Chyba tu pasuje :
No, ładne znalezisko
.
A to mnie Orliński zaskoczył - tym
W jednym z filmów dokumentalnych mówił, że bał się, że go wtedy wezmą w kamasze, czyli wcielą do wojska.
-Nie wierzę w taką motywację.
Tak, to zwraca uwagę, zwł. w kontekście tego, o czym piszecie, ale wynotowałbym jeszcze te fragmenty:
Ówczesny Uniwersytet Jagielloński z przedwojennymi profesorami potrafił doskonale takiego dumnego lwowiaka upokorzyć, inaczej niż w takim Wrocławiu, gdzie głównie lwowiacy budowali uniwersytet praktycznie od zera.
Co to znaczy? I czemu upokorzyć?
Przedwojenna kadra osadzona w Krakowie dała Lemowi coś, czego przekonany już wtedy o swoim geniuszu – choćby i niebezpodstawnie – bardzo potrzebował, czyli przywrócenia proporcji. Ktoś musiał mu dać tę mukę w czoło, czyli pokazać skalę niewiedzy i niekompetencji. I tym kimś był jego mentor, dr Mieczysław Choynowski, który uświadomił Lemowi: pan nic nie rozumie z tego, jak działa nauka. Gdyby Lem tej szkoły nie przeszedł, to ze swoją błyskotliwością i erudycją mógłby zostać jakimś szarlatanem.
Ale na czym to właściwie polegało? Poza tym, że starsi pokazali młodszemu miejsce w szeregu?
Na przykład powiedzieli mu, że jak chce się zajmować nauką na poważnie, to musi czytać po angielsku. „Ale jak to pan nie zna?!” – powiedział Lemowi Choynowski, dał mu książki w tym języku oraz słownik, a potem kazał przyjść na rozmowę o lekturach, jak już się nauczy i przeczyta.
À propos radzieckiej nauki ciekawe jest co innego – on w jednym z listów do kolegi pisze zniesmaczony, że tam nawet poważny fizyk może wierzyć w UFO czy telepatię.
Bo?
Bo oni nie dostali tej muki w czoło, co Lem w Krakowie, a bez przejścia tej konserwatywnej szkoły metodologii nie potrafili odróżniać nauki od pseudonauki, nawet jeśli w swoich dziedzinach byli faktycznie specjalistami.
Pierwszy, bo każe wrócić myślami do wspomnień - jeśli pomnę - Feynmana, który opowiadał o młodych geniuszach co chwila (w czasie pierwszych lat studiów) dokonujących, w oparciu o świeżo przyswojoną wiedzę, jakichś przełomowych - w sumie przynoszących chlubę ich intelektom - odkryć, i latających z tym do profesorów, by przekonywać się raz za razem, że wyważają otwarte drzwi, bo ktoś te kropki zdążył już (przed laty, albo i przed wiekami) połączyć. (Co też stanowiło lekcje pokory.)
A przy tym sugeruje, że wiele z Lema musiało być w Topolnym. I potwierdza, że opanowanie przezeń mechanizmów myślenia naukowego (i metanaukowego), którym na tle kolegów od science fiction błyszczał (pamiętacie pochwały
vitrifaxowego McIrvina?) to w dużej mierze zasługa Choynowskiego
*.
* Sławetnemu Johnowi W. Campbellowi, prominentnemu wydawcy amerykańskiej SF najwidoczniej podobnego mentora zabrakło, stąd, choć niegłupi, nabrał się na Hubbarda i
Dean drive. Biedny Snerg ze swoją JTC również w tym momencie przychodzi na myśl.
Drugi, bo pokazuje skąd, i dlaczego w ZSRR właśnie, wzięli się Agrest, Awiński i Zajcew, a także późniejsi ufolodzy i okultyści z naukowymi tytułami.
I może również ten passusik:
Nie chodzi mi o batiary ani o Szczepcia i Tońcia. I nie tylko o matematyków i logików z kawiarni Szkocka, bo tam wynaleziono też rafinerię ropy naftowej.
Bo z wątkiem o Szkole Lwowskiej ładnie się zazębia.
I jeszcze jedno: "Człowieka z Marsa" fanfiction bym nie nazwał, ale faktem jest, że można go sobie bez trudu wyobrazić w "Astouding", wciśniętego między Asimova, Heinleina, Simaka, wczesnego Clarke'a i wznowienia Wellsa. Pasowałby tam.
Jako, że akurat jestem świeżo po lekturze niniejszego pamiętnika rzeknę, że Szczepański nie był katolickim konserwatystą.
Może to i kwestia tego, gdzie politycznie stoicie? Dla Ciebie zdrowe centrum, dla W.O., patrona młodych z Razem, skrajne prawo?