiej”, „nomadów i czarowników”, „wodzów z ich kobietami”, „myśliwych zabobonnych” itp. — jest eklektycznym zapożyczaniem się nie u samych źródeł dobrej wiedzy etnologicznej — to by jeszcze mogło dać niejakie efekty — lecz na śmietniku obiegowych pojęć, jakie człowiek, który się etnologią fachowo nigdy nie zajmował, żywi na temat magii, grup pierwotnych i społeczeństw prymitywnych. Bezradność inwencji autorskiej walczy tu o lepsze z antyerudycją i obie są kamieniami przywalającymi wyobraźnię socjologiczną. Na dodatek, jakby specjalnie po to, aby wzbudzić oburzenie czytelnika, zwykłe u ludzi, kiedy się czują oszukani, to, w czym najbardziej mieliby się ludzie odmienić skutkiem tego wiekowego zamknięcia, przeniesione zostaje z płaszczyzny norm socjokulturowych na płaszczyznę zmian bioinwolucyjnych: przybysze nie mogą na Ziemię zejść dlatego, ponieważ zmutowany gen wywołał u nich powstanie „przyspieszenia białkowej przemiany „materii”: żyją przez to cztery razy szybciej niż ludzie normalni, tak że koło dwudziestki wchodzą już w starczy okres życia. Otóż to jest nonsens na nonsensie.
1) Dla pełnej inwolucji kulturowej — w skrajnym wypadku odłączenia noworodków od rodziców — wystarczy czas równy jakiejś dekadzie. Gdyż dzieci, tak odłączone, nawet mówić nie będą umiały.
2) Natomiast dla inwolucji biologicznej czas upływający musi być liczony nie wiekami, lecz millenniami co najmniej. Czyżby podróż trwała wiele tysięcy lat?
3) Dlaczego właściwie przybyszów żyjących cztery razy krócej niż w normie nie można osadzić w jakiejś miłej ziemskiej kolonii albo w jakimś pięknie położonym sanatorium?
Pytań takich, na które książka odpowiedzi nie udziela, mnożyć nie warto, bo replika musi paść udzielona w pozapowieściowyrn porządku: autor chciał wymyślić historię, jaką sobie z góry założył, więc niczym były mu wszystkie jej nieprawdopodobieństwa."


Natomiast rozkosze i koszmary życia rodzinnego na pokładzie "Kosmocysty" będą chyba niepełnie przeanalizowane bez takiego odniesienia:
3. Obiad rodzinny - Jacek Wójcicki - benefis Jacka Wójcickiego w teatrze STU
Może to gwałtowne wyludnienie rakiety przez te grzybki właśnie?
« Ostatnia zmiana: Listopada 01, 2012, 01:57:22 am wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #221 dnia: Listopada 01, 2012, 10:12:14 pm »
Do kryptki rym jest szyptki.
Co zaś tyczy się Aldissa, to dla mnie jego opusem magnusem (a może maximusem?) jest "Cieplarnia".
VOSM
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #222 dnia: Listopada 04, 2012, 07:27:41 pm »
Cytuj
autor chciał wymyślić historię, jaką sobie z góry założył, więc niczym były mu wszystkie jej nieprawdopodobieństwa."
Bardzo złośliwa ta recenzja. Książkę czytałem dawno, ale to dobra książka. Pretensje do literatury, że literatura?
A nie, naukowy wykład? Pachnie mi trochę zazdrością, ta zajadłość.
Podobne zarzuty można postawić niektórym książkom patrona.
Cytuj
2) Natomiast dla inwolucji biologicznej czas upływający musi być liczony nie wiekami, lecz millenniami co najmniej. Czyżby podróż trwała wiele tysięcy lat?
Na Ziemi, może tak. Tym niemniej ciągle pewności nie ma, czy jednorazowa mutacja nie może zmienić radykalnie cech organizmu (Chomsky o mowie, przeczytany ostatnio w niezbędniku inteligenta ;D ).
Ten regres kulturowy skojarzył się z Srebrnym globem Żuławskiego - bardzo podobny opis i też, krótszy żywot.
A, że Cieplarnia opusem magnusem?
Z czytanych Aldissów...jak najbardziej.
I tak - od cieplarni, przechodząc do podróży i atentatów Zcichapęka (typ człowieka utalentowanego, zamkniętego w sobie, o umyśle oryginalnym, nieraz nawet skłonnym do dziwactw, uporczywego w ściganiu raz upatrzonych celów), nadmienię...mój ulubiony to Esteban Franciszek.
Ten to, który chciał ocieplić klimat Ziemi z użyciem sadzy. Mniejsza o metodę. Ale o kierunek słuszny, dziś notorycznie negowany.
« Ostatnia zmiana: Listopada 04, 2012, 07:32:11 pm wysłana przez liv »
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

olkapolka

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6891
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #223 dnia: Listopada 06, 2012, 12:04:18 pm »
Rozchwianie.
Czyż nie pasuje ono do Tichego z tej "Podróży..."?
No właśnie nie:) Rozchwianie w ogóle tak - pasuje, ale mnie jakoś żart o głowie rozjechanej przez walec razi - taka toporność;)
Myślałam jak i co tu odpowiedzieć (przecież nie będziem wyszukiwać znanych bardziej i mniej utworów o szurnietych rodzinkach;) ) i niestety - nic szczególnego mi nie przyszło do...może dlatego Q, że po prostu bezbłędnie trzy razy trafiłeś.
Bezbłędnie trafiłeś w książki, których nie lubię;)) Tzn. Huberatha lubię, ale nie opowiadanie o biorakietach, Schultza mam do weryfikacji, bo dawno temu mi nie podszedł - pewnie dlatego zbieżności z Lemem wydały się mi dziwne:) i Sto lat samotności - podobno najważniejsza książka Marqueza, w którym kiedyś się zaczytywałam - ale akurat opór materii z tą książką :)
Z tradycji rodzinnych - niech ostanie kompromisowo ten maźkowy propeler;)
I Aldiss, który wygląda na najbardziej dorzecznego.
Ta podróż pasuje na ostatnią
Pasuje, a jednak potem dostaniemy jeszcze "Pożytek..." w podróżnej konwencji.
Pasuje, a jednak chronologicznie nie jest ostatnią - po niej dostajemy jeszcze kilka podróży.
Hm...mam takie wrażenie, że w tej podróży Lema poniosło takie radosne tworzenie nieprawdopodobieństw, bez przemyślanej historii - może na koniec się trochę zrefleksjował i dlatego zmienił nieco ton;)
Mężczyźni godzą się z faktami. Kobiety z niektórymi faktami nie chcą się pogodzić. Mówią dalej „nie”, nawet jeśli już nic oprócz „tak” powiedzieć nie można.
S.Lem, "Rozprawa"
Bywa odwrotnie;)

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16039
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Re: Akademia Lemologiczna [Dzienniki gwiazdowe]
« Odpowiedź #224 dnia: Listopada 30, 2012, 08:29:32 am »
Bardzo złośliwa ta recenzja. Książkę czytałem dawno, ale to dobra książka. Pretensje do literatury, że literatura?
A nie, naukowy wykład? Pachnie mi trochę zazdrością, ta zajadłość.

Ja wiem? Chybaraczej lemowa niechęć do chodzenia na łatwiznę. (Zwł.,  że rolę Aldissa w historii SF zasadniczo oceniał dodatnio.)

mój ulubiony to Esteban Franciszek.
Ten to, który chciał ocieplić klimat Ziemi z użyciem sadzy. Mniejsza o metodę. Ale o kierunek słuszny, dziś notorycznie negowany.

Prawda. Upałów nie cierpię (raz w Egipcie byłem - lata temu - i starczy), ale łagodny klimat środziemnomorski by wprowadzić u nasz można. Tylko trza by policzyć o ile to stref przesunięcie poziom wody w morzu podniesie, bo a nuż gra świeczki niewarta... ;)

("Cieplarnia" się zresztą poniekąd fabularnie składa w całość z "Zatopionym światem" Ballarda, owej drugiej połówki mesjasza SF.)

Hm...mam takie wrażenie, że w tej podróży Lema poniosło takie radosne tworzenie nieprawdopodobieństw, bez przemyślanej historii - może na koniec się trochę zrefleksjował i dlatego zmienił nieco ton;)

Mam jednak wrażenie fabularnej klamry (ton początkowy i końcowy zbliżone, po środku co insze).

No i historii ziemskich Tichych we wszystkim bym do kosza (z napisem radosne, a nieprzemyślane) nie odsyłał. Zauważ, że te livowe sadze i ten przykran to jest w sumie sięganie po całkiem poważną tematykę, ino w groteskowej - zgodnie z konwencją - formie...
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki