Historia z dziś, którą pozwolę sobie zatytułować "Co twardsze muchy".
Ciepło, w dobrze ogrzewanym domu jeszcze cieplej, więc nietypowo wcześnie w tym roku pojawiło się w mojej chałupie kilka much (nie tak znów wiele jednak, jak by to mogło wyglądać z ich zagęszczenia w następnych zdaniach). I o nich będzie to opowieść.
Naszykowałem sobie na obiad (m.in) zupę. Wpadła do niej mucha, wydawała się martwa (nie dziwota, zupa była gorąca, prosto z garnka). Danie poszło na zmarnowanie, nieboszczka została spłukana do zlewu, i tam sobie leżała. Myjąc różne rzeczy lałem na nią (rozcieńczony) płyn dezynfekcyjny używany do czyszczenia kocich utensyliów, lalem wrzątek (fakt, do celu dolatywał już mniej wrzący, stygnąc dwakroć w locie - do tego, co było nim płukane, a potem z w/w na zlewowe dno), wreszcie - gdy kocica wrzuciła do zlewu miarkę do odmierzania tego czy owego, a ta przyssała się do otworu odpływowego - podtopiłem ją ponownie, jeszcze solidniej. W końcu, gdy odetkalem zlew i spuściłem wodę... patrzę... mucha żyje. Nie miałem serca jej zabijać, dałem czas by pozbierała się i odleciała.
Po obiedzie - w końcu go zjadłem - przyszedł czas na herbatę. Patrzę, a tu do kubka wpadły mi aż trzy muchy. Pierwsza wylazła po łyżeczce i odleciała zanim zdążyłem zareagować. Herbata poszła do zlewu, muchy - tym razem - do kosza na odpadki, na sam wierzch. Wglądały na nieżywe. Po ok. 5 minutach zaglądam do kosza, a tu muchy nie tylko zaczynają łazić, ale i szybko pokopulowały radośnie i wyfrunęły.
To się nazywa wola życia!