Kju, mam nadzieję, że nie zostawisz tych zaczepek Liva bez odpowiedzi...
Ale cóż tu mogę napisać, zwł. traktując dość serio maksymę
"de mortuis aut bene aut nihil", ponad to, co
liv już rzekł, że Toffler bystry, ale Lem bystrzejszy? Że Toffler patrzył szeroko, ale Mistrz szerzej? Ponad to, co już pisałem o niemocy futurologii (więcej mówiącej o współczesności - jej trendach, związanych z nimi lękach i nadziejach - niż o przyszłości), irytując tym biednego
Cetariana, miłośnika liniowych prognoz? No, mogę najwyżej dodać, że mędrzec zaangażowany, gorliwie szukający poklasku i doradzający wielkim tego świata wydaje mi się zawsze - czysto subiektywnie - bardziej podejrzany, niż ten, który tego nie czyni (stąd wolę Demokryta z Epikurem od Platona i Seneki). A także, iż trudno serio mówić o futurologii amerykańskiej (i nie tylko amerykańskiej, ale tam była najmodniejsza, najgłośniejsza), bez uwzględniania jej związków z kompleksem polityczno-biznesowo-militarnym właśnie
* (
bo kto niby RAND-a stworzył i dla kogo?). Co z jednej strony pokazuje jej konkretne służebności, z drugiej - sugeruje, iż jej prognozy mogą być samospełniające się, gdy mocodawcy za dobrą monetę je przyjmą, mogą też być na starcie formułowane tak, by się owym mocodawcom podobały (skąd do "Obłoku Magellana" konsultowanego, w trakcie pisania, z prof. Schaffem
** nie tak daleko).
* W których to związkach źródło kontrowersji bym główne widział.
** Którego też można liczyć do futurologów, zresztą:
http://delibra.bg.polsl.pl/dlibra/doccontent?id=26961Jednak tym chyba zakończę, że odeszła postać, co by nie gadać, znacząca i niegłupia, z której pracami zatknąłem się po raz pierwszy w latach '80 (nie dość, że dotarły do mnie w formie jakichś urywków, to przekraczały chyba mój ówczesny poziom percepcji, ale czytać próbowałem).