ze prywatne szkoly w Polsce reprezentuja tak zalosnie niski poziom, ze az mozna ich dzialalnosc nazywac oszustwem, czy opieraja ta wypowiedz na jakis konkretnych danych?
Mogę opisać, bo mam taką „pod nosem”
Na początku zastrzeżenie. Nie wszystkie uczelnie prywatne tak działają. To, co opisuję dotyczy, strzelę z palca, ok. połowy, może nieco mniej.
Po pierwsze dwa warunki. Uczelnia prywatna to biznes, nakierowany na zrobienie kasy (naprawdę dużej), a nie dostarczanie wiedzy.
Klienci są tego świadomi, a interesuje ich papierek a nie wiedza. Jest takich cała masa. (geografów, którzy muszą zostać matematykami, nauczycieli rosyjskiego, którzy potrzebują być informatykami, urzędniczki, która potrzebuje studiów informatycznych itp. )
Uczelnia raczej nie produkuje magistrów. Produkuje głównie licencjatów i realizuje kursy dające uprawnienia (zwykle półtoraroczne).
Najlepiej zrobić to za pomocą filii.
Wiec jest uczelnia główna w większym mieście. Potrzebne jest nieduże miasto na filię. Nieduże, bo włodarze widząc w tym prestiż dla miasta, dają upusty i inne ulgi (np.budynki). Jest też olbrzymie zapotrzebowanie miasta i okolicy (zaletą tanie noclegi).
Czasem trzeba sporo zainwestować na początek.
Poza budynkami należy znaleźć kilku samodzielnych pracownikowi naukowych (chyba minimalnie doktor hab.). Ci firmują temat swoim nazwiskiem, co nie znaczy, że pracują rzeczywiście. Mogą być zza wschodniej granicy. Taki filar dostaje spore pieniądze, zależnie od tytułu.
Stąd w Polsce tylu profesorów pracujących jednocześnie na kilkunastu uczelniach, (co jest fizycznie niemożliwe, gdyby rzeczywiście wyrabiali te godziny). Choć niektóre państwowe uczelnie proceder przycięły, każąc „swoim” wybierać.
Filar niekoniecznie prowadzi zajęcia. Pojawia się, powiedzmy, raz w miesiącu, no i na egzamin. (coby się na bilety nie wykosztował)
Zajęcia w jego imieniu, prowadzą nauczyciele okolicznych szkół średnich, czasem emeryci. Dostają ok. 30-50 zł. za godzinę (z tytułem doktora ok setki),czyli więcej niż w macierzystych szkołach. Czasem pojawiają się magistrowie i doktorzy uczelniani.
Egzamin
Podstawą zdania egzaminu jest „okazany” rachunek uiszczenia czesnego (2000 – 3000 zł. rocznie).
Reszta jest fikcją. Wprowadzony w temat profesor egzaminator, pouczony przez prowadzących zajęcia, jak pytać, by delikwent coś powiedział i miał wrażenie, że naprawdę umie, jakoś z tym sobie radzi.
W razie konieczności pisania pracy, np. licencjatu, prowadzący (oczywiście za dodatkowe pieniądze), chętnie pomogą swoim studentom i zrobią to za nich. Albo udostępnią jakiś podobny sprzed paru lat – do twórczego przepisania.
I tyle.
Acha, dostrzegam pewne zalety tego układu. Dla środowiska miasteczka, naprawdę duże i dla sierotek, które potrzebują papierka, żeby pracować. No i dla biednych. Te "uczelnie" są paradoksalnie tańsze, niż studiowanie w dużym mieście
Magistra, na ogół, trzeba robić w bazie głównej. Czyli np. Pułtusku (miasto przypadkowe, tamtejsza szkoła wyższa - sorry Akademia Humanistyczna, ma akurat bardzo przyzwoite notowania).
Liv proponuje „ze cztery lata szkoły”
I te 4 lata będą się za mną ciągnęły.
To miał być wstęp, a nie koniec. Generalnie myślałem, czym zastąpić, lub ograniczyć przymusowość i darmowość, a nie utracić biednych i niezaintresowanych. Jakiś inny system motywacyjny.
Bon edukacyjny niezbyt mi się podoba.
Zresztą w podstawówkach nie jest tak źle .Tragedia to gimnazjum. Niewiele lepiej 3-letnie liceum. A idąca reforma, de facto,wydłuża gimnazjum do lat 4, redukując liceum do dwóch (klasa pierwsza liceum to programowo, dokończenie gimnazjum)