Obejrzałem w koncu "Melancholię". Powoli, smakując, zatrzymując...
Notatki sobie zrobiłem jak z "Podróży..." (przepraszam za skrótowo-knajacki język i celowe trywializacje nieraz muskające ledwo
prawdę ekranu b. powierzchniowo, konwencja taka mnie dopadła).
Ten Bruegel zsolarisowy zaraz na początku,
ola ma chyba rację, że celowe. "M." i "Solaris" to niegłupi trop, bo na tle wymiaru kosmicznego banalne wybory człecze. Banalne, ale na ich dokonywanie jesteśmy skazani (o ile to my ich dokonujemy, bo WW ni ma
).
Potem te obrazki - narzekałaś
ola, na kicz... Może i kicz, ale po różnych męczonych ostatnio na startek.pl
szlag-ierach jest mi zbawieniem, bo nic tam nie lata, nie
szczela i morderców własnych matek (jak w - za przeproszeniem - "X-Men: Pierwsza klasa") nie tuli.
Te planety jak z "Odysei..." ino w poziomie, nie w pionie... Chyba kolejne celowe, mam wrażenie, że to żart - "Odyseja..." położona.
Te
stop motiony - czy to Majewski?
Ten koń (z nóg) zwalony aluzja jaka frońdowska?
Te łuki elektryczne znów to chyba napęd nadświetlny dla
NEXA (te portki ew. portyki... znaczy portale magnetyczne).
Te planety, nieno one sie calować bedom
.
Taka czołówka to je dobry sposób, by miłośnik popu się wkurzył, że nic nie lata i nie szczela i wyszedł.
Potem fabula - pczątek luksusy iście dyn(i)astyczne ślubne, ale ten rzut okiem kamery na zegarek pana młodego chyba celowy, że zegar im tyka.
Potem ten chyba turpizm reklamy Justine, to już nie luksusowy kicz zupełnie.
Zasadniczo filmu cześć pierwsza to rzecz o kobiecie, którą jakby sztuczność konwencji społecznych dopadła. Widać, że nie kocha tego Michaela (facet tak idealny, że aż automat przypomina), że biznesu ma dosyć, że Tima (czy jakmutam)
bzykła na zasadzie zrobienia głupoty, że stabilizacja ją męczy wszelaka i gra pozorów zwłaszcza, że rzucienie tego wszystkiego w cholerę - metaforycznie - oddaliło widmo śmierci (gwiazda znikła).
Skoro obrazek B. był w "Solaris" gdzie o miłości i Kontakcie, ona zamykając ten obrazek jakby odrzuca/neguje jedno i drugie.
I ta konna jazda - wolności symbol widomy, a, że wspólna to jakby i więzi sióstr.
Rodzice znamienni - ojciec kabotyn, matka neurotyczko-buntowniczka, żyjący własnym życiem, mający
gdzieś córki.
Claire usiłująca budować tu pozory na siłę, acz sama mniej o nie dbająca na pozór (bo Justine taka lalka, a ona nie). Z drugiej ten jej
chłop i gwiazdy zna, i bogaty, jakby sensowniejszy choć sukami rzucał i ile wydał liczył, ale potem widać, że usiłuje dbać o tą Justine.
Prawie każdy tam albo płytki się wydaje, albo zagubiony, albo to-i-to (Tim).
Część druga.
Oho: Claire i John też mają swoją strasznomieszczańską duchotę w związku, ale przynajmniej widać dobre chęci, a Justine całkiem się rozkleiła, wygląda - okazuje się - że zawsze była nieco życiowo niedołężna (co już wynikało trochę z dialogu przed przejażdżką), a ten ślub to byla próba wpasowania się w konwencje.
Planeta już jest.
Naukowcy uspokajają. Podkreślone piękno zjawiska (Ballard się kłania z zagład urodą).
To małżeństwo na dystans - Bergman?
Justine zmienny typ, to załamana, to odżywa, Claire zrównoważona bardziej i chyba introwertyczna, a mąż jej nie tak spokojny jak oficjalnie gada.
Ech... Justine na furiatkę wygląda, życzyłem jej by z tego konia tłuczonego spadła, egoistyczna taka w tym wszystkim.
Dzieciak tymczasem (
"po mnie, panie, po mnie" domyślnie puszy się John) planetami podekscytowan.
Obie siostry w Melanchoię patrzą, ino C. widzi J., a ta jej nie - symboliczne.
Justine se
robiła dobrze w obliczu zagłady
czyco? (Znów Ballard z "Crashem".)
Mały je
gienij... i ta fascynacja Wszechświatem co zabija...
Nono, odpowiedzi szukaj w Guglotece.
Światło im zgasło.
Claire truć chciała ("Ostatni brzeg"?).
Kamerdynera też strach wziął.
Justine - kto by pomyślał - jasnowidz.
Jasnowidzenie i katastrofizm... hmm... sugestia, że są siły wyższe, a gdzieś mają, czy, że ich nie ma? W ich wersji dziejów nikt nie zdąży zbadać tego jasno.
Atak na Naukę, i że kłamie - nieladnie, po emmerichowemu.
Ci dwoje jednak się kochają? W obliczu zagłady nie miejsce na bergmanizmy
.
Margines błędu. Taa.
Ziemia zła wg Justine (że się myślą cofnę).
Atmosfery im podebrało - SF, a myślałem, że ino nerwy
.
Się oddala.
Justine i mały przespali.
Justine się przyznała do swej nieznośnej lekkości;).
Planeta zawraca.
John zniknięty, Claire z pigułkami.
Konie spokojne... John się zabił? Tak ścichapęk? Egoista
. (Czy to koń go? Ten wypuszczony?)
Dokąd ta Claire chce zwiać i po co?
Grad jakby? (Na golfowym polu - po coś zostało wspomniane.)
Claire zostawiła Justine samą raz pierwszoostatni.
Teraz Claire wraca.
Dzieciaka odłożyla i same zostały.
Znamienne że chłop odpadł w przedbiegach? Jak w "Tehanu"?
Symfonia, wino, świece... co znaczy "odejść właściwie"? Trupa mężowego w smooking ubiorą i też posadzą?
Dzieciak zoczył kunia.
I boi się.
Czym się patyki Justine różnią od wina Claire?
Teraz to Justine za opiekunkę.
No i
dupło - trochę nierealistycznie, bo bez emmerichowych efektów
.
Nihilistyczne strasznie - że w obliczu zagłady nihilizm popłaca, ale SF jest to nie mniej niż Ballard w sumie - też zagłada nieunikniona.
Twarzy dużo zbliżeń jak u Tarkowskiego i rozłożone postawy, w "Solaris" na trzy osoby, tu na dwie - reszta kukły, John nawet.
Sieriozna introwertyczka przywiązana jednak do konwencji i niepoważna zbuntowana ekstrawertyczka z atakami skuteczności (czy biznesowej czy finalnej). Ale nie odczułem smutku po bohaterach, raczej im się przyglądalem klinicznie, chłodno (cynicznie nawet, jak widać). Może przez to, że wiedziałem co nadciąga?
Lepszy taki film katastroficzny od megarozwałek. W sumie odpowiednik Nowej Fali SF w kinie.
Naszły mnie jeszcze dwie luźne refleksje:
1. ciekawie by było polączyć taki kameralizm z
holiłudzkimi efektami na końcu (choć by to mogło moc filmu osłabić),
2. podobnie duszny dramat by mi się marzył, ale na kosmonautów rozpisany na skazanym na zagładę statku; hi tech realizm
odysejny, ale akcent identycznie na postawy.
- jest filmowa rozmowa z Tarkowskim. Poprzez obraz Bruegla Myśliwi na śniegu. Tarkowski używał tego obrazu w Solaris i Zwierciadle ) - uderzające. Myślę, że to zamierzone, zwłaszcza, że swój poprzedni film - Antychryst - von Trier dedykował Tarkowskiemu
Z tym "Jancykrystem" to mi wygląda na grubszą kpinę T. z T.
nie jest to S.F.w całym slowa tego znaczenia napewno.Wątek katastrofy jest tylko pretekstem do obserwacji, nas ludzi.
Przy czym element SF jedno tu zmienia: zwykle ma się w otoczeniu zagładę jedną, lub przeżywa własną, tu jest to jednak totalne. w tym sensie czynnik SF wprowadza coś b. istotnego fabularnie - absolutny brak nadziei.
Można rzecz owszem traktować jak metaforę (to jest ten poziom kina gdzie interpretacja wręcz musi być więcej niż jedna), ale wtedy wnioski z niej będą fałszywe, bo amputowana zostanie wszelka nadzieja i wszelki sens działań ponadjednostkowych (komunista Martin wiecznie żywy
), dlatego wolę rzecz jednak czytać jako fantastykę naukową prezentującą pewien skrajnie pesymistyczny scenariusz.
Chociaż - muszę doedytować - czy jednak totalny nihilizm? Więź rodzinna, trzymanie się za ręce, Justine pod koniec odpowiedzialność za rodzinę przejmująca, może jednak co von Trier uznał za coś warte, nawet w obliczu zagłady...
("Młyn..." też obejrzałem zresztą, kilka razy, bo obrazki mi zasmakowały, o nim napiszę potem.)
ps.
bajdełej, z beczki zupełnie innej - wyśledziłem początki kariery Cameona Jamesa: zaczynał jako najemny spec od F/X pracujący dla Cormana Rogera. Złośliwi mówią, że jego efekty były jedyną dobrą stroną tych bieda-produkcji. Byłe to horror SF
"Galaxy of Terror" (o pozaziemskiej zabawce - sic! - do testowania strachu i
"Battle Beyond the Stars" - SF
rimejk "Siedmiu wspaniałych", kurioza na piestrakową miarę, a scenariuszowo durniejsze...