Z rozpędu napisałem komętażyk, który dziś tu, jutro u mnie (kolejność znamienna):
W połowie lat dziewięćdziesiątych pojechałem z doktorem Witoldem Kalinowskim (jego samochodem) na Mazury, by zrobić wywiad z panem Zdzisławem Sierpińskim (wpisz w gugle), który pół wieku wcześniej, 1 sierpnia 1944, na warszawskim Żoliborzu wdał się w potyczkę z Niemcami trzy godziny przed godziną "W", i tak przeszedł do legendy jako człowiek, który rozpoczął Powstanie. Witek napisał potem poruszający artykuł dla "Tygodnika Solidarność", ja zaś rozmowę nagrałem (profesjonalnym Marantzem), a jej fragmenty zostały nadane ze Sztokholmu w audycjach redakcji polskiej szwedzkiego radia, z którym wówczas miałem przyjemność współpracować. Zszywka "Tysola" sprzed kilkunastu lat leży pewnie gdzieś na redakcyjnej półce, a kaseta z taśmą w którejś z moich szuflad; jedno i drugie - w razie potrzeby - można jeszcze odnaleźć. Tylko z powstańcami porozmawiać coraz trudniej, ponieważ odchodzą; pan Sierpiński już osiem lat temu... Kto w 1944 miał lat kilkanaście, ten dziś ma ponad osiemdziesiąt, nieliczni zaś żyjący oficerowie są po dziewięćdziesiątce. W ciągu kilku, może kilkunastu lat umrą wszyscy. Taka jest nasza biologia. Ale zostaną wspomnienia dzieci, wnuków i prawnuków, zostaną niezliczone artykuły, kasety z nagraniami, książki, wystawy, zdjęcia i filmy. Zostanie długotrwała wielka narodowa pamięć.
Lecz warto wyciągnąć wnioski także z tegorocznego rocznicowego incydentu, gdy niestosowne okrzyki zakłóciły podniosłą uroczystośc na Powązkach i pod Kopcem Powstańczym. Warto zastanowić się, dlaczego jeden z najświętszych obyczajów naszej polskiej i europejskiej kultury - okazywany na cmentarzach i pod pomnikami szacunek dla zmarłych i poległych - został tak wyraziście pogwałcony? Oraz: co zrobić, by podobne skandaliczne zachowania się nie powtórzyły?
To oczywiście temat na esej, lecz zwięzłe wytłumaczenie jest proste: ci młodzi (w większości) ludzie nie wiedzieli, że naruszają jakieś tabu. Niemożliwe? Ależ możliwe, możliwe. Po 45 latach komuny, gdy zaczynała się nasza wolność i demokracja, każdy, kto głosił, że jednak nie wszystko wolno - był podejrzany. Przez pierwsze kilkanaście lat po Okrągłym Stole na nadwiślańskich poprawnych salonach obowiązywało słynne hasło: "Róbta co chceta", któremu basowały czołowe media z wiadomo kim na czele oraz ze wsparciem samego arcybiskupa Józefa Życińskiego. O tym, że nie koloryzuję, mogę osobiście zaświadczyć przed każdym sądem, ludzkim czy boskim; mam też nadzieję, że nie wyczyszczono archiwów telewizyjnych, radiowych i prasowych (scripta manent).
Teraz pomału następuje otrzeźwienie. "Gazeta Wyborcza" już czołówkowo nie rzuca rwami (Wolność dla każdego słowa!), już zaczynają ścigać za mazanie po zabytkowych murach, już można instalować kamery w miejscach publicznych, a na internetowe kradzieże cudzej własności intelektualnej już nie patrzy się przez palce. Lecz wiadomość główna jest zła: montaż, niestety, z reguły trwa dłużej niż demontaż. Tworzyć jest trudniej niż niszczyć. Warszawę zburzono w dwa miesiące, a odbudowa samych tylko jej zrębów zajęła lata...
Tym większa odpowiedzialność spoczywa na dzisiejszych żyjących - konkretnych ludziach i konkretnych elitach medialno-politycznych, znanych przecież z imienia i nazwiska oraz z prasowego tytułu i partyjnej nazwy. Na wszelki wypadek przypomnę: to wy jesteście dla społeczeństwa, nie społeczeństwo dla was...
Stanisław Remuszko