Będąc poproszonym o napisanie tego krótkiego wstępu, do kolejnego już Wielkości Urojonej wydania, nie mogłem jeszcze wiedzieć, jak wielką mi sprawi on trudność – jaką syzyfową pracą się proces pisania okaże, jak wiele słów przekreślić będzie należało, by uzyskać właśnie to, co – drogi czytelniku – widzisz.
Bo też niebanalne stanęło przede mną zadanie. Nie jest to wstęp pierwszy z kolei, Przedstęp wszystkich wstępów późniejszych, Introdukcja Najpierwsza, najczystsza, nieskażona całym szeregiem Słów Wstępnych Poprzedzających, lecz wstęp w chronologii introdukcyjnej dosyć odległy, trzysta sześćdziesiąty siódmy numer porządkowy noszący – a zatem w pewnym sensie nieważny.
Zamiarem mym było początkowo napisanie krótkiej recenzji dzieła – niewątpliwie bowiem „Wielkość urojona” na miano takowego zasługuje – lecz porzuciłem go wkrótce, jako jałowy i w istocie swej pusty. Zrecenzować – byłoby to przecież nic innego, jak przyporządkować, nadać etykiety i wtłoczyć w ramy konwencji – a zatem przekaz tomu sprowadzić do ograniczonego zbioru znaczeniowych pól, przypisując jednym aspektom zbyt wielką wagę, inne zaś zupełnie – z ignorancji czy czy roztargnienia zwyczajnie – pomijając.
Byłaby więc recenzja moja miałkim dzieła abstraktem, nieudolną próbą – z góry skazaną na niepowodzenie – wszystkich ważnych kwestii w „Wielkości urojonej” poruszanych zogniskowania.
Recenzje przynależne są przecież wytworom kultury – a zatem nie wypadało takowej pisać, jako że próbuje „Wielkość” jej granice przekroczyć, do tzw. kultury zdystansowanej względem siebie przynależąc. Tu zatem leży ostateczny argument – napisać recenzję, w dodatku wstępem być usiłującym – to byłoby sprzeniewierzyć się przesłaniu książki. Recenzjarchą byłbym się wówczas okazał.
O czym więc „Wielkość urojona” traktuje? Przyjmuje Lem, maski autorów wszelakich przybierając, co wcale wygodnym zabiegiem mi się wydaje, pozycję zewnętrznego obserwatora. Ten dystans właśnie – niby odcięcie od własnych korzeni – na tak bezwzględne z kulturą rozprawienie się pozwala. Już pierwszy ze wstępów nie zapowiada nic dobrego – wręcz przeciwnie, są słowa Wstępu zwiastunem posępnym, o miano „apokaliptycznego” walczyć nawet mogąc. „Wszystkie sztuki usiłują dziś wykonać manewr zbawienia, ponieważ wszechrozprężanie się twórczości stało się jej zmorą, gonitwą, ucieczką – jak Uniwersum, eksploduje Sztuka w pustkę – nie znajdując oporu, więc oparcia. Skoro wszystko już można, to i nic nie warte(...)”. Byłby zatem Lem kolejnym z tych proroków, co to koniec kultury i świata tyle razy już obwieszczali, w supozycjach swoich samemu się gubiąc? Nic podobnego.
Refleksji bowiem – refleksji gorzkiej, to bezwzględnie przyznać trzeba – nie towarzyszy wcale rozpacz. Zwątpienie – tak, ono się przejawia co rusz, oblicze swe ujawniając – ale nie rozpacz. Nie jest Lem kulturowym nihilistą, wszystko negując i wszystkiemu zaprzeczając – lecz tylko Prawdę odkrywa – nieprzyjemną, bo prawdziwie Prawdziwą – przed czytelnikiem i sobą samym.
„A więc ja ci tu będę pokazywał Wstępy, jak się pokazuje wspaniale rzeźbione odrzwia, złotem kute (…) po to, aby rozwierając je skupionym szarpnięciem ramion mego ducha, wtrącić w nic czytającego – a tym samym wytrącić go ze wszystkich naraz bytów i światów” – czytamy we Wstępie. Czym jednak owo enigmatyczne „Nic” jest? Przepowiadałby Lem czytelnika porażkę, przyznawał się do żartu, na dowolną dzieła interpretację przyzwalał? Nic nie wiadomo – odpowiem, zarazem sugerując tylko, że ma na celu „Wielkość urojona” intelektualnego, rozumowego procesu wzbudzenie, indukcję jego – na wieki i w bezkres.
Są więc Wstępy poszczególne wrotami – zdobionymi odrzwiami – prowadzącymi nie wiadomo jak i nie wiadomo, dokąd. Weźmy choćby takie „Nekrobie” – szereg cały aluzji do spraw rozmaitych czyniące. Jest tam i utyskiwanie na nowoczesną sztukę, i refleksja na temat cielesności, jej miejsca w kulturze. Jest też wreszcie demaskacja kryjącego się pod kulturowym płaszczem tego, co człowiekowi dane najbardziej i najwłaściwiej, a co z taką skwapliwością człowiek ten odrzuca.
Zawiera też w sobie „Wielkość” i inne Wstępy – jak choćby ów do „Historii literatury bitycznej”. Nie ośmielam się w miejscu tym w żadnej mierze go streszczać – zbyt trudnym byłoby to przedsięwzięciem.
W miejscu tym – ustępie końcowym – wspomnieć wypada jednak wykład Golema, zwieńczeniem dzieła będącym, ukoronowaniem jego prawdziwym – choć kto wie, czy nie jest to korona cierniowa. Gorzka płynie z niego nauka, a zarazem proroctwo. Odpowiada Lem na pytanie o człowieka – jest on istotą przejściową, nie przypadkiem zupełnym, ale też nie tworem intencjonalnym. W prawie wielkiej liczby zatem – po raz kolejny – doskonałość. Smutna w tym konstatacja – ale niechaj się czytelnik nie trwoży – nie skłania Lem do samounicestwienia, w nicość obracając wszystko, co wytworem naszym. Jest wykład Golema całopaleniem kultury naszej – ale ogień to oczyszczający, płomień niosący zbawienie, bólem okupione oczywiście – niepodobna go uniknąć – będący również wezwaniem, interpelacją, nakazem działania i wyrazem wiary w nie. Wyzwanie to trudne – być może niemożnością czytelnikowi się zdające – ale nie można go nie podjąć; nie ma innej drogi, jak ta przed siebie. Stać w miejscu – to skazać się na zagładę. Pójdźmy więc już – niech Cię Rozum prowadzi, drogowskazów innych nie ma – i zakończmy tę stronę, zarazem Nontrodukcję naszą kończąc.