maźku, doceniam Twoje - po lemowsku absurdalne - poczucie humoru, ale mam na myśłi oczywiscie określone kombinezony, te mające płachtę (czy jak to nazwać) przypominającą fałd skórny lotokotów i polatuch.
(BTW. u Peteckiego nazywało się to "sportem lotokotów" czy jakoś tak, i stawało pomalu - o ile czegos nie pokręciłem - sportem narodowym kolonistów marsjańskich.)
EDIT: pogrzebałem, i oto stosowny cytat:
"W tym momencie drzwi prowadzące na taras otwarły się gwałtownie i do pokoju wpadł jak pocisk osobliwy stwór, ni to wielki czarny ptak, ni umorusana sadzą małpa.
- Rodandandron!!! - wrzasnął triumfalnie stwór, skacząc z podłogi na parapet okna. Następnie jednym susem śmignął pod sufit, wywinął w powietrzu kozła i dwa razy przeleciał przez pokój, odbijając się stopami od ścian. Dokonawszy tego, łagodnie i miękko, jakby kpiąc sobie z prawa grawitacji, wylądował przed Irkiem, przybierając postać szczupłego, dziesięcioletniego chłopca ubranego w obcisły, czarny kombinezon. Bluza tego kombinezonu miała pod pachami jakieś płetwy czy skrzydła, trochę podobne do pelerynek, które w bajkach zwykli nosić źli czarnoksiężnicy.
- Wszyscy czekają! - wykrzyknął Czarny. - Co tu jeszcze robisz? Przecież już dawno po lekcjach!
- Podsłuchiwałeś - stwierdził raczej, niż zapytał Irek, patrząc groźnie na młodszego brata.
- Nie musiałem wcale podsłuchiwać! - napuszył się Danek. - My, lotokoty, przemierzamy całe Galaktyki, jesteśmy wszędzie, wszystko widzimy i słyszymy! Rodandandron! - czarna postać ponownie oderwała się od podłogi, przefrunęła nad pulpitem datora, wywinęła pełne salto i opadła z powrotem na parapet okna. - Aha! Byłbym zapomniał! - dodał Danek, już z bezpiecznej odległości. - Wszystkiego najlepszego! Życzę ci dużo szczęścia!
Te ostatnie słowa dopełniły miary. Irek nabrał pewności, że kochany braciszek przyczaił się za oknem i był świadkiem jego rozmowy z komputerem oraz panem Seyną. A to znaczy, że za chwilę cały dom będzie wiedział o tej nieszczęsnej propedeutyce...
- Niech ja cię tylko dopadnę!!! Uuuu!!! - ryknął złowrogo ruszając do ataku.
Ale Danek ani myślał czekać. W ułamku sekundy był już na tarasie. Przeskoczył balustradę, po czym jak nurkujący szybowiec zniknął wśród drzew rosnących w ogrodzie.
Irek natychmiast przerwał pościg. „Żeby tak parę lat temu..." - pomyślał z żalem. Zrobił w tył zwrot i pomknął w stronę drzwi wiodących do wnętrza domu.
Tu trzeba wyjaśnić dwie sprawy. Pierwsza, to owe fenomenalne powietrzne piruety Danka. Otóż tak zwana „kocia akrobatyka" była najpopularniejszym z młodzieżowych sportów. Narodził się ten sport, rzecz dość niezwykła, w pracowniach uczonych przygotowujących ludzi do pionierskich wypraw kosmicznych. Ktoś kiedyś po poważnych badaniach odkrył, że koty dlatego znoszą bezkarnie pionowe podróże ze stosunkowo dużych wysokości i dlatego lądują zawsze na czterech łapach, bo wykonują w powietrzu nader przemyślne ewolucje, które znacznie zmniejszają szybkość ich lotu. Ktoś inny doszedł do wniosku, że podobne umiejętności przydałyby się i ludziom, zwłaszcza tym, którzy muszą umieć sterować swoim ciałem w stanie nieważkości i którzy badają obce globy mające nieraz albo bardzo potężne, albo też właśnie znikome pola grawitacyjne. Przyszli kosmonauci zaczęli więc naśladować kocie praktyki, a potem - nie wiadomo jak i kiedy - powstał z tego popularny sport. Wymyślono kombinezony z niby-skrzydełkami, rozgrywano zawody, organizowano popisy. Istniało tylko jedno „ale". Najlepsze wyniki zawsze osiągali drobni, szczupli, a więc przede wszystkim bardzo młodzi chłopcy. Toteż Irek zmuszony chwilowo do zaniechania pościgu, który w ogrodzie pełnym wysokich drzew niechybnie zakończyłby się jego sromotną klęską, nie bez racji westchnął w duchu: „Żeby tak parę lat temu..." Kiedyś on także odnosił błyskotliwe sukcesy w kociej akrobatyce. Dziś jednak był zaledwie o pół głowy niższy od ojca. Gdyby chociaż miał na sobie specjalny kombinezon... Ale przecież nie przychodzi się w sportowym kostiumie na uroczyste zakończenie roku szkolnego. A Danek, niezależnie od wszystkiego, był mistrzem nad mistrzami. Już od roku prowadził klasowy zastęp lotokotów. Pewnego razu Irek, powodowany zazdrością, pokazał młodszemu bratu wizerunek prawdziwego lotokota.
- Popatrz - rzekł ze zjadliwym uśmiechem, wyświetlając obraz pochodzący z przyrodniczego krystografu -to ty. Lotokot, czyli kaguan lub kobego, nadrzewny ssak z rzędu skóroskrzydłych, po łacinie Cynocephalus volans. Ładny, nie?...
Na ekranie widniało stworzenie łączące w sobie wdzięk nietoperza z urokiem monstrualnej ropuchy tkwiącej w rozprutym worku.
Danek zmarszczył brwi.
- Bo to jest lotokot prehistoryczny - powiedział po namyśle. - Pierwsze ptaki były też paskudne, miały zębate paszcze i takie łyse błony zamiast skrzydeł. Widziałem rysunki na lekcji - podparł się autorytetem nauki. -A dzisiaj mama cmoka z zachwytu, jak zobaczy zwykłego wróbla. Tak samo jest z lotokotami. Te nowe, żyjące w erze kosmicznej, są bardzo piękne..."
Powieść jest z 1981 r.