Mój koleżka pojechał i co prawda dymku nie widział, ale dokonałem ciekawej obserwacji - przebywając w tłumie człowiek zaczyna myśleć jak tłum.
Coś w tym jest. Wybrałem się z powodów - głównie - snobistyczno-politycznych na spotkanie za zmarłym papieżem (no wtedy był żywy) w czasie jego przedostatniej wizyty w Polsce. Na miejscu spotkałem znajomego. Wojującego ateusza (w skrytości ducha bodaj komunistę) pisującego do "Faktów i mitów", przyjechał, oczywiście napisać zjadliwy reportaż. Nastrój tłumu udzielił mu się do tego stopnia (sądzę, że rzecz w feromonach), że ku własnemu zdumieniu poczuł się przesiąknięty miłością do wszystkiego co żyje (do tego stopnia, że gadał o tym z jedną młodą wdową i potem się z nią umówił na spotkanie
, sic!), uznał JP II za duchowego giganta i wielki autorytet i... prawie, prawie skłaniał się ku re-konwersji na chrześcijaństwo. Zabawne było, że gdy wracaliśmy razem jego nastroje stopniowo, płynnie, wracały coraz bardziej do starego stanu. A gdy dojechaliśmy do rodzinnego miasta (postanowiliśmy wracać razem) kręcąc głową i pod nosem klnąc że go to spotkało udał się na wódkę (choć z racji zakazu handlu alkoholem w terminie papieskiej wizyty, długo szukał czynnego lokalu).
(Potem poglądy antyreligijne mu zresztą złagodniały, a politycznie skończył w "Samoobronie".)
ps. ciekawe natomiast, że ja - choć też poczułem przypływ tej stadnej miłości i jedności, i obściskałem serdecznie w związku z tym parę dość obojętnych mi, przedtem i potem, osób - uległem mu stanowczo mniej, i nie przeżywałem takich światopoglądowych wahań w związku z tym...