Wygodniej – tak, owszem. Ale czy lepiej? Imho, idąc tym tropem, uczeń lub student nigdy nie nauczy się myśleć samodzielnie i twórczo. Przynajmniej w dziedzinie „królowej nauk”.
Nie wiem, czy to prawda, ale czytałem, że podobne uproszczone wykładanie matematyki ma miejsce na wielu uczelniach na Zachodzie, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych.
Ot, choćby taka rzecz jak pochodna funkcji. Czy Państwo myślicie, że pochodna to „miara szybkości zmiany wartości funkcji względem szybkości zmiany argumentu”? A może to granica stosunku przyrostu funkcji do przyrostu argumentu? Albo, co gorzej, to tangens kąta między styczną do wykresu funkcji a osią odciętych?
Skąd że? Po co studentowi te zawiłości? Pochodna – to taka mała kreseczka przy oznaczeniu funkcji. A oto tabelka. Wystarczy zapamiętać, że sinus kreska to cosinus, a сosinus kreska to minus sinus, i wszystko będzie oki.
Tak samo z całką. Żadnych tam podstawowych twierdzeń, żadnych „sumy nieskończenie wielu wartości funkcji pomnożonych przez nieskończenie małą zmianę jej zmiennej” i temu podobnych bzdur. Całka – to taka pionowa falka przed funkcją. Plus zestaw magicznych reguł obchodzenia się z tą falką. Nic więcej.
No, i czym jest takie podejście do nauczania, jeśli nie prostą drogą do zapaści edukacji?