Raczej nie pasował do mojego (z młodych lat) stereotypu astronauty, jakiś taki - misiowaty.
Aaa, co racja to racja, ale to nie był miś, to był ruski niedźwiedź
.
Przez to, nie stało się ono sentymentalną historią rodem z Space Harlekina i zmusza odbiorcę do skupienia się na głęboko humanistycznym przesłaniu
Prawda, znów zbyt protekcjonalnie potraktowałem Kolegę. Widzę, że widzisz
jak bardzo taki wybór aktora był mądry.
A wszystko dzięki temu, iż bohater w niczym nie przypomina gwiezdnego herosa
Zgadnij, do kogo te oczko?
Pewnie do sławetnego kapitana Picarda (którego facjatę podstawiałem sobie a to pod Horpacha, a to pod bezimiennego pirxowego Szefa)
, ale on na amanta też nie wyglądał, choć go w tą rolę epigoni "na chama" wtłoczyli, w jednym z durnych post-serialowych filmideł... (A znów kapitan Kirk, znany kochaś człekokształtych kosmitek, wyglądał jak
sowietskij gieroj z propagandowego
płakata.)
A propos gwiezdnych herosów i amantów... Obejrzałem niedawno
trailer cameronowego "Avatara", i mimo ładnej strony plastycznej wydał mi się jakimś koszmarkiem
*, dowodzącym upadku reżysera (humanoidy, obrazki jak z fantasy), ale czytałem, że Scott i Soderbergh kumpla chwalili, więc wstrzymam się z oceną tej kosmicznej
love story do premiery. Łudzę się bowiem, że jakimś cudem to co wygląda jak kicz okaże się świadomym chwytem reżyserskim. (Choć - prawdę rzekłszy - Scott ostatnio sam tak chałturzył, że na "Wieczną wojnę" czekam także bez entuzjazmu, więc nie wiem na ile poważnie traktować pochwały tego - niegdyś genialnego - twórcy.)
ps. zdaje się, że w offtop ostro poszliśmy, i może nas spalić w atmosferze... :|
* Jak dotąd widzę bowiem u Camerona schemat na schemacie - sam pomysł tytułowych
Avatarów to prosta powtórka z opowiadania "Call me Joe" P. Andersona. Schemat fabularny b. przypomina fabułę epigońskiego "Star Trek: Insurrection" (tego właśnie z Picardem-amantem). W obu wypadkach mamy idylliczną tubylczą społeczność rodem z bajki/fantasy. W obu wypadkach chce zawłaszczyć ich dom bardziej rozwinięta cywilizacja tu "Ziemniaki", tam "Fedki". W obu wreszcie przypadkach przedstawiciel najeźdźców buntuje się przeciw swoim w imię ideałów, i zakochuje w tubylce.
[Jest to zresztą scenariusz znacznie starszy, więc jeszcze bardziej oklepany - trafiał się w literackiej SF +/- od połowy XX wieku. Cytując "Fantastykę i Futurologię":
Może tym, kto umie się dogadać z tubylcami, jest humanista — np. etnolog, współczujący im i przez to zmuszony walczyć na dwa fronty: trudności ma zrazu nie tylko z krajowcami, ale często ze swą „generalską” zwierzchnością. Czasem osobnik ten nawet przegrywa walkę Ziemian o skarby, ale to dlatego, że przechodzi na stronę tuziemców: uznaje ich racje za dobre, a ludzkie — za złe. Czasem okazuje się wręcz aktywnym zdrajcą ziemskich konkwistadorów, bo staje na czele tubylczych wojsk i daje im broń ziemską, by odeprzeć mogły najeźdźców.Przy czym schemat ten okraszono - i u Camerona, i u startrekowych epigonów-chałturników - wątkiem romansowym a'la "Księżniczka Marsa" nie przymierzając.]
Watek
space marines też jakby nienowy. Co to Mistrz mówił o zastoju wyobraźni?