Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Wiadomości - skrzat

Strony: 1 ... 7 8 [9] 10 11 ... 24
121
Konkurs na recenzję II etap / "Pokój na Ziemi" [+4 = 6-2]
« dnia: Października 09, 2015, 12:33:50 pm »
Prawa czy lewa?

Reakcja mojego organizmu na lekturę „Pokoju za Ziemi” Lema była następująca – intensywne swędzenie. Może zauważyli Państwo tę właściwość skóry, że im gorliwiej staramy się odgonić łaskoczące igiełki poprzez intensywne drapanie, tym mocniej zdają się one nam doskwierać. Ten sam mechanizm zaobserwować możemy w przypadku dobrej lektury – im głębiej wsiąkamy w zawiłości fabuły, tym trudniej jest się oderwać.

Wracając do nagłego odruchu drapania – zagadkę pomógł mi rozwiązać sam bohater lektury – Ijon Tichy: to komunikat! Natychmiast rzuciłam się do Internetu, znalazłam alfabet Morse’a i oto, co oznajmiła moja lewa ręka: „Lem to geniusz! Nareszcie jestem wolna”. Przeraziłam się nie na żarty. Pod wpływem tej książki moja prawa półkula mózgu zrozumiała, że nie musi bezdyskusyjnie podlegać tyranii jej lewej bliźniaczki i teraz, za pomocą języka kropek i kresek, wyrażać będzie swoją opinię, co daje jej pięćdziesiąt procent władzy nad moim biednym rozdartym ciałem.

„To katastrofa” – zakrzyknęła zrozpaczona lewica – „Kto to widział, żeby lewa noga szła do teatru, podczas gry prawa wybiera się do kina. Veto!”

Ta bitwa rozgorzałaby w mojej głowie na dobre, gdyby nie powrót do „Pokoju na Ziemi”. Lem, będąc wizjonerem nieustraszonym, łączącym poczucie humoru z grozą wybujałej fantazji, skutecznie uciszył wrzask mych kapryśnych połówek za pomocą opisu wojen na Ziemi. Perspektywa maleńkich, niezniszczalnych owado-robotów w roli ślepo posłusznych żołnierzy; pomysł podstępnego nasyłania na wroga rozszalałych symulowanych żywiołów, a na koniec wizja sprzymierzenia się tych wszystkich militarnych dzieł okrucieństwa przeciwko samej ludzkości – zdusiły swędzenie i drapanie na dobre.

Całe moje jestestwo ogarnął zgodny dreszcz zgrozy. Wszak ludzie naprawdę są w stanie doprowadzić do takiej przyszłości. Teraz łatwo to dostrzec, choć może w roku wydania książki – 1987 – pomysł ten pozostawał w sferze futurystycznego bełkotu. Prawa półkula zgodziła się z lewą: „Lem musiał być geniuszem. Szalonym, ale czy ktoś o zdrowych zmysłach może stać się profetą?”

To wciąż jeszcze nie koniec przeżyć, serwowanych przez tę książkę o spokojnym tytule. Wszystkie ziemskie i nieziemskie (dokładniej: księżycowe) perypetie bohatera o rozdwojonej jaźni – Ijona Tichego – podane są na gorącym od szybkich zwrotów akcji półmisku i polane aromatycznym sosem ironicznego humoru, który, niczym delikatny dodatek chili, rozgrzewa wnętrze i wyciska łzy zadowolenia. Czego chcieć więcej od klasyki gatunku science-fiction? Deseru! Ostrej, zapadającej w pamięć pointy, jak podanej po pikantnym daniu, miseczki orzeźwiających lodów miętowych. Ależ naturalnie, wszystko to znajdą Państwo w tej niewielkiej – zaledwie trzystustronicowej – futurystycznej uczcie.

Gdy ostatnie słowa książki wybrzmiały mi w głowie, obie me, wcześniej skłócone dłonie, uścisnęły się na znak pokoju, a ja, ich przykładem, „Pokój na ziemi” Państwu przekazuję.

122
Konkurs na recenzję II etap / Ijon Tichy [+9 = 10-1]
« dnia: Października 09, 2015, 12:31:42 pm »
Czy to Doktor? Nie, to Ijon Tichy.
O „Dziennikach gwiazdowych”, „Kongresie futurologicznym”, „Wizji lokalnej” i „Pokoju na Ziemi”

Ijon Tichy to nie tylko właściciel odrapanej rakiety i zamku w Szwajcarii, podróżnik-sybaryta i poszukiwacz odpowiedzi na pytanie, czym, u licha, są sepulki. To przede wszystkim probierz przemian, jakie zachodziły w pisarstwie Stanisława Lema.

Poznajemy Tichego bardzo wcześnie, bo już w „Dziennikach gwiazdowych” – trochę satyrze na „poważne” sf, trochę testerze różnych pomysłów dotyczących zderzeń międzygwiezdnych cywilizacji. Tichy to bohater naraz z zewnątrz i ze środka: to, co widzi na Ziemi – i planetach będących jej odbiciem – obserwuje często z pozycji nie-tubylca, bo na przykład wrócił po dwustu latach („Pokój na Ziemi”) albo przespał kilka dekad („Kongres futurologiczny”). A przecież zaczyna jako postać z ducha podobna do pojawiającego się w kulturze kilka lat później Doktora z serialu BBC „Doctor Who”. Czytamy o jego kolejnych podróżach i podśmiewamy się z tego, że zgubił latarkę, wołowina zaćmiewa mu słońce, orbitując wokół rakiety, a wpadłszy w wir czasowy napotyka 140 wersji siebie.

Tyle tylko, że w kolejnych podróżach widać już zarys tego, kim Tichy się stanie – wcale nie humorystycznym dodatkiem do twórczości Lema (bo przecież to, że coś jest śmieszne, nie znaczy jeszcze, że jest niepoważne, jak pisał Pratchett). Uświadomiwszy sobie bowiem już na wstępie, że Tichy jest narratorem niegodnym zaufania – wszak przedmowę do „Dzienników...” pisze astrozoolog, profesor Tarantoga, a astrozoolodzy już zdążyli się w „Obłoku Magellana” dorobić statusu najbardziej zmyślających naukowców lemowskiego uniwersum – mamy wątpliwości, co tak naprawdę kryje się nawet w tych najzabawniejszych przygodach Tichego.

Podejrzanie często broni się on przed zarzutami o zmyślanie – aż w „Wizji lokalnej”, będącej dekonstrukcją podróży XIV musi się przyznać do błędu. Spróbuje też ten błąd naprawić, ruszając ponownie na Encję, żeby przekonać się, jak to z kurdlami było. Wpadnie w wir walki między dwoma wrogimi cywilizacjami, zamieszkującymi jeden glob – motyw w twórczości Lema obecny bodaj od „Pamiętnika znalezionego w wannie”, a wraz z kolejnymi latami nabierający ostrości i stawiający coraz bardziej ponure diagnozy dla takiego świata. Ale przecież już w „Dziennikach...” znajdujemy opis wyprawy międzygwiezdnej rodziny Tichych – to tam Ijon zacznie wątpić, czy te nawarstwiające się absurdy jego relacji nie wskazują aby, że on sam nie istnieje?

I rzeczywiście, ten wczesny Tichy w pewnym momencie Lemowskiej twórczości już się ostać nie może. Rozważania o tym, że życie na Ziemi nie jest możliwe – snute przez różnych kosmitów, jakich w czasie swoich podróży spotyka – osiągają swój punkt kulminacyjny w „Kongresie...”, gdzie Ziemia taka, jaką chcą ją widzieć jej mieszkańcy, jest tylko złudzeniem. Można jednak jeszcze traktować „Kongres...” jako punkt przejściowy – na co wskazuje zakończenie. Do niego nawiązuje ostatnie zdanie „Wizji...”, w nim też możemy wyczytać, że przygody Tichego dotarły do miejsca, z którego już nie da się wrócić. Tichy zaczyna istnieć naprawdę: wkraczając w świat dużo mroczniejszy, taki, który jeśli da się wyśmiać, to z dużym trudem.

W ten sposób zresztą są prozy o Tichym przez cały czas komentarzem do rzeczywistości (nie tylko na poziomie tego, co widzi Tichy, ale i tego, co my jako czytelnicy dostrzegamy). Dzisiaj wyraźniej można zobaczyć pewne kwestie: chociażby rozwój medycyny czy informatyki sprawia, że już z nieco mniejszym rozbawieniem obserwujemy to, co dzieje się między wierszami kolejnych dziwnych spotkań Tichego z Kosmosem. Gdzie znajdziemy się w przyszłości? Czy to, co umożliwia nam technologia, zawsze jest dla nas korzystne? Na jakiej podstawie uważamy, że człowiek to wzór istnienia w Kosmosie? Kim jest „Inny” i jak się z nim porozumieć? „Wizja...” odpowiada zresztą, że możemy w ogóle nie zrozumieć inności – „Pokój...” pokazuje, jak wielkiemu złudzeniu ulegamy, skoro „Inny” może tkwić w nas samych.

Ciekawie też wypada wątek podróży i powrotów Ijona na Ziemię. W „Dziennikach...” lubi on jeszcze osiąść na stałe w swoim domu, który jest mu trochę, jak w przysłowiu, twierdzą. W „Kongresie...” niechętnie wraca na Ziemię, która jest miejscem dość paskudnym, nękanym różnymi plagami, z którymi przywódcy i naukowcy nie umieją sobie poradzić (tak, w „Kongresie...” nauka jest może bardziej jeszcze bezradna, a na pewno bardziej karykaturalne stosuje metody, niż w epopei o tym, jak potrafi zawieść – w „Głosie Pana”). W „Wizji...” pada ofiarą ziemskich mechanizmów, których nie rozumie – wydaje się, że już nie wróci, ale jednak zjawia się na Ziemi ponownie; po to tylko, żeby paść ofiarą innych zakulisowych działań współ-Ziemian.

Czyta się dzisiaj opowiadania i powieści o Ijonie Tichym, dostrzegając ich strukturę, często podkreślającą paradoksy bycia człowiekiem, ale i pokazującą, w jaki sposób od żartu z drugim, poważnym dnem można dojść do bardzo poważnej analizy mechanizmów społecznych.

123
Konkurs na recenzję II etap / "Człowiek z Marsa" [+6 = 7-1]
« dnia: Października 09, 2015, 12:30:28 pm »
Obcy i człowiek. „Człowiek z Marsa”

 Z debiutami bywa różnie. Z „Człowiekiem z Marsa” Stanisława Lema jest akurat tak, że książka sama w sobie nie do końca się broni, nie zwiastuje również geniusza. To dość przeciętna historia – warto ją jednak dzisiaj czytać, znając późniejsze powieści Lema. Była to moja pierwsza powieść tego autora – chciałabym na nią teraz spojrzeć z perspektywy przeczytanych wszystkich innych. Jak wypada? Co w niej jest? Jak się ją czyta ze świadomością próz późniejszych?

 „Człowiek z Marsa” ukazywał się w odcinkach w 1946 roku. Na pierwszy rzut oka nic w nim szczególnego: sztafaż rodem z powieści sf epoki. Oto tajemniczego bohatera zgarnia z krawężnika samochód, kierowca przekonany, że spotkał umówionego człowieka, nasz bohater – że Nowy Jork wcale nie jest taki zły, skoro może dostać podwózkę. Niedawno przeprowadził się z Chicago, jest dziennikarzem bez wielkich szans na znalezienie nowej pracy, raczej ponury typ. W tle jakaś sugestia traumy, ale bardziej w rodzaju tych spotykanych w kryminałach noir niż tego, co znamy z późniejszego „Powrotu z gwiazd”. Samochód wiezie więc bohatera, bardziej istotnego tu jako obserwator-narrator niż ktoś, na kim skupia się akcja, do tajnego laboratorium, gdzie badany jest tajemniczy byt pozaziemski.

 Tu zaczyna się problem, zasadniczo dwojakiej natury: zawiązania akcji (trudno się oprzeć wrażeniu, że ledwo naszkicowany bohater to porte-parole czytelnika, ale przez to z kolei trudno uwierzyć w motywy, jakimi kierują się naukowcy przyjmując go do zespołu) i samego motywu głównego. Marsjanin, on to bowiem jest tym pozaziemskim bytem harcującym w laboratorium, dany nam jest bezpośrednio: widzimy go, co na tle późniejszych Obcych Lema nie jest wcale normą. Oprócz wyposażonych w macki niebiałkowych kosmitów, jakich spotyka Ijon Tichy tu i ówdzie, i żyjących w galaktyce far, far away w strachu przed ludźmi robotów, to ten jedyny Obcy, jakiego Lem daje nam poznać bezpośrednio. Łatwo ulec złudzeniu wspomnianemu sztafażowi i powiedzieć, że ot, to fantazja na wellsowskie tematy – a gdyby tak zboczyć z tego utartego szlaku? Jak wygląda ów Obcy na tle innych Lemowskich wyobrażeń?

 Ta „obcość” rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Wielkim obcym fabuły – jeśli zrezygnujemy z traktowania tła tylko jako pewnego wybiegu, ustawiającego akcję – są tu same Stany Zjednoczone. Bohater czuje się obco w nowym mieście i obco w zmienionej rzeczywistości: jest tuż po wojnie, właśnie skapitulowała Japonia. Oczywiście, Nowy Jork jest dużo bardziej naturalną scenerią do przeprowadzenia inwazji kosmitów niż na przykład Koluszki, niemniej wydaje się, że kontakt bohatera z tym, co obce, zaczyna się już na pierwszej stronie, zanim w ogóle trafi przed prezydium wybranych spośród ludzkości naukowców. Podobnie jednak jak Londyn ze „Śledztwa” czy środkowa Polska ze „Szpitala Przemienienia”, tak i ten Nowy Jork oddziałuje też obco na czytelnika – w tym sensie intuicje dotyczące umowności tła jak najbardziej podzielam – co widać choćby w brzmiących dziś zabawnie okrzykach bohatera „chłop znał jujitsu – było to fatalne” oraz „jakem reporter USA!”.

 Sam Obcy, ów „człowiek z Marsa” z człowiekiem nie ma za wiele wspólnego. A jednak bohaterowie traktują go dla porządku jak człowieka, czy przynajmniej jak istotę humanoidalną, niezależnie od wyglądu zewnętrznego, przywodzącego na myśl Daleka. Próba skontaktowania się z nim, w zestawieniu z późniejszym wykorzystaniem tej samej techniki w „Solaris”, wypada zbyt prosto, niemniej opozycja tego, co „ludzkie” i „nieludzkie” sprawia, że warto spojrzeć uważniej na „Człowieka z Marsa”. Uznanie przedstawiciela obcej cywilizacji za osobę – uznanie ante factum – sprawia, że wszystkie zgrane chwyty, jak chociażby chęć eksperymentowania na zdobyczy/jeńcu wypada co najmniej dwuznacznie moralnie.

 Inni bohaterowie, czyli naukowcy, z jednej strony stanowią głównie postaci tła (choć nie sposób nie zauważyć, że to rozegranie „typów” powróci później w „Edenie”), z drugiej są okazją do spojrzenia, w jaki sposób ów typ naukowca u Lema wyewoluował. Ci naukowcy bywają strachliwi i interesowni, są wśród nich niezłomne moralne autorytety – są też ludzie po prostu ciekawi, co będzie. Nie są jeszcze na tyle hermetyczni, żeby nasz główny bohater nie mógł zrozumieć, o czym rozmawiają (co przydarzy się przecież i Markowi Tempemu z „Fiaska”, i pilotowi z napisanych wkrótce po „Człowieku...” „Astronautów”). Nie ma tu jeszcze tej bariery, na którą natkną się w kontakcie ze światem zaawansowanej nauki inni Lemowscy bohaterowie – przy czym i nauka ta nie jest jeszcze tak zaawansowana.

 Widać zatem w „Człowieku z Marsa” pewną ścieżkę, którą później autor podąży. Czyta się dzisiaj tę powieść specyficznie: bo nie jest to debiut wybitny, niektóre tropy – jak choćby prostota Kontaktu z Obcym – Lem później jednak rozwinie i pogłębi. I w tym chociażby leży wartość tej książki dla czytelnika. Przy czym, jak sądzę, nie jest to książka, od której należałoby faktycznie zaczynać przygodę z pisarstwem Lema.

124
Konkurs na recenzję II etap / "Bajki robotów" [+5 = 6-1]
« dnia: Października 09, 2015, 12:24:52 pm »
Bajka i anty-bajka

Wydane w 1964 roku „Bajki robotów” to zbiór opowiadań napisanych w konwencji baśni, w których narratorami i bohaterami są roboty. Dla wielu czytelników „Bajki robotów” są tylko książką dla dzieci, kojarzoną z lekturą szkolną. I na pewnym literalnym poziomie tak jest. Ale jednocześnie jest to pozycja dla wyrobionego czytelnika, który doceni misterną grę autora z odbiorcą, odnajdzie niuanse, smaczki. I to, że polski autor już w latach 60. XX wieku połączył sf z fantastyką w dzisiejszym rozumieniu. Można pokusić się o wniosek, że w tej książce Lem wyprzedził zdecydowanie trendy literackie o niemal pół wieku.

W „Bajkach robotów” ujawnia się swoiste poczucie humoru autora, który pozornie opowiada bajki (czy baśnie), które okazują się anty-bajką. Czyni to w sposób mistrzowski, nie widać szwów, ani łączeń. Już tytuł wskazuje na nowatorstwo i odświeżoną formę baśni. Jest połączeniem dwóch niemal wykluczających się słów: bajki o i dla robotów. Istot mechanicznych, na wskroś nowoczesnych, a jednocześnie posiadających tradycję, ba! nawet swoistą mitologię. Takie połączenie było pionierskie i co najmniej zaskakujące.

W tradycyjnym rozumieniu bajka, jako utwór literacki, miała za zadanie przekazywać morał lub w jaskrawy sposób ukazywać szkodliwość pewnych zachowań (jak bajki La Fontaine’a czy Krasickiego). Jej bohaterami były zazwyczaj zwierzęta, jako nosiciele określonych, właściwych ludziom, cech: sprytu, zarozumialstwa czy głupoty. U Lema jest to raczej forma baśni, z całą fantastyką baśniową, zwrotami „dawno, dawno, temu” i istotami pojawiającymi się w baśniach. Mimo metalowych ciał, to postacie dobrze nam znane z dzieciństwa: smoki, królowie, księżniczki, druciarz, który zastąpił tu wiekowego Szewczyka, i jego zła żona. Lem łączy tradycje z nowoczesnością: rycerz zmienia się w elektrorycerza Mosiężnego, smok w elektrosmoka, z którym na dodatek walczy maszyna cyfrowa. Blaszane roboty nie są wolne od wad swoich twórców, są chciwe, głupie, pełne strachu bądź pogardy, też chcą kochać i są zdradzane.

Tym, co zdecydowanie odróżnia lemowskie bajki od tych klasycznych jest brak szczęśliwego zakończenia. Tylko jedna bajka kończy się zwrotem „żyli długo i szczęśliwie”, w pozostałych cnota nie zwycięża i kończą się smutno i niesprawiedliwie. Lem tworzy swoistą definicję anty-bajki: „(…) z czego zaraz widać, żeśmy prawdę opowiedzieli, nie bajkę, albowiem w bajkach cnota zawsze zwycięża”.

Anty-bajka jest pomysłem i zabawą autora z tradycją, a jednocześnie realizowaniem własnej myśli. To próba zerwania ze schematami, z pierwowzorami, skupienie na wyobraźni i żonglerce elementami przynależnymi klasycznej bajce. Autor łączy przeciwieństwa (też oksymoron): tradycja - nowoczesność, silne metalowe ciała – słabość charakterów, morał – brak morału, tradycyjne postacie bajkowe – ale myślące jak nowoczesne maszyny. Lem odświeżył tradycyjne pojęcie bajki, bohaterom podarował nowe kostiumy, pozwolił działać w zgodzie z mechaniczną naturą. Autor nie sugeruje, że świat jest biały czy czarny, ale pełen szarości, a i szczęśliwe zakończenia bardzo rzadko się zdarzają. Jednocześnie uwidacznia się niezwykły talent Lema do pokazywania prawdy o człowieku i o wszechświecie, nawet jeśli istota ludzka ukryta jest głęboko w blaszanym ciele robota.
Gorąco polecam.

125
Konkurs na recenzję II etap / "Eden" [+2 = 3-1]
« dnia: Października 09, 2015, 12:22:42 pm »
 Załoga rakiety, która lądowała awaryjnie na planecie Eden, zauważyła ślady cywilizacji. Podczas rekonesansów razem z kosmonautami oglądamy plastycznie opisane miejsca: roślinną fabrykę, produkującą bez końca rzeczy, które wyglądają na buble, ogromne, cylindryczne cmentarzysko, klaustrofobiczne miasto, ale przede wszystkim ze zgrozą odnotowujemy, że na planecie trwa masowy mord. Eden przypomina wielki grób. Ziemianie gubią się w domysłach, próbują dopasować to, co widzą, do ziemskich doświadczeń – w pierwszym odruchu chcą opowiedzieć się po stronie prześladowanych, wspomóc ich posiadanym arsenałem. Czy mają do tego prawo? Czy pomogą w ten sposób komukolwiek? Czy nie zaszkodzą sobie?

 „Eden” zapowiada się początkowo na „międzyplanetarną robinsonadę”: mamy utalentowanych rozbitków, dysponujących wiedzą i umiejętnościami, nieznany świat, który można eksplorować, perspektywę kontaktu z cywilizacją, otrzymania pomocy. Szybko jednak ten nastrój rodem z Juliusza Verne’a ustępuje; atmosfera się zagęszcza. Pojawia się niepewność, niepokój, oczekiwanie czegoś nieuchwytnego – a każde nowe odkrycie budzi nieokreśloną grozę. Lem tworzy sugestywne opisy Edenu, duszne, przytłaczające; wszystko wręcz krzyczy, domaga się, by nie wnikać głębiej, by pozostawić sprawy swojemu biegowi. Krok po kroku zbliżamy się do wyjaśnienia zagadki. Planeta i jej władze na wiele sposobów okazują, że intruzi nie są mile widziani.

 Książka niesie liczne ostrzeżenia: nie tylko przed nadmiernie optymistyczną wizją ewentualnych kontaktów z Obcymi, ale przede wszystkim przed tym, co ludzkość może zgotować sobie sama: przed manipulowaniem językiem przez władze, przed kontrolą nad każdym aspektem życia obywateli, starannym izolowaniem ich od wpływów zewnętrznych (w chwili wydania wszystko to nasuwało z pewnością skojarzenia ze stalinizmem), czy wreszcie przed eksperymentami biotechnologicznymi (co z kolei nam wydaje się aktualne). „Eden” powstał w 1958 roku, a bardzo niewiele o tym świadczy. Ot, w rakiecie jest biblioteka wypełniona książkami, obrazy z życia planety utrwalane są na taśmie filmowej, a podczas rozmów z Obcym w użyciu jest tablica i kreda. Całość nadal jednak robi ogromne wrażenie oryginalnością i śmiałością wizji; budzi podziw swoją przenikliwością i uniwersalnym przesłaniem.

126
Konkurs na recenzję II etap / "Wysoki Zamek" [+8 = 8]
« dnia: Października 09, 2015, 12:19:38 pm »
Lochy Wysokiego Zamku

„Wysoki zamek” to książka autobiograficzna. Autor przyznaje się tylko do tych intencji, jakie widać na pierwszy rzut oka. Pragnę jednak zwrócić uwagę na głębię, która jest nieuniknionym składnikiem każdego dzieła powstającego pod piórem wybitnego pisarza, a takim był nasz mistrz literatury fantastycznej. Autor inteligentny, o ogromnej erudycji w wielu dziedzinach być może nawet nie czuł, że wątki mu się splatają i tworzą swoistą pajęczynę, w którą mimo woli łapie się głębszy sens. Stanisław Lem sam kiedyś wspominał, że większość książek napisała mu się sama. Z perspektywy czujnego czytelnika „Wysoki zamek” sprawia wrażenie takiego właśnie przypadku, choć jest to rzecz oparta na faktach, a nie zmyślona. Zaryzykuję i zaproponuję jak najbardziej subiektywną recenzję, być może taką, której Lem by nie zaakceptował.

Gdyby ktoś nie wiedział czym jest inteligentna krytyka, czyli taka, która miażdży mocą swojej celności i zarazem nie jest w żadnym sensie wulgarna ani napastliwa, to polecam zapoznać się z recenzowanym tekstem. „Wysoki zamek” powalił mnie łagodnością, której nie powstydziłby się wzór kultury słowa w literaturze, Tomasz Mann.

Stanisław Lem w swoim utworze dokonuje iście diabelskiej sztuczki. Chociaż może ona sama się dokonuje (jak już wyżej pisałem) za sprawą biegłości umysłowej, owego wirtuozostwa intelektualnego. Diabelskiej, bo Diabeł mówi szeptem, działa poniżej świadomości, tuż przy jej granicy, tak, że nie wiemy czy nam coś sugeruje, czy gadamy do siebie. Lem wprowadza czytelnika (przypominam, że książkę wydano w roku 1966, a więc w okresie wybuchu awangardy w sztuce światowej) w świat swojej wczesnej młodości, która przypadała na lata dwudziestolecia międzywojennego. Autor „Solaris” przedstawia siebie jako przeciętnego grubawego chłopca, ale za to o osobliwych zainteresowaniach i gustującego w samotności. Lwią część „Wysokiego zamku” wypełnia opis niecodziennych zabaw małego Stasia, a były to zabawy o charakterze kreatywnym: eksperymenty fizyczne, chemiczne i elektryczne, konstruowanie urządzeń oraz inne prace tak osobliwe, że wymagałyby szerokiego opisu. Ten typ zabawy - Lem nazwał ją „pracą pozorowaną” - okazał się doskonałym analogonem klimatu panującego w modnym wówczas światku awangardy. Były lata sześćdziesiąte pełne śmiałych wyczynów na polu wszystkich sztuk. Wszelkie granice zostały przekroczone, a wolność artystyczna stała się faktem, który… zaczął krępować twórców (o czym dowiemy się z tekstu Lema). Sztuczką diabelską nazywam właśnie to sprowadzenie sztuki nowoczesnej do zabawy kreatywnego, acz przeciętnego dziecka. Doskonale ujął to sam autor, porównując osiągnięcia awangardzistów do własnej „kulminacji gimnazjalnej”. Stosunek Lema do eksperymentalnych anty-powieści, malarstwa abstrakcyjnego i instalacji artystycznych, którymi zachwycał się świat, był taki, jak do własnego dzieciństwa. To nie były dla niego rzeczy nowe, pionierskie tylko naiwne.

Z całego serca… przepraszam, z całego mózgu, zachęcam do lektury tego wyrafinowanego a śmiertelnego ciosu zadanego awangardzie lat sześćdziesiątych. To jest popis wybitnej inteligencji i zarazem prawie niezauważalnej - diabelskiej. Utwór można przecież potraktować jak niezobowiązującą retrospekcję, ot, sielski obrazek z lwowskiego dzieciństwa, a ustępy o sztuce nowoczesnej jako nieistotną dygresję.

127
Konkurs na recenzję II etap / 'Pamiętnik znaleziony w wannie" [0 = 5-5]
« dnia: Października 09, 2015, 12:17:37 pm »
 Już na pierwszych stronach trafiamy do roku 3149 (nowego kalendarza), jednak większa część fabuły rozgrywa się dużo wcześniej, jeszcze za czasów, gdy ten pamiętnik był pisany. Mamy więc przed sobą trochę bliższą przyszłość – Związek Radziecki zaatakował świat, w USA wybuchły protesty społeczeństwa i nowy ustrój całkowicie zawładnął globem. Większość dawnego rządu uciekła do ściśle tajnej bazy, nazywanej Nowym Pentagonem, umiejscowionym w Górach Skalistych. Naszym bohaterem jest młody agent, który otrzymuje od najwyższego rangą dowódcy tajemną misję, tak tajną, że nie ma pojęcia, co ma właściwie zrobić. I na tym poszukiwaniu sensu w swej powinności opiera się cała książka. Agent krąży po identycznych korytarzach, wchodzi do poszczególnych biur, poznaje dziwacznych mieszkańców bazy i ciągle zadaje sobie to jedno, podstawowe pytanie: Co ja tu robię?

 Silne inspiracje „Procesem” Kafki są tu jak najbardziej wyczuwalne, bowiem Stanisław Lem wielokrotnie podkreślał wpływ „Procesu” na powstawanie literatury sci-fi. Tak jak i u Kafki, tak i tu mamy nieznanego nam bohatera, ciąg mglistych, sennych pomieszczeń, pomieszaną intrygę, nieokreślony cel i dziwacznych osobników. Autor ukazuje nam rządy terroru psychicznego, zdrada czai się tu za każdym rogiem, nie wiadomo, kto służy sprawie właściwej, czy istnieje ta „właściwa” sprawa, jaka jest rola kościoła i czy rewolucja jest warta zachodu. A to wszystko polane grubą warstwą groteski i ironicznych odniesień do świata rzeczywistego, z czego zresztą Lem słynął.

 „Pamiętnik znaleziony w wannie” odstaje od pozostałych dzieł Stanisława Lema. Znamy go przecież głównie z dzieł umiejscowionych w czasach, gdy ludzkość podbija kosmos, poznając jednocześnie to, co wiadome było od dawien dawna. Lem jak nikt inny w Polsce interesował się zagraniczną sci-fi, znał trendy i krytykował głośno nawet tych, których opinia światowa uznawała za geniuszy. Dla niego nie było książek bez wad, dlatego sam starał się w każdym swym dziele umieścić coś nietypowego. Tym razem skupił się na metaforycznym przekazie za pomocą onirycznej rzeczywistości, a to jest coś, co nieczęsto w fantastyce naukowej się zdarza.

 Czy warto sięgnąć po tą książkę? Jeśli interesujemy się w jakimkolwiek stopniu literaturą sci-fi, bądź „Proces” Kafki wywarł na was mocne wrażenie, to sięgajcie po nią bez wahania. Jeżeli jednak nudzi was styl Lema, nie lubicie inteligentnego humoru, a Kafka to taki ptak – trzymajcie się z daleka! A nuż nagle zaczniecie myśleć, a to czasem bywa bolesne…

128
Konkurs na recenzję II etap / "Solaris" [+2 = 5-3]
« dnia: Października 09, 2015, 12:13:36 pm »
Co to jest - nic? Jaki kolor ma pustka? Jak zrozumieć to, co co niemożliwe? Jeśli bez trudu odpowiesz sobie na te pytanie, to "Solaris" Stanisława Lema nie zadziwi (ani nie zainteresuje) Cię specjalnie.

Jednak jeśli nie potrafisz udzielić zwięzłej odpowiedzi, a jej gorączkowe poszukiwanie przynoszą jedynie mgliste wizje i odpowiedzi oparte na schematach dobrze znanych, chociaż ustawionych w nietypowych konfiguracjach, to mam dla Ciebie dobrą wiadomość - czeka Cię nietuzinkowa lektura!

"Solaris" to sztandarowa powieść Stanisława Lema i jak to ze sztandarami bywa wydawać się może niektórym nieco wypłowiała, lub wręcz archaiczną. Przerost formy nad treścią? Wątpię. Równie dobrze można by z nieznającym wątpliwości uporem ignoranta stwierdzić, że postawione przed kilkoma zdaniami pytania są głupie i bezużyteczne. Jeśli ktoś naprawdę tak uważa, to Solaris nie przyniesie mu niczego, prócz rozczarowania i złośliwej satysfakcji, że jednak miał rację i to wszystko - cała ta pisanina o kosmosie i niepoznawalnych bytach - jest bzdurą.

Ale o czym właściwie opowiada powieść? Gdyby z konieczności streścić brutalnie główny jej wątek, to jest to zapis wizyty psychologa, Krisa Kelvina, na obcej planecie, a konkretnie stacji badawczej wznoszącym się ponad poziomem cytoplazmatycznego wszechoceanu (uważanego za obcą, inteligentną istotę) okrywającego powierzchnię planety Solaris. Zamieszkujący bazę badacze zdradzają objawy obłędu, a wkrótce i główny bohater staje się uczestnikiem wydarzeń, które umykają racjonalnym wyjaśnieniom. To wszystko. Bo po co streszczać kolejne fragmenty fabuły i zabić tym samym to, co w książce najpiękniejsze – Nieznane?

W warstwie symbolicznej natomiast "Solaris" to powieść o granicach ludzkiego poznania. Bo jak ludzki rozum pojąć może istotę wszechogarniającą całą planetę, którą tylko z przyzwyczajenia do utartych schematów myślowych można by było nazwać jedynym wielkim umysłem? Lem podjąć się zadania arcytrudnego i opisał jak może wyglądać coś, czego właściwie opisać się nie da – obca forma inteligencji. W gąszczu pytań, hipotez i rozważań i wątpliwości dręczących głównego bohatera wyłania się nieodmiennie mur z przydymionego szkła – nasza zdolność percepcji, która nie może sklasyfikować tego, co jej jej naprawdę zupełnie obce. Niczym w jaskini Platona możemy jedynie wpatrywać się w cienie – oddziaływanie planety Solaris na bohaterów i ich psychikę oraz otaczających ich materialny świat – i zgadywać cóż mogą i jak wygląda to, co je rzuca.

"Solaris" zasługuje na poczesne miejsce w kanonie światowego s.f. nie tylko ze względu na poruszaną tematykę, ale również ( a może przede wszystkim) za sprawą sprawnej narracji. Wiele o tej powieści napisano, wiele powiedziano i zdawać by się mogło, że obrosła już w zasłużoną patynę jako spiżowy pomnik myśli ludzkiej. I zasłużenie! Nie można jednak zapominać, że "Solaris" to w pierwszej kolejności kawał świetnej literatury s.f., której lektura przynosi (prócz wartości intelektualnej) nieziemską wprost przyjemność z czytania! Polecam gorąco.

129
Konkurs na recenzję II etap / "Bajki robotów" [+4 = 6-2]
« dnia: Października 09, 2015, 12:10:38 pm »
O tym, jak LEM "Bajki robotów" stworzył

Żył kiedyś (niedawno, ale jakby w innej literackiej erze) pisarz-konstruktor i twórca zarówno prognoz futurologicznych, powieści prawdziwie naukowych, esejów bezliku, jak i bajęd o ludzie robocim. Różnie go zwano - był to Literat Emanujący Majestatem bądź Laboratorium Edytujące Manuskrypty, w skrócie wszakoż znany/znane jako LEM. Razu pewnego, a były to czasy znane jako "lata 60." usiadł LEM i zadumał się. Dokoła była szarość i smuta. Ale geniusz sięgał myślą dalej. Ludzie jeszcze stopy nie postawili na Księżycu, a on swym okiem wizjonera ogarniał cały Kosmos.

Tak dumał ów geniusz i dumał, a co w rezultacie wydumał? Wydumał inny Kosmos. Wymyślił, co by też było, gdyby ich nie było. "Ich", to jest ludzi. "Nie było", to jest, gdyby Kosmos pozostawili w rękach robotów, a sami odeszli gdzieś na rubieże, przepadli, dla ludu automatowego stali się legendą, i to taką, jaką straszy się maszynki-dziecinki (choć i starsze wiekiem konstrukty obawiały się ludzkich bladawców).

Może zamierzał LEM poprzestać na jednej powiastce. Traf chciał, że historie cudownie mu się rozmnożyły. A i były to same cudeńka! Nasamprzód "Trzej elektrycerze", śmiałkowie na wyprawie po skarby Kryoni, gdzie przy poszukiwaniach myślenie nie popłaca, popłaca za to myślenie przed podjęciem tejże wyprawy. Potem "Uranowe uszy", przestroga wielka (bo astronomicznych rozmiarów) przeciw chciwości tych, co pragną na tronie zasiadać. Dowie się dalej czytelnik "Jak Erg Samowzbudnik bladawca pokonał", co osiągnięciem było niemałym, a i zgromadziło szereg indywiduów słowotwórczego pokroju, to jest "wydrwigroszy-oszustów", "astrozłodziei" czy "cyberowców".

W "Skarbach króla Biskalara" znów powraca król-okrutnik, naprzeciw niego staje konstruktor-bałamutnik, i czterem próbom poddany, sprytem i determinacją obala władcę. "Dwa potwory" i "Biała śmierć" za ostrzeżenie służą, byś i ty, bracie czy siostro robocie, o niecnocie i dyshonorze bladawców (żywych i umarłych) pamiętał we dnie i w noce. Wykłada także LEM kosmogonię nowatorską w krótkim, acz treściwym przypowieści-traktacie o tym, "Jak Mikromił i Gigacyan ucieczkę mgławic wszczęli". "Bajka o maszynie cyfrowej, co ze smokiem walczyła" przypomina dziatwie robociej o omylności nawet największych mędrców, także maszyn cyfrowych. A "Doradcy króla Hydropsa" wskazują, że i wykształcone roboty podatne są na zbłądzenie i w szale miniaturyzacji swą robocią jaźń zatracają bezpowrotnie.

LEM nie bez kozery nazwany został też Logikiem Empatyczno-Maszynowym. A to dlatego, że stał za "Przyjacielem Automateusza", urządzonka absolutnie racjonalnego i okrutnie logicznego, które, by poczciwego Automateusza wybawić od mąk powolnej śmierci, zasugerować i uargumentować potrafi samobójstwo. Czytacie na własną odpowiedzialność, trudno bowiem odmówić przewrotnemu doradcy pewnej racji! Coby jednak nie poddać się logicznej presji i wynikłej z neij depresji, tedy w "Królu Globaresie i mędrcach" opowiada LEM o śmieszności całego stworzenia i bezsensu wszelkich sensów. Co poskutkować może albo innym rodzajem depresji, albo słusznym śmiechem.

"Bajka o królu Murdasie" myśl ową kontynuuje, a rzuciwszy czytelnika wraz z królem-paranoikiem w otchłań elektrycznych snów, objawia się konfuzją i skory jest potem robot do podważania samej istoty rzeczywistości. Zbiorek kończy jednak bajka o zakończeniu szczęśliwym, bowiem opowiastka "O królewiczu Ferrycym i królewnie Krystali" pokazuje, iże nawet straszny bladawiec może zostać pokonany (i oskórowany), a wiktoria taka kończy się "sprzężeniem małżeńskim" i "doprogramowaniem się" licznej progenitury.

Tym optymistycznym akcentem zakończył LEM "Bajki robotów", nie pozostaje mi więc nic innego, jak pójść w ślady Mistrza i rzec tylko na koniec: czytajcie, czy jesteście robotami, czy spotworniałymi członkami ludzkiego rodu, tymi "klejookimi ciastonosami", o których plecie się, że LEM miał z nimi więcej wspólnego, niż z bracią automatyczną. Plotkom jednak nie radzę dawać wiary. Wiarygodniejsze są już bajki.

130
Konkurs na recenzję II etap / "Katar" [+4 = 6-2]
« dnia: Października 09, 2015, 12:08:47 pm »
„Zobaczyć Neapol i umrzeć…” – wygląda na to, że Johann Wolfgang von Goethe miał rację: w Neapolu w szczególny sposób giną mężczyźni w średnim wieku. Amerykanie, ale nie tylko; ostatecznie ofiar jest kilkanaście.

W związku z podobieństwami tych przypadków (wiek, stan zdrowia, wizyty w zakładzie balneologicznym Vittorinich i inne) nasuwa się podejrzenie, że sprawcą wydarzeń może być seryjny morderca, posługujący się tajemniczą trucizną, powodującą szaleństwo i ostatecznie prowadzącą do samobójstwa, brakuje jednak jakiegokolwiek pomysłu na motyw działania kogoś takiego, nie udaje się też znaleźć żadnych powiązań między ofiarami.

Do rozwikłania zagadki wynajęty zostaje były kosmonauta – trochę jako detektyw, ale trochę też „na wabia”. Chodzi o jego podobieństwo do zmarłych (też cierpi na astmę), ale przede wszystkim na specjalne przygotowanie do działania w stresie, stabilną psychikę oraz zdolność logicznego myślenia pomimo zagrożenia.

Tak, „Katar” to książka detektywistyczna. Z science fiction łączy ją profesja bohatera oraz istotne dla fabuły elementy teorii chaosu i rachunku prawdopodobieństwa. Szkoda, że w dorobku Lema jedyna taka, bo cykl z kosmonautą-detektywem w roli głównej mógłby okazać się zajmujący.

Zapewne każdy miłośnik książek przechowuje w pamięci kilka przynajmniej pozycji wyjątkowych, szczególnych. Mogą to być arcydzieła literatury światowej, ale nie muszą. W moim osobistym „pakiecie sentymentalnym” znalazło się miejsce dla „Zabić drozda”, dla „Życia przed sobą”, dla Hucka Finna, Winnetou, Sherlocka Holmesa i dla „Kataru” Lema. Może właśnie fascynacja Holmesem zrodziła sympatię dla bohatera „Kataru” – w obu przypadkach ważny jest zdrowy rozsądek, dedukcja, logiczne myślenie, trzeźwy osąd, zdolność kojarzenia faktów oraz wyciągania wniosków z wnikliwej obserwacji rzeczywistości.

Chyba nie tylko ja tak wysoko cenię sobie, wydany w 1976 roku, „Katar”, bo już trzy lata później Lem otrzymał za tę właśnie powieść Grand Prix de Littérature Policière, prestiżową nagrodę utworzoną w 1948 roku przez krytyka i pisarza Maurice'a Bernarda Endrèbe, którą nagradzani są autorzy najlepszych powieści detektywistycznych (policyjnych).

Dziś wspominam z rozbawieniem, że po „Katar” sięgałem święcie przekonany, że jest to kolejna powieść fantastyczna Stanisława Lema, zastanawiałem się tylko, co ma do tego Katar – państwo na Półwyspie Arabskim nad Zatoką Perską; nieżyt nosa nie przyszedł mi na myśl nawet przez ułamek sekundy.

Wart bacznej uwagi jest też warsztat Stanisława Lema. Bardzo długie akapity, zdania wielokrotnie podrzędnie złożone… Po prostu piękna polszczyzna, którą niewielu już potrafi się posługiwać (być może Głowacki); czytanie takiej prozy jest przyjemnością bez względu na temat. I, choć może się to wydawać zaskakujące, poruszane w książce zagadnienia są aktualne dzisiaj tak samo jak czterdzieści lat temu… albo i bardziej.

131
Konkurs na recenzję II etap / recenzje opublikowane w serwisie lubimyczytac.pl
« dnia: Października 09, 2015, 12:00:38 pm »


Poniżej prezentujemy recenzje z serwisu lubimyczytac.pl, które zostały zakwalifikowane do drugiego etapu konkursu.

Kapituła postanowiła również wyróżnić nagrodami książkowymi użytkowników vattgern76 oraz mandriell za całokształt ich przemyśleń.

Głosować można do końca października 2015.

132
Konkurs na recenzję II etap / "Powrót z gwiazd" [+1 = 3-2]
« dnia: Października 09, 2015, 11:42:16 am »
 Kiedy miałam 13 lat byłam dzieckiem z wybujałą wyobraźnią i nadmiernym poczuciem niezrozumienia wśród rówieśników. Na próżno próbowano zainteresować mnie nowymi popowymi piosenkami bądź czytadłami  o zakochanych nastolatkach, podczas gdy zapatrzona w gwiazdy słuchałam wyłącznie klasycznego rocka. Pewnego dnia tata przywiózł z rodzinnego domu kilka swoich starych książek, a nie znajdując dla nich miejsca nigdzie indziej, ułożył je na półce w moim pokoju. Ich żółty papier o specyficznym zapachu przyciągnął uwagę małej „gimbazy” dosyć szybko. Science fiction? To dla mnie nowość. Dotąd oglądałam chyba tylko „Gwiezdne Wojny”. Lem? Dowiedziawszy się, że ów urodzony w bliskim memu sercu Lwowie lekarz został odznaczony Orderem Orła Białego, a jego nazwisko uwieczniono  nazywając nim pierwszego polskiego satelitę naukowego, czułam się wręcz zobowiązana do sięgnięcia po któreś z jego dzieł. Wtedy to jakimś dziwnym trafem w moich rękach jako pierwszy znalazł się tomik zatytułowany „Powrót z gwiazd”.

 Żadna powieść  do tej pory nie wywołała wypieków na mojej twarzy już podczas czytania jej pierwszej strony. Chociaż, prawdę mówiąc, byłam zdezorientowana. Co się tutaj dzieje, gdzie on jest, dlaczego dostał czarny sweter, swoją koszulę musiał wywalczyć? Aby do końca to zrozumieć, musiałam do końca przeczytać książkę. Hal Bregg po niebezpiecznej 10-letniej kosmicznej wyprawie powraca na Ziemię i nie zastaje tam niczego, co do tej pory znał. Jest zmuszony odnaleźć się w zupełnie innym świecie, na którym wskutek dylatacji czasu upłynęło 127 lat. Wyróżnia się z tłumu nie tylko brakiem znajomości  nowych określeń, wynalazków czy też pewnych zachowań u ludzi, ale także wyglądem – jest wyjątkowo wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, natomiast obecni mieszkańcy Ziemi są wyraźnie niżsi, ubrani w bajecznie kolorowe stroje.  Od początku usiłuje działać na własną rękę. Nie przestaje szokować go utopijny system egzystencji ludzi, w którym cały czas spędza się na rozrywkach, zaś wszelkie prace wykonywane są przez automaty. W labiryncie miasta, gdzie ogromny postęp techniczny wywołuje w nim uczycie ubezwłasnowolnienia, Hal trafia m.in. na sędziwego pana, który jako kilkuletnie dziecko widział załogę jego statku i przygotowania do opuszczenia przez nią planety, a także spotyka Eri – kobietę, która zaczyna go interesować bardziej niż inne… Nie może jednak zmienić tego, że ludzie już nigdy nie będą tacy, jakimi ich pamiętał. Wszystko to za sprawą tzw. betryzacji, której każdy poddawany jest w najmłodszych latach. Zabieg ten powoduje usunięcie niebezpiecznych zachowań i pragnień, a co za tym idzie również lęku przed nimi. Nikt już nie potrafi podjąć się żadnej czynności, która mogłaby spowodować przyjemny dreszczyk emocji – straciło to sens w oczach nowoczesnych Ziemian. To również z tego powodu powracających z kosmosu astronautów nie powitały aplauzy. W czasie, w jakim się znaleźli, zagrażające życiu międzygwiezdne podróże uznano za niepotrzebne. Czy Hal  zdoła zrozumieć, jakie znaczenie może mieć w tym dziwnym czasie i miejscu jego życie?

 Książka, która jakby spadła z księżyca. Tak bardzo różniąca się od obecnie masowo tworzonych powieścidełek, tak łatwych i przyjemnych w odbiorze. Bo który gimnazjalista z przyjemnością będzie dziś czytał dziesiątki stron opisów, często bez dialogów czy zbyt wartkiej akcji? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ mentalnie do gimnazjalistów nie należałam i czytałam z nosem niemal przyklejonym do tych pachnących kartek, dniem i nocą. Niezwykła atmosfera, w jaką autor wprowadza czytelnika w świat przyszłości oraz nienaturalnie zaspokajanych potrzeb społeczeństwa, niejednokrotnie staje się przyczyną ciarek przeszywających ciało. Doskonałe jej nakreślenie zapewniają m.in. wspomniane wyżej opisy, dokładne, a zarazem składające się nie wyłącznie na obrazy widziane oczyma bohatera, lecz także na jego uczucia. Zafascynowała mnie nie tylko sama tematyka kosmologiczna, lecz także wizjonerski charakter wytworów wyobraźni autora. Specjalny czytnik zamiast papierowej książki, który dziś jest przecież w powszechnym użyciu, czy też ubrania kreowane bezpośrednio na ciele człowieka za pomocą specjalnego sprayu, które kilka razy zobaczyłam w telewizyjnym programie naukowym, to tylko niektóre z nich.

 „Powrót z gwiazd” to powieść, która zainspirowała mnie do tworzenia prozy i udziału w konkursach. Jej styl zakorzenił się w mojej głowie do tego stopnia, że nieraz trudno mi przerwać jakiś opis, by wreszcie wprowadzić dialog. Twórczość Stanisława Lema i jego geniusz (ośmielę się nazwać rzecz po imieniu)  to nie jest coś prostego, podanego na talerzu – wymaga udziału odbiorcy i właśnie tym wymaganiem mierzy się jego wartość. A może miało być inaczej? Może od 1960, kiedy to w Zakopanem pewien Staszek wziął do ręku pióro, w myśleniu ludzi nastąpiły zmiany, które dziś tak bardzo utrudniają procesy myślowe, niemal zabraniając zastanowienia się nad głębszym sensem tego, co się robi? Moi drodzy Ziemianie… Nie wracajmy z gwiazd.

133
Konkurs na recenzję II etap / "Katar" [+1 = 3-2]
« dnia: Października 09, 2015, 11:38:30 am »
Przypadek kryminalny


 Katar Stanisława Lema jest wydanym w 1976 roku kryminałem osadzonym w niedalekiej przyszłości (początek lat 80.)

 Powieść jest podzielona na trzy rozdziały – części. W części pierwszej autor prezentuje głównego bohatera, nie do końca pogodzonego ze swoim życiem emerytowanego astronautę. Protagonistę poznajemy, śledząc jego strumień świadomości. Sugestywny nastrój tych nie zawsze wesołych przemyśleń z łatwością udziela się czytelnikowi. Z kolei część druga ma za zadanie ukazać „życie zewnętrzne” – tu najważniejsze są jego czyny i relacje ze światem.

 W toku dwóch pierwszych partii dzieła nie poznamy istoty sprawy kryminalnej, w którą zaangażowany jest protagonista. Pisarz skąpo dawkuje informacje, a poszczególne elementy pojawiają się niejako przypadkiem – wyławiamy je z chaotycznych myśli bohatera, z rozmów i niektórych wydarzeń. Mimo to czytelnik jest zaangażowany w akcję od początku. Kunszt autora objawia się w tym, że po jednym tylko wydarzeniu, pozbawionym wyraźnego sensu, próbujemy zestawiać nieliczne dostępne nam elementy i „na własną rękę” zastanawiamy się, czy kolejne wydarzenia wiążą się ze sprawą (o której przecież nic nie wiemy), czy też są dziełem przypadku.

 W prowadzone przez astronautę śledztwo zostajemy wtajemniczeni na początku trzeciej części. Jakkolwiek historia jest zawiła i obfituje w szczegóły, nie przytłacza, a to dzięki poprzednim dwóm częściom powieści, które odpowiednio nas na „prezentację” przygotowały. Okazuje się, że protagonista, pochodzący z Kanady były astronauta John, przypadkowo decyduje się wziąć udział w eksperymencie, który ma na celu odkrycie przyczyn domniemanych morderstw dokonanych w Neapolu na jedenastu turystach. Finał tej nieprawdopodobnej sprawy, choć przez czytelnika przewidywany, pojawia się nieoczekiwanie i mimo wszystko ma zaskakujący przebieg. Finał zwieńczony zostaje nutką humoru, gdy Lem puszcza do nas oko i uśmiecha się porozumiewawczo.

 Kompozycja dzieła i panowanie nad powieściowym żywiołem budzi uznanie. Poszczególne części Kataru wzajemnie się uzupełniają, nie ma tu bodaj jednego zbędnego słowa. Wszystkie elementy trafiają na swoje miejsca w zaplanowanym przez autora momencie. Jeśliby ktoś miał narzekać na przedstawiony w powieści rozwój wydarzeń czy nawet doszukiwać się fabularnych dróg na skróty – nie może, nie pozwala mu na to wiarygodna motywacja postaci, dobrze skonstruowany świat przedstawiony i drugi główny bohater, którym jest przypadek.

 Lem naświetla zagadnienie przypadku i prawdopodobieństwa z różnych poziomów, a jednym z nich jest oczywiście poziom naukowy. Każe badaczom – bohaterom epizodycznym – problem ten przez chwilę roztrząsać, ucina jednak dyskusje, nim nieobeznany z teoriami akcydentalności czytelnik mógłby się naukowym dyskursem zniechęcić. Niejako przy okazji, czy to wprost, czy to między wierszami, pisarz porusza też inne zagadnienia. W zakresie nauki odnosi się do kwestii szukania uniwersalnych praw rządzących światem i możliwości ich opisu. Znajdzie też miejsce dla subtelnej satyry na świat naukowy, gdzie badacze, obwarowani różnymi metodologiami, zamiast szukać sposobów na rozwiązanie problemów, czerpią przyjemność z ich namnażania. Natomiast odnosząc się do spraw społecznych Lem, nie stroniąc od dyskretnej ironii, opisuje m.in. postępująca pornografizację różnych sfer życia, terroryzm, wzrastającą rolę farmakologii czy zagubienie człowieka rozdartego między własną naturą a wymaganiami współczesności.

 Choć świat przedstawiony nieco się zestarzał, Katar jest powieścią godną lektury. Ciekawie przemyślana i skonstruowana, w sposób zwięzły dotyka wielu ważnych i niepokojąco aktualnych zagadnień, a pretekstem do ich poruszenia jest czytelniczo satysfakcjonująca historia kryminalna. Mimo że nie znajdziemy tu opisów gwiezdnych wypraw czy refleksji technologicznych, namysł poświęcony istocie przypadku zagwarantuje, że duch science będzie nam stale towarzyszył. Na osobną uwagę zasługuje styl autora, który cechuje się nienachalnym wyszukaniem i eleganckim wdziękiem.

134
Konkurs na recenzję II etap / "Kongres futurologiczny" [+8 = 8]
« dnia: Października 09, 2015, 11:35:45 am »
Prawda was nie wyzwoli


 Na pewno kojarzycie słynną scenę z filmu „Ludzie honoru”, w której postać grana przez Jacka Nicholsona wykrzykuje w czasie procesu: „Nie poradzisz sobie z prawdą!”. Podobnymi słowami już dwadzieścia jeden lat wcześniej posłużył się Stanisław Lem, starając się dociec w swoim „Kongresie futurologicznym”, czy w pewnych okolicznościach kłamstwo może stać się jedyną wartą obrony rzeczą, jaka nam pozostała?

 Ijon Tichy – znany gwiezdny podróżnik – zostaje zaproszony na Ósmy Światowy Kongres Futurologiczny. Choć sam zlot naukowy odbywa się w luksusowym hotelu, to już o państwie które pełni rolę gospodarza  – Costaricanie - nie można pisać jako krainie miodem i mlekiem płynącej. W czasie gdy trwają obrady Kongresu,  na ulicach dochodzi do rozruchów, a wojsko zmuszone jest do rozpylenia gazu o silnych właściwościach halucynogennych. Jak łatwo się domyśleć, wśród pechowców, którzy wpadną w pułapkę zwidów, znajdzie się właśnie Tichy, co oczywiście musi pociągnąć za sobą wiele niezwykłych wydarzeń.

 Mimo skromnej objętości książki, Lem w „Kongresie futurologicznym” przeskakuje  z gatunku na gatunek, bawiąc się różnymi konwencjami i w zadziwiający sposób potrafiąc utrzymać to wszystko w ryzach. Początkowo więc  powieść wydaje się być satyrą wymierzoną w środowisko z którego wywodzi się autor, tu przedstawione jako zbiorowisko mądrali roszczących sobie intelektualne prawa do opisywania tego, jak będzie wyglądać świat w przyszłości (obwieszczając to często nie znoszącym sprzeciwu głosem). Świetnym tego przykładem jest nie tylko sam Kongres i ferowane na nim przez naukowców absurdalne wizje, lecz pojawiająca się w dalszej części profesja będzieisty, osoby zajmującej się przewidywaniem przyszłości na podstawie tego, jak mogą ewoluować poszczególne słowa. Przykład? Od niewinnego słowa śmieci można przejść do wszechśmiota, dziwacznego terminu, który być może pojawi się za kilkadziesiąt lat i będzie oznaczać gwiazdę sztucznego pochodzenia. Zresztą nawet gdy Lem sam bierze się za przedstawienie hipotetycznego obrazu ludzkości za kilkadziesiąt lat - a opowieść dryfuje w stronę antyutopii – nadal wszystko obraca się w klimatach groteski. Lemowską przyszłość tylko częściowo można bowiem uznać za poważną, a już z całą pewnością Polak nie próbuje uczyć innych, jak powinno się tego typu książki pisać.

 Choć Lem ani na moment nie porzuca kpiarskiego tonu, pod jego płaszczykiem toczone są przecież rozważania, które z wesołością mają niewiele wspólnego. I dopiero w tym momencie zaczyna się robić naprawdę ciekawie.     

 Tichy, po tym, jak zostaje wystawiony na działanie gazu, cały czas zadaje sobie jedno pytanie: czy to, czego właśnie doświadcza, nie jest wyłącznie urojeniem? Motyw problemu z odróżnieniem fikcji od rzeczywistości jest oczywiście znany z bardzo wielu filmów i książek. Przed Lemem świetnie owo zagadnienie opisywał chociażby Philip K. Dick w rewelacyjnych „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”. Polski autor łączy jednak wątek zagubionej we własnej wyobraźni jednostki  z wielopoziomową ułudą roztoczoną na skalę całego społeczeństwa.

 W klasycznych dziełach sci-fi dotyczących antyutopijnych państw główny bohater powieści lub filmu w ostatecznym rozrachunku odrzuca fałsz, wyzwalając nie tylko siebie, lecz także zastraszanych i oszukiwanych dotychczas współobywateli. Tymczasem Lem w tym dobrze znanym scenariusz starał się zasiać ziarenko niepewności:  a co, jeśli prawda nie zawsze ma w sobie wyzwalającą moc? Czy jest możliwe, by powstrzymanie się przed ujawnieniem kłamstwa  mogło w pewnych okolicznościach stanowić lepszy wybór niż dokonanie demaskacji,  za którą nie idzie żaden nowy, lepszy świat? A jeśli to tylko sprytny wybieg osób ze szczytów władzy, który w ten sposób nie tylko próbują usprawiedliwiać dokonywane przez siebie oszustwa, ale wręcz chcą je przedstawić jako działania pożyteczne i wynikające wyłącznie z dobrych chęci? Wystarczy wspomnieć, iż znienawidzony przez wielu pisarzy – w tym i Lema - system komunistyczny również operował na podobnych zasadach co antyutopia z „Kongresu…”, gdzie partyjnym dołom zdarzało się na potęgę fałszować dane gospodarcze, chcąc w ten sposób lepiej wypaść w oczach bezpośrednich przełożonych – i tak szczebel po szczeblu, aż na sam szczyt docierały niekiedy informacje nie mające nic wspólnego ze stanem faktycznym.
 
 Lem chyba czuł, że pozostawienie tych pytań bez komentarza mogło sprowadzić na niego zarzuty o łamanie pewnego ważnego dla ładu społecznego tabu. I teoretycznie takie właśnie odpowiedzi dostajemy. Dlaczego tylko teoretycznie? Choć wydawałoby się, iż Ijon Tichy na ostatnich stronach powieści dokonuje jasnego wyboru, to wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że w gruncie rzeczy miałem do czynienia z niezwykle sprytnym wybiegiem, ucieczką od rzeczywistego rozmycia wszelkich wątpliwości.

 Tylko czy jednym z elementów składających się na wielką literaturę nie jest właśnie zdolność do pozostawienia czytelnika w poczuciu niepewności i zwątpienia?

135
Konkurs na recenzję II etap / "Bomba megabitowa" [+2 = 4-2]
« dnia: Października 09, 2015, 11:33:16 am »
Motywem przewodnim „Bomby megabitowej” S. Lema jest informacja powiązana z nowoczesnymi technologiami. Sam tytuł można rozumieć wielorako. Każde rozkodowanie będzie dobre chociaż osobiście uważam, że najlepszym tłumaczeniem jest postawienie na słowo-klucz: bombę. Bombę czyli coś śmiercionośnego, stwarzającego zagrożenie dla zdrowia i życia ludzkiego. W zestawieniu z natłokiem informacji produkowanej w dzisiejszych czasach, ściekiem i zatorami na krętych infostradach otrzymujemy całość tekstów, którymi Lem przestrzega nas przed całkowitym zatraceniem się w coraz szybciej poruszającym się kołowrocie-wszechświecie.

Już w pierwszym tekście poświęconym internetowi Mistrz ostrzega przed trzema kwestiami, które z obecnego punktu widzenia nie są trafione: a. przed anglizacją internetu – trudno mówić o imperializmie angielskim gdy sieć kipi językami i narzeczami; b. Lem stwierdza, że internet nie zastąpi klasycznych zakupów odzieży – wiele osób kupuje ubrania TYLKO w internecie; c. zagrożenia związane z ryzykiem udostępniania wszechobecnej informacji rozmaitym mafiom, grupom przestępczym – informacja zawsze mogła służyć celom pozytywnym jak i negatywnym. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Lemowi, że trafnie przewidział rozrost plagi wirusów, w tym spyware'u oraz komputerów-zombie. Ważną kwestią poruszoną przez Lema jest powstawanie zamkniętych obiegów informacyjnych, co przecież z zasady nie służy rozwojowi a także ogranicza świat do cyberprzestrzeni – znane w Polsce zjawisko „wymarłych placów zabaw.” Sceptycznie podchodząc do globalnego śmietnika, jakim jest internet, Lem apeluje o potrzebę stworzenia filtrów odsiewających wartościowe informacje od powodzi szlamu. Apel świadczy o klasie pisarza ale jest kompletnie nierealny, pomimo prób cenzurowania internetu.

Warto zauważyć, że kolejne rozważania Lema związane z siecią są o tyleż frapujące, że doskonale oddają nasze próby stworzenia wielkiej, ponadświatowej sieci sztucznej inteligencji – kolejnym krokiem będą uświadomione maszyny a dalej...to już krok do strącenia ludzkości do roli niewolników.

Czytając eseje Lema związane z „usieciowieniem” człowieka raz wpadamy z autorem w otchłań pesymizmu (wiadomo, pisarz zna ludzką naturę, mimo kostiumów i gadżetów, ciągle ta sama krwawa) a innym razem sięgamy gwiazd i zastanawiamy się wraz z nim, co wygra w odwiecznej walce Dobra ze Złem, człowiek czy...człowiek jutra – pogrążony w „sztucznym niewolnictwie”, opanowany przez podstawowe popędy i zanurzony w głąb cyberstosunków, zrywający z realnym światem obok?

Kod życia i rozum mogą zostać zastąpione czymś innym i to jeszcze za naszego żywota. Sztuczny rozum, duch z maszyny, homo digitalis – wszystkie wymienione określenia dotyczą jednego z najważniejszych wyzwań ludzkości. Wyzwaniem, przed którym staniemy albo my albo nasze dzieci: jak zachować pierwiastek ludzki w coraz bardziej nieludzkim wszechświecie?

Warto sięgnąć po Lema ponieważ nasz rozwój jest drogą bez odwrotu, albo się dopasujemy, kolonizując światy, zmieniając naturę albo...zginiemy.

Strony: 1 ... 7 8 [9] 10 11 ... 24