46
DyLEMaty / Arthur C. Clarke
« dnia: Października 05, 2009, 10:10:25 pm »
Mój ulubiony, po Lemie, autor SF. I jeden z nielicznych pisarzy tego nurtu, którzy znaleźli uznanie w mistrzowych oczach.
Człowiek, którego postać - i twórczość - powraca na niniejszym Forum jak bumerang. Autor znacznie bardziej nierówny od Lema, ale - jako anglojęzyczny - znacznie bardziej znany na świecie.
Chętnie z Wami podyskutuję o jego twórczości, konceptach, prognozach futurologicznych itd.
ps. bezpośrednią inspiracją dla załozenia tego wątku stała się dla mnie błahostka, otóż zwróciłem uwagę na powtarzalność pewnego motywu w twórczości A.C.C. Mianowicie dość podobnie wyobraził on spotkanie z formą życia funkcjonującą w upałach podbiegunowych okolic Wenus (w opowiadaniu "Before Eden" - tyt.pl. "Niedoszły raj" - z roku 1960) i z tą której przyszło żyć w wodach lodowatych oceanów krażącej wokół Jowisza Europy (w "Odysei kosmicznej 2010"). W obu wypadkach mamy do czynienia z czymś wielkim, pełzającym, mającym pewne cechy planktonu, łączącym cechy ziemskich roślin i zwierząt. I w obu wypadkach pierwsze zetkniecie z obcym życiem kończy się smutno. W obu też wypadkach latarka (a może szerzej: oświetlenie) odgrywa pewną (acz przeciwstawną) rolę.
"Jerry dał za wygraną; choćby dlatego, że zbliżający się cud odebrał mu mowę.
Nie wyzbył się wciąż wrażenia, że ma do czynienia z dywanem - miękkim i puszystym, obramowanym frędzlami. Przesuwając się, zmieniał swą grubość; w niektórych miejscach stawał się cieniutki jak błona, w innych wybrzuszał się na całą stopę lub więcej. Gdy podpełzł jeszcze bliżej, tak że można było dojrzeć jego fakturę, nieodparcie przywodził na myśl czarny aksamit. Jerry ciekaw był, jaki jest w dotyku, ale rychło opamiętał się - poparzyłby sobie palce, o ile tylko na tym by się skończyło. Przychodziły mu do głowy dziwaczne myśli w beztroskiej, nerwowej reakcji, jaka często następuje po ciężkim szoku: - Jeśli okaże się, że Wenusjanie istnieją, nigdy nie będziemy mogli im podać ręki. Oni by nas poparzyli, a my im odmrozilibyśmy palce.
Dotychczas stwór nie dał po sobie poznać, że świadomy jest ich obecności. Sunął przed siebie jak bezwolna fala, bo i zapewne niczym innym w istocie nie był. Gdyby nie to, że bez trudu pokonywał niewielkie wzniesienia, mógłby ujść za spływającą szerokim strumieniem wodę.
Raptem, podpłynąwszy na odległość ledwie dziesięciu stóp, aksamitna fala zatrzymała się. Jej prawa i lewa strona podsuwała się jeszcze, ale najbardziej do przodu wysunięty środek znieruchomiał.
- Okrąża nas - powiedział z niepokojem Jerry. - Lepiej cofnijmy się, aż będziemy mieli pewność, że nic nam nie grozi. Odetchnął z ulgą, gdy Hutchins usłuchał i zrobił krok w tył. Po chwili wahania masa wznowiła swe powolne natarcie, a wklęsłość z przodu wyrównała się.
Wówczas Hutchins znów postąpił krok naprzód - masa leniwie się wycofała. Kilka razy na przemian biolog robił krok do przodu i do tyłu, a żywa fala to przypływała, to odpływała w zgodzie z jego ruchami. Nie przypuszczałem, pomyślał Jerry, że dane będzie mi oglądać człowieka tańczącego w takt walca z rośliną...
- Termofobia - orzekł Hutchins. - Czysto automatyczny odruch. Nie znosi naszego gorąca.
- Naszego gorąca! - wykrzyknął zdumiony Jerry. Przecież my w porównaniu z tym świństwem musimy być żywymi soplami lodu.
- My owszem, ale nie nasze kombinezony, co dla tej roślinki ma decydujące znaczenie. /.../
- Zobaczymy, jak reaguje na światło - powiedział Hutchins. Zaświecił przywieszoną na piersi latarkę i zielona, jutrzenkowa poświata w mgnieniu oka pierzchła przed zalewem czysto białego blasku. Póki na tę planetę nie zawitał człowiek, białe światło nie skalało Wenus, nawet w jasny dzień. Jak w morzach na Ziemi, panował tu zielony półmrok, stopniowo gęstniejący, aż do nieprzeniknionej ciemności.
Przemiana była tak niesamowita, że obaj aż krzyknęli z wrażenia. Jak za dotknięciem różdżki, zniknęła ponura czerń puszystego, aksamitnego dywanu, a na jej miejscu, w zasięgu światła latarki, pojawił się olśniewający deseń z pysznych, soczystych czerwieni przetykanych pasemkami złota. Żaden perski książę nie śmiał żądać od swych tkaczy wykwintniejszego kobierca, a przecież był to przypadkowy twór sił biologicznych. Ba, póki nie zaświecili latarek, te wspaniałe barwy w ogóle nie istniały i wraz ze zgaśnięciem obcego światła z Ziemi, które je wyczarowało, miały znów zniknąć.
- Tichow miał rację - mruczał pod nosem Hutchins. Szkoda, że nie może tego zobaczyć. /.../
Zobaczyli teraz, że cała ta istota - jeśli był to jeden osobnik, a nie kolonia - ma mniej więcej kształt koła o średnicy stu jardów. Sunęła po ziemi jak cień chmury pędzonej przez wiatr - a w miejscu, gdzie się zatrzymała, skały naznaczone były niezliczoną ilością maleńkich wgłębień, jakby wyżartych kwasem.
- Tak - powiedział Hutchins, gdy Jerry zwrócił na to uwagę. - Właśnie w ten sposób odżywiają się niektóre porosty; wydzielają nie zbadane do tej pory kwasy, które trawią skalne podłoże. Ale dość już pytań - pogadamy po powrocie na statek. /.../
Oglądali botanikę w akcji... Wrażliwy kraniec tego ogromnego roślinopodobnego stworzenia poruszał się ze zdumiewającą prędkością, usiłując wyminąć ich w bezpiecznej odległości. Mieli do czynienia jakby z ożywionym naleśnikiem o powierzchni jednego akra. Nie spostrzegli żadnej reakcji - prócz automatycznego unikania wydmuchiwanego przez termokombinezony gorącego powietrza - gdy Hutchins zapuszczał sondy i pobierał próbki."
Człowiek, którego postać - i twórczość - powraca na niniejszym Forum jak bumerang. Autor znacznie bardziej nierówny od Lema, ale - jako anglojęzyczny - znacznie bardziej znany na świecie.
Chętnie z Wami podyskutuję o jego twórczości, konceptach, prognozach futurologicznych itd.
ps. bezpośrednią inspiracją dla załozenia tego wątku stała się dla mnie błahostka, otóż zwróciłem uwagę na powtarzalność pewnego motywu w twórczości A.C.C. Mianowicie dość podobnie wyobraził on spotkanie z formą życia funkcjonującą w upałach podbiegunowych okolic Wenus (w opowiadaniu "Before Eden" - tyt.pl. "Niedoszły raj" - z roku 1960) i z tą której przyszło żyć w wodach lodowatych oceanów krażącej wokół Jowisza Europy (w "Odysei kosmicznej 2010"). W obu wypadkach mamy do czynienia z czymś wielkim, pełzającym, mającym pewne cechy planktonu, łączącym cechy ziemskich roślin i zwierząt. I w obu wypadkach pierwsze zetkniecie z obcym życiem kończy się smutno. W obu też wypadkach latarka (a może szerzej: oświetlenie) odgrywa pewną (acz przeciwstawną) rolę.
"Jerry dał za wygraną; choćby dlatego, że zbliżający się cud odebrał mu mowę.
Nie wyzbył się wciąż wrażenia, że ma do czynienia z dywanem - miękkim i puszystym, obramowanym frędzlami. Przesuwając się, zmieniał swą grubość; w niektórych miejscach stawał się cieniutki jak błona, w innych wybrzuszał się na całą stopę lub więcej. Gdy podpełzł jeszcze bliżej, tak że można było dojrzeć jego fakturę, nieodparcie przywodził na myśl czarny aksamit. Jerry ciekaw był, jaki jest w dotyku, ale rychło opamiętał się - poparzyłby sobie palce, o ile tylko na tym by się skończyło. Przychodziły mu do głowy dziwaczne myśli w beztroskiej, nerwowej reakcji, jaka często następuje po ciężkim szoku: - Jeśli okaże się, że Wenusjanie istnieją, nigdy nie będziemy mogli im podać ręki. Oni by nas poparzyli, a my im odmrozilibyśmy palce.
Dotychczas stwór nie dał po sobie poznać, że świadomy jest ich obecności. Sunął przed siebie jak bezwolna fala, bo i zapewne niczym innym w istocie nie był. Gdyby nie to, że bez trudu pokonywał niewielkie wzniesienia, mógłby ujść za spływającą szerokim strumieniem wodę.
Raptem, podpłynąwszy na odległość ledwie dziesięciu stóp, aksamitna fala zatrzymała się. Jej prawa i lewa strona podsuwała się jeszcze, ale najbardziej do przodu wysunięty środek znieruchomiał.
- Okrąża nas - powiedział z niepokojem Jerry. - Lepiej cofnijmy się, aż będziemy mieli pewność, że nic nam nie grozi. Odetchnął z ulgą, gdy Hutchins usłuchał i zrobił krok w tył. Po chwili wahania masa wznowiła swe powolne natarcie, a wklęsłość z przodu wyrównała się.
Wówczas Hutchins znów postąpił krok naprzód - masa leniwie się wycofała. Kilka razy na przemian biolog robił krok do przodu i do tyłu, a żywa fala to przypływała, to odpływała w zgodzie z jego ruchami. Nie przypuszczałem, pomyślał Jerry, że dane będzie mi oglądać człowieka tańczącego w takt walca z rośliną...
- Termofobia - orzekł Hutchins. - Czysto automatyczny odruch. Nie znosi naszego gorąca.
- Naszego gorąca! - wykrzyknął zdumiony Jerry. Przecież my w porównaniu z tym świństwem musimy być żywymi soplami lodu.
- My owszem, ale nie nasze kombinezony, co dla tej roślinki ma decydujące znaczenie. /.../
- Zobaczymy, jak reaguje na światło - powiedział Hutchins. Zaświecił przywieszoną na piersi latarkę i zielona, jutrzenkowa poświata w mgnieniu oka pierzchła przed zalewem czysto białego blasku. Póki na tę planetę nie zawitał człowiek, białe światło nie skalało Wenus, nawet w jasny dzień. Jak w morzach na Ziemi, panował tu zielony półmrok, stopniowo gęstniejący, aż do nieprzeniknionej ciemności.
Przemiana była tak niesamowita, że obaj aż krzyknęli z wrażenia. Jak za dotknięciem różdżki, zniknęła ponura czerń puszystego, aksamitnego dywanu, a na jej miejscu, w zasięgu światła latarki, pojawił się olśniewający deseń z pysznych, soczystych czerwieni przetykanych pasemkami złota. Żaden perski książę nie śmiał żądać od swych tkaczy wykwintniejszego kobierca, a przecież był to przypadkowy twór sił biologicznych. Ba, póki nie zaświecili latarek, te wspaniałe barwy w ogóle nie istniały i wraz ze zgaśnięciem obcego światła z Ziemi, które je wyczarowało, miały znów zniknąć.
- Tichow miał rację - mruczał pod nosem Hutchins. Szkoda, że nie może tego zobaczyć. /.../
Zobaczyli teraz, że cała ta istota - jeśli był to jeden osobnik, a nie kolonia - ma mniej więcej kształt koła o średnicy stu jardów. Sunęła po ziemi jak cień chmury pędzonej przez wiatr - a w miejscu, gdzie się zatrzymała, skały naznaczone były niezliczoną ilością maleńkich wgłębień, jakby wyżartych kwasem.
- Tak - powiedział Hutchins, gdy Jerry zwrócił na to uwagę. - Właśnie w ten sposób odżywiają się niektóre porosty; wydzielają nie zbadane do tej pory kwasy, które trawią skalne podłoże. Ale dość już pytań - pogadamy po powrocie na statek. /.../
Oglądali botanikę w akcji... Wrażliwy kraniec tego ogromnego roślinopodobnego stworzenia poruszał się ze zdumiewającą prędkością, usiłując wyminąć ich w bezpiecznej odległości. Mieli do czynienia jakby z ożywionym naleśnikiem o powierzchni jednego akra. Nie spostrzegli żadnej reakcji - prócz automatycznego unikania wydmuchiwanego przez termokombinezony gorącego powietrza - gdy Hutchins zapuszczał sondy i pobierał próbki."
1960