Coś tam podpisał...Maziek - nie żartuj.
Żaden historyk nie ma wątpliwości co ujawnionych dokumentów. I nie chodzi mi o ostatnią teczkę, ona nic nowego nie wnosi, tylko o wcześniej zebrane, choćby tu. Owszem, historycy mają różne zdania; co z tym zrobić, czy to wypada, kiedy wypada etc.; ale nie względem meritum.
Weź, liv, to raczej Ty nie żartuj. Piszesz choćby, jakby sprawa była jednoznaczna i przywołujesz jako przykład wątpliwej jakości pracę napisaną i zrecenzowaną przez "historyków" w większości skrajnie popierających jedyną słuszną opcję polityczną, dziwnym trafem akurat tę, która znana jest z zamiłowania do tzw. polityki historycznej, czyli mówiąc wprost: fałszowania najnowszej historii.
No ok. Masz prawo tak myśleć. A ja inaczej.
Dodam tylko, że nie ma prawicowej czy lewicowej historii. Są fakty, a przywołana praca to w 90 % dokumenty źródłowe - zdjęcia, kserokopie, skany.
Czyli te, dla historyka - fakty. I fałszywie podane, podlegają procedurze sądowej. Był jakiś proces?
Zresztą, to stara praca, doszło co najmniej drugie tyle tych źródeł.
Jedyna opcja dla historyków, jak ich nazywasz, "niesłusznej opcji", to unikać tematu.
Widzisz,
liv, jestem w tej dyskusji na przegranej pozycji - natura rzeczy bowiem jest taka, że rzucić pomówienie jest niezwykle łatwo (patrz te kilka Twoich zdań powyżej), natomiast odkręcenie tego i uargumentowanie wymaga dużo więcej wysiłku i zabiera zdecydowanie więcej czasu. Spróbuję jednak ten jeden raz zdekonstruować tę metodę, gdyż wydaje mi się ona szczególnie charakterystyczna dla pewnego sposobu myślenia. Z góry zaznaczam, że nie robię tego, aby Cię przekonać (wszak każdy ma prawo błądzić), ale prędzej dla ewentualnych innych czytelników, którzy mogliby odnieść mylne być może wrażenie, że przedmiot sporu jest - jak zdajesz się sugerować - oczywisty. Poniżej punkty z "różnych poziomów abstrakcji" (niekoniecznie w kolejności ich ważności), które przyszły mi do czoła i mam nadzieję, że pozwolą przynajmniej zasiać szczyptę zdrowego sceptycyzmu w nieostrożnym na niesłuszny przekaz odbiorcy:
1. Używasz stwierdzeń niezwykle kategorycznych mających sugerować siłę własnych argumentów i tym samym maskować jej poważne deficyty, np.:
-
Żaden historyk nie ma wątpliwości - skąd ta pewność, że żaden? Kompletną kwerendę zrobiłeś, czy jak? Nie trzeba specjalnie długo szukać w internecie, aby zorientować się, że kwestia ewentualnej agenturalności Lecha Wałęsy nie jest przesądzona, a w szczególności, że praca, na którą się powołujesz jako dowód spotkała się z różnorodnym odbiorem, także krytycznym. Co więcej, to akurat zdanie zdaje się pośrednio a nieładnie sugerować, że ten, kto ma wątpliwości, na miano historyka nie zasługuje, ergo należy uznać jego zdanie za nieważne.
-
Są fakty, a przywołana praca... - to, że nazwiesz coś faktem, nie oznacza, że automatycznie faktem się staje. I nie jest tak w przypadku żadnej pracy historycznej - konia z rzędem temu, kto zawsze potrafi odzielić fakty od ich interpretacji; nie tylko istotne jest co się cytuje w źródłach, ale i czego się nie cytuje i celowo pomija; istotne jest też, w jaki sposób daną rzecz się opisuje, jak zestawia się fakty i jak narrację (pod jaką tezę) prowadzi. No i oczywiście, kto jest autorem, a tutaj mamy do czynienia z autorami zdecydowanie nieprzychylnymi opisywanemu bohaterowi (co bynajmniej nie zniechęca ich do budowania własnej kariery także jego kosztem). Gdybym był nieżyczliwy, to napisałbym, że to elementarz kompetencji w zakresie oceny źródła, których Ci chyba brakuje, ale ponieważ nie jestem, to tego nie napiszę.
2. Piszesz:
przywołana praca to w 90 % dokumenty źródłowe - zdjęcia, kserokopie, skany. Mniejsza o dokładny procent, ale akurat ten plik .pdf, który wrzuciłeś nie zawiera ani jednego zdjęcia, kserokopii czy skanu. Owszem, jest masa zacytowanych dokumentów i odwołań, ale praca sama w sobie nie jest materiałem źródłowym i wprost żadnego materiału źródłowego w formie nienaruszonej nie prezentuje (są one przepisane). Osobną kwestią jest ocena prawdziwości materiałów i tego jak funkcjonowała Służba Bezpieczeństwa, gdzie też masowo fabrykowano materiały obciążające czy upiększano sprawozdania, gdy trafiano na oporny materiał ludzki. Znamienne jest to, że dla tych Twoich "historyków", gdy materiały potwierdzają założoną tezę, to są wiarogodne, a gdy jej przeczą, to wiarogodne nie są (bo to przecież SB). I jeszcze jedno: ten sam IPN, który wydał wskazane przez Ciebie opracowanie, potwierdził, że na Wałęsę produkowano w dużych ilościach fałszywki, aby skompromitować go w oczach Komitetu Noblowskiego - gdzie w tym wszystkim logika? Na chłopski rozum, jeżeli L. W. był agentem, to w interesie służb było, aby jego prestiż i znaczenie rosło, bo ten sposób wpływ na opozycję będzie większy - czemuż zatem starano się go wszelkimi sposobami skompromitować?
3. Pytasz:
fałszywie podane, podlegają procedurze sądowej. Był jakiś proces? To pytanie sugeruje, że jeżeli ktoś coś stwierdzi i nie udowodni mu się - koniecznie sądownie - że kłamie, to automatycznie oznacza, że mówił prawdę. To nadużycie, istnieje wiele powodów (patrz punkt następny), dla których nie warto pochylać się nad każdym stwierdzeniem, a tym bardziej iść z nim do sądu, co w żaden sposób nie rozstrzyga o ich prawdziwości bądź fałszywości (swoją drogą, o czym faktycznie rozstrzygają sądy, też jest szerokim tematem...). Uznaję to za zagranie erystyczne poniżej pewnych standardów prowadzenia dyskusji.
4. Zasugerowałeś, że
Jedyna opcja dla historyków, jak ich nazywasz, "niesłusznej opcji", to unikać tematu.. Dziwnym trafem osobiście mam wrażenie, że temat ten odznacza się szczególną żywotnością i wprost przeciwnie, pierdyliard razy wracał w mediach wszelkiego formatu i opcji i był wielokrotnie omawiany. Ale chciałbym się skupić bardziej na tym, jaką metodę stosują w tym przypadku osoby i publikatory niechętne Wałęsie. Otóż od lat jest to metoda bezwzględnego ataku i obrzucania błotem (żeby nie wskazać bardziej dosadnego materiału) z różnych stron w myśl zasady "coś się w końcu przylepi". Od quasi-naukowych opracowań, poprzez zwykłe pomówienia polityków czy publicystów, aż do kompletnie absurdalnych tez o "przywiezieniu Wałęsy w trakcie strajku do stoczni motorówką przez służby". Zresztą dokładna treść samego przekazu nie ma tu znaczenia - metoda polega na tym, że jeżeli odpowiednio długo i odpowiednio intensywnie prowadzi się daną narrację, to u niezdecydowanych, niezorientowanych, czy też nie śledzących ze szczególną uwagą odbiorców następuje swoiste zmęczenie materiału i przytępienie wrażliwości tj. później już nikt pamięta jak dokładnie było, pozostaje jedynie pewne "wrażenie", przez co takie osoby są skłonne uznać, że "coś tam może było", że "nie wiedzą", "nie chcą się opowiadać po żadnej ze stron" itp. To naturalny mechanizm wobec tematu, który skutecznie został zbrzydzony. Używasz tej samej metody pisząc
Zresztą, to stara praca, doszło co najmniej drugie tyle tych źródeł., co sugerować ma, że sprawa jest oczywista, po wielokroć wyjaśniona i co więcej, to wyjaśnienie jednoznacznie wskazuje na fakt współpracy L. W. z UB - ba! - jakiekolwiek zaprzeczanie tej tezie ma świadczyć o ułomności intelektualnej autora, skoro TAKI ogrom materiału nie jest w stanie do jego czaszki rzekomo dotrzeć. Z drugiej zaś strony, istnieje tutaj właśnie jawna dysproporcja - karawana jest jedna, a szczekających psów wiele, więc też nie należy się dziwić, że nie każdy atak zostaje odparty, zwłaszcza, jeżeli nie zasługuje na uwagę.
Nawiasem mówiąc, w najnowszej historii mamy tego mechanizmu nad wyraz dobitne i zarazem przykre przykłady (wymienię dwa z brzegu):
- objawiający się w niepokojąco wysokim odsetku osób uznających albo przynajmniej dopuszczających zamach w Smoleńsku - zupełnie bez uwzględniania wyników profesjonalnej pracy komisji państwowej, która już jakiś czas temu wyjaśniła przyczyny tej katastrofy transportowej,
- pomówienia wobec Donalda Tuska dotyczące nieskończonej liczby przewin urojonych w umysłach jego przeciwników politycznych i tego, co to go nie spotka, gdy wróci do kraju - bez związku z tym, ile przez 8 lat rządów i w jakich warunkach dokonał, czy tego choćby faktu jak ważne i zaszczytne stanowisko obecnie (z korzyścią dla PL) zajmuje.
Tyle o metodzie, natomiast przechodząc do meritum.
Uważam, podobnie chyba zresztą jak przedmówcy, że
rozstrzygnięcie, czy i co Wałęsa podpisał nie ma obecnie większego znaczenia. Patrzmy na ogólny bilans, na czyny, a nie na papiery. Mówimy o kilkudziesięciu latach życia człowieka, który kim innym był za młodu, kim innym w czasach świetności Solidarności, czy w czasach swojej prezydentury albo i po niej. Na każdym z tych etapów daleki był od ideału (kto nim jest, do cholery?) i pamiętajmy, że bycie opozycjonistą w systemie totalitarnym to była szczególnego rodzaju gra kto-kogo-przechytrzy i nawet jeśli (jeśli!) były tam jakieś obciążające kwity, to jestem w stanie to zrozumieć, bo tylko ten, kto nic nie robi, nie popełnia błędów, a dylematy, jakich, jak sądzę, doświadczał (na poziomie własnym, rodziny, pracy, ruchu opozycyjnego, związku zawodowego, Polski, idei, etc.), stojąc wobec dużo poteżniejszego przeciwnika i cenę, jaką za to zapłacił czynią z niego kolejną w naszej historii postać na swój sposób tragiczną (podobnie jak - zachowując wszelkie proporcje - z gen. Jaruzelskiego). Za jedną tylko rzecz, którą była praktycznie bezkrwawa zmiana ustroju (oczywiście, było też wiele innych znamienitych osób, ale to L. W. jest tutaj postacią najbardziej znaczącą i przemian politycznych symbolem), uważam, że suma sumarum na tym etapie mieliśmy szczęście, że się nam taki trybun ludowy objawił - i za to, i za jego ówczesną determinację bilans wychodzi zdecydowanie na plus.
I jeszcze jedno na sam koniec: też nie jestem zwolennikiem rozmawiania na ten i podobne tematy TERAZ. Ze względu na temperaturę tego rodzaju dyskusji, wolałbym, aby archiwa zamykano np. na 70 lat (wzorem Wielkiej Brytanii) i by sprawą mogli zająć się "na zimno" faktycznie kiedyś prawdziwi historycy, a nie ci, którzy teczki czy inne materiały wykorzystują cynicznie do bieżącej gry w celu podgrzewania emocji i polaryzacji sceny politycznej. Choć nie mam złudzeń, że to się zmieni.