:-) Przypadek, to jest po prostu jedna z kilku książek, które od dawna chcę przeczytać, ale ciągle jakaś inna wskakuje bez kolejki. Na trop naprowadził mnie rower.
O, rower... podsunął mi pomysł nagrody zastępczej.
Niesamowity opis przeprawy rowerami przez Alpy, powrót z południowej Francji do Paryża.
Po dwudziestu minutach startujemy do tego biegu zjazdowego na rowerach. Z Cayolle do Barcelonette jest 30 km. Droga jest szaleńcza. Kładziemy się na kierownicy, zaciskamy palce na hamulcach i zaczynamy spadać w dół, zlatywać w tempie ponad 60 km/godz na prostych odcinkach. Strzałka na szybkościomierzu dochodzi wtedy do 60 i zatrzymuje się na sztyfciku. Nie nadąża.
Przed każdym zakrętem piszczą hamulce, pochylamy się, szczęk odpuszczonych dźwigni przy kierownicy i rower skacze do przodu, jakby miał motor. Na 30-tu metrach prostej osiąga się szybkość ponad 50 km. Po dziesięciu kilometrach tej jazdy ręce mam zupełnie zdrętwiałe. Przymarzły do hamulców. Nóg nie czuję w ogóle; zbite lodowatym wiatrem, zwisają przy siodełku jak obcy przedmiot. Jedynie na piersiach, pod swetrem, jestem spocony i z wysiłku, i z emocji. Upijam się prawie do nieprzytomności szybkością, furkotem wiatru przy uszach i tańcem na zakrętach. Raz tylko spojrzałem na przednie widełki i na krótką chwilę struchlałem: co stałoby się, gdyby widełki pękły. Przy tej szybkości i obciążeniu drgały one od nasady do osi koła, drgały tak szybko jak uderzony kamerton. Ach - co tam; znowu prosta. Puszczam hamulce, skaczę od razu na 40, 50, 55, 60 - strzałka znowu utyka i utyka oddech w piersiach. Zakręt, skok mostem na drugą stronę rzeki, zapach mokrych bierwion, ułożonych przy drodze, żywicznych i sękatych, mroczne wrota krótkiego tunelu. W tunelu asfalt jest wilgotny i opony mlaskają na nim tak, jakby pociągnięty był klejem. Pachnie pleśnią i grzybem. Rośnie gwałtownie jasny otwór wyjazdu, zbliża się, majaczy popielata wstęga drogi i wali się w dół, w las, w świerkową zieleń i przedwieczorną czerwień pni. Słońce przedarło się tu jeszcze przez jakąś szparę, z której wypryskuje jak pęk promieni z małego okienka kabiny operatora w kinie. Ekran czerwonej zieleni, a na nim pędzi mój rower. Czasem, w ciągu ułamka sekundy, widzę swój cień. Gdy znika, wydaje mi się, że go przegoniłem i że nie może za mną nadążyć. Zakręt w lewo, potem w prawo, znowu na drugą stronę huczącego potoku, wzdłuż skalnej ściany. Droga zaczyna opadać łagodniej i po chwili wpadamy wprost na rynek w Barcelonette. Patrzę na zegarek, ledwo utrzymując się na nogach. 32 km w ciągu 43-ech minut. Przeciętna 45 km/godz. Twarze, ręce, uda i łydki mamy zupełnie sine pomimo opalenizny. Palce tak sztywne, że nie możemy wyciągnąć zapałki z pudełka. Jest to chyba najładniejszy dzień całej naszej podroży. Ale jesteśmy piekielnie zmęczeni. Czuję to teraz, stojąc na rynku i paląc papierosa. Ręka mi drży i drgają mi usta zupełnie tak, jakbym miał wybuchnąć płaczem. Sześć godzin podejścia i 32 km piekielnego zjazdu. Tadzio powiada: „Ten dzień będę pamiętał nawet po śmierci".Z zdziwień, że południowa Francja nie zaznała, anie też specjalnie poczuła, wojny. Hmmm... były trudności z zaopatrzeniem w konfitury i rzecz jasna, brak paliwa (oprócz spirytusu
). Dlatego oni rowerami.
Ja też nie czytam, bardziej słucham, tu jest w dobrej interpretacji Ferencyego.
https://chomikuj.pl/sandokan/audiobooki/Bobkowski+Andrzej+-+Szkice+pi*c3*b3rkiem,2