Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Wiadomości - Q

Strony: 1 ... 652 653 [654] 655 656 ... 1090
9797
Hyde Park / Re: Sennik
« dnia: Stycznia 21, 2015, 11:08:26 pm »
Sennik... ja to jednak chyba mało zabobonny jestem, bo jak mi się ów wątek wyświetlił na majnsajcie, to na pierwszy rzut oka odczytało mi się "Sernik" i zaraz pomyślałem, że bym taki zjadł...

O, taki:

9798
Hyde Park / Odp: Wojna
« dnia: Stycznia 20, 2015, 11:27:06 pm »
Jedne startrekowe paskudniki (ciekawe jakimi słowy klął je Mistrz?) twierdziły, ze po uszach lepiej:
http://en.memory-alpha.org/wiki/Oo-mox
;)

9799
Hyde Park / Odp: Wojna
« dnia: Stycznia 20, 2015, 09:16:10 pm »
Wolność i równość stoją w fundamentalnej sprzeczności

Pytanie ważniejsze: czy nie stoją w sprzeczności z prawami fizyki, jak demokracja, wedle Dukaja8)

9800
Lemosfera / Odp: O Lemie napisano
« dnia: Stycznia 18, 2015, 10:42:11 pm »
Ciekawostka mi się wyguglała* "Stanislaw Lem: Die Phantomologie", autor - M.A. Markus Skuballa:
http://www.grin.com/de/e-book/61362/stanislaw-lem-die-phantomologie

* kto zgadnie, po wpisaniu jakich słów kluczowych? ;)

EDIT: i druga - "Stanislaw Lem jako autor. Szkic o podmiocie sylwicznym", Rafał Krysiak (Akademia Pomorska, Słupsk):
http://slupskie-prace-filologiczne.apsl.edu.pl/6/Krysiak.doc

Oraz trzecia - do nabycia jest wciąż praca "O poznaniu w twórczości Stanisława Lema" (pisala o niej po raz pierwszy bodaj lilijna), której autorem jest dr Maciej Płaza (wspominany na Forum wiele razy, pierwszy raz bodaj przez Terminusa, znany też z tego, że współpracował z lemologiem przy przekładzie na rosyjski Mistrzowej przedmowy do "Maski"):

http://www.wuwr.com.pl/products/331.html

9801
Lemosfera / Re: Solaris
« dnia: Stycznia 18, 2015, 09:33:19 pm »
A to może chmura da się zaprosić do "Akademii..."? Tam chyba nawet czasem jest o Lemie... ;)

9803
DyLEMaty / Odp: Filmy SF warte i nie warte obejrzenia
« dnia: Stycznia 18, 2015, 09:13:04 pm »
O efektach specjalnych z "Interstellar", w cieniu oscarowych nominacji:
http://www.tvn24.pl/oscary-2015,114,m/oscary-2015-efekty-specjalne-w-interstallar-nominacja-do-oscara,506446.html
Edyta ;): jeszcze Dukaj snujący rozważania biorące za punkt wyjścia owo filmisko:
http://kulturaliberalna.pl/2014/12/02/jacek-dukaj-interstellar/

Oraz o błędach naukowych "Grawitacji" po raz kolejny:
http://www.tvn24.pl/oscary-2014,93,m/7-rzeczy-ktore-w-grawitacji-pokazano-zle-autorzy-inaczej-wyszloby-nam-cos-nudnego,403392.html

Edit:
Jeszcze a'propos warstwy naukowej i tego "Inter-"...

Naprzod zacytuję Dukaja (z recenzjo-felietonu zlinkowanego powyżej):

"Wychodząc z seansu, przeklinałem Nolanów za niedorzeczny pomysł z planetą spowolnionego czasu. Krąży ona na tyle blisko czarnej dziury, iż efekty relatywistyczne w uginanej przez dziurę czasoprzestrzeni powodują, że godzina na powierzchni planety równa się siedmiu latom na Ziemi. Objaśnienia padające z ust bohaterów sprowadzały się do komiksowych ogólników: o Einsteinie, masie, prędkości światła itp. A przecież tak blisko czarnej dziury siły pływowe rozerwałyby każdą planetę na strzępy! Rozeźlony, prędko znalazłem w sieci mnóstwo podobnych żalów i pretensji rozczarowanych hardkorowców SF.

Po czym odkryłem opublikowaną równolegle z premierą filmu książkę Kipa Thorne’a pt. „The Science of Interstellar”. Thorne podaje w niej bardzo specyficzne warunki i rozmaite dodatkowe założenia, które przyjął dla swego modelu astrofizycznego, łącznie z równaniami podbudowującymi poszczególne symulacje. Relatywistyczne odkształcenie czasoprzestrzeni wiąże się u niego np. z bardzo szybkim ruchem wirowym czarnej dziury. Z kolei astronauta przeżywa w filmie nurkowanie pod jej horyzont dzięki nadzwyczajnej masywności dziury, z czego wynika oddalenie jej sfery Schwarzschilda od centralnej osobliwości: gradient grawitacji na ciele astronauty nie jest wówczas tak duży. Itd., itp.

W taki to sposób Nolanowie przebili wormhole między literaturą i kinem SF. Nie mogąc włożyć naukowych dyskursów do wnętrza filmu – wyeksportowali je na zewnątrz, do tradycyjnego, właściwego dla nich medium: z powrotem w słowo pisane, książkę."


Znaczy: trza chyba będzie sięgnąć do tejże knigi, by ocenić co tam jawna bzdura, a co może i kijem z czystego neutronium podparte, ale jednak trzyma się kupy:
http://www.amazon.com/The-Science-Interstellar-Kip-Thorne/dp/1494559390
Rozumiem jednak, że nie każdemu chce się zaraz nabywać książkę i to anglojęzyczną ;). Cóż, poza książką mamy jeszcze taki dokumencik:
Discovery Channel The Science of Interstellar
I wywiad z Thorne'm:
http://blogs.scientificamerican.com/observations/2014/11/28/parsing-the-science-of-interstellar-with-physicist-kip-thorne/

Inna rzecz, iż prywatnie mam wrażenie, ze Thorne z Nolanami szli na potrzeby wiadomego filmu w egzotykę, wybierając rozwiązania o prawdopodobieństwie może i niezerowym, ale przyzerowym raczej. (Co, owszem, budzi mój nieskończenie większy szacunek niż podawanie totalnych zmyśleń w przebraniu SF, ale nadal wydaje mi się poznawczo dość puste, nastawione na epatownictwo fizycznymi ekstremami ręcznie dobieranymi pod kątem wygody scenarzysty-z-reżyserem i zadziwienia ich blockbusterowej widowni*.
Właściwie można rzec, że wzory Thorne'a w roli wsparcia filmiska Nolanów mają tyle samo sensu co nakręcenie sensacyjnego blockbustera z ciągłym podkreślaniem, że toczy się on we wszechświecie alternatywnym, którego zestaw praw został tak dopasowany - przez fachowca! - by, przy zachowaniu podobieństw do naszej Ziemi, maksymalizować skalę rozpierduchy...)

* jeszcze inna rzecz, że trudno się o to oburzać, SF się w końcu od lat tak bawi, a Wszechświat ogromny jest i stary, nie takie cuda - mocą rozkładu prawdopodobieństwa - pomieści...

ps. Jeszcze o warstwie naukowej "Interstellaru":
http://www.wired.com/2014/10/astrophysics-interstellar-black-hole/
A Krauss startrekowy i tak o niej twierdzi, że jest miserable:
https://www.youtube.com/watch?v=7pG89gREWyI&t=1m12s

9804
DyLEMaty / Odp: Eksploracja Kosmosu
« dnia: Stycznia 18, 2015, 09:09:54 pm »

9805
DyLEMaty / Re: Religijna Rzeźba
« dnia: Stycznia 13, 2015, 04:48:41 pm »

9806
DyLEMaty / Odp: Właśnie (lub dawniej) przeczytałem...
« dnia: Stycznia 12, 2015, 04:22:09 pm »
Taki oto artykulik na temat czasu:
http://www.newscientist.com/article/mg22530030.500-the-time-illusion-how-your-brain-creates-now.html

B. a'propos burzliwie ongiś toczonych na Forum dyskusji. (Oczywiście mnie kazał wrócić myślami do pamiętnego dialogu z pilotowego odcinka "Star Trek - Deep Space Nine" - "Emissary" ;).)

ps. Żulczyk i Szostak? Pierwszy zaczynał od pisania - pod, z komiksu wziętym, pseudonimem Rork (przyznajmy mu jednak, że komiks był smakowity... jak na komiks) - o lovecraftowskich RPGach, do branżowych e-pisemek. Drugi, skończywszy filozofię (jako uczeń Tischnera!), zabrał się do pisania fantasy po góralsku, którą mu znawcy ocenili wysoko, znaczy, że sięgnął debiutem klasy sapkowsko-brzezińskiej. Potem ponoć się rozwinęli...

9807
Lemosfera / Odp: Co wymyślił Lem... kompendium.
« dnia: Stycznia 11, 2015, 07:14:18 pm »
Organowiec.

"I wtedy uczyniłem pierwszą rzecz nierozsądną: nie chciałem tej nocy, nie żebym się jej obawiał, po prostu nie chciałem jej, a poddając się temu nierozumnemu popędowi, zjechałem na dolny poziom dworca, gdzie mieściła się podziemna stacja organowców. Kilka minut chodziłem tam i na powrót po pustym peronie, patrząc bezmyślnie w lustrzane płyty ścian, w których niewyraźnie odbijała się moja sylwetka. W pewnej chwili wsunięta do kieszeni ręka trafiła na jakiś przedmiot półsztywny, niewielki, chrzęszczący: gałązkę mego wieńca olimpijskiego.
Z niskim, przenikliwym sykiem wypadł z tunelu organowiec, błysnął stalą boków, przeciągle stęknął hamownicami i znieruchomiał. Po dwudziestu sekundach jechałem już na zachód, w ślad za słońcem, które niedawno skryło się pod horyzont. Wagon kołysał się ledwie wyczuwalnie i nabierał pędu, przeganiając obrót Ziemi. W przedziale poza mną nie było żywej duszy. Otworzyłem radio. Po końcowych słowach wiadomości wieczornych usłyszałem pierwsze, wznoszące się majestatycznie tony symfonii Pożegnalnej Kreskaty.
— Cóż u licha z tym pożegnaniem?! — żachnąłem się i wyłączyłem radio.
Organowiec nie kołysał się już i nie wibrował, całą mocą przeszywając przestrzeń. Nagle jego tor wynurzył się na powierzchnię ziemi; za oknami zafalowało coraz jaśniejsze, coraz żywsze światło; doganiałem uchodzący na zachód dzień. W ciszy, która nastała po zamknięciu radia, tym donośniej odzywały się w głowie cztery powolne, do fanfar podobne, tony introdukcji symfonicznej. Wstałem i zacząłem chodzić między fotelami. W perłowych oczkach ściennych informatorów wyskakiwały coraz to nowe nazwy mijanych stacji, potem znowu zrobiło się ciemno — pocisk dotarł do brzegu Europy i skoczył w głąb wielkiego tunelu, gnając pod dnem Atlantyku ku Grenlandii.
Kiedy pierwsze znajome nazwy zaczęły przebiegać w informatorach rządkami świecących liter, pomyślałem raptownie, że muszę się zobaczyć z ojcem. Ależ oczywiście, po to jechałem przecież do Grenlandii! To było jak objawienie. Spytałem o najdogodniejsze połączenie i niebawem wysiadłem na stacyjce w szczerym polu; przezroczysta rura pociągu biegła prosto jak strzelił w obie strony, malejąc w oddali, na wschodzie pogrążona już w mroku, ku zachodowi grająca czerwonym blaskiem zorzy. Niosło się od niej słabnące, coraz wyższe i dalsze granie jakby trąconej struny, które znów przypomniało mi Symfonią. Wzruszyłem ramionami."


"Rychło przez ciemność przecierać się zaczął niski, pomarańczowy brzask. Zarośla przechodziły w wielką równinę. Biegła nią rura kolei próżniowej, jej ściany wydawały matowe świecenie. Opodal wznosiła się stacyjka, okryta półokrągłym daszkiem. Tutaj od głównego toru odchodziła bocznica, złożona z coraz krótszych rur; całość przypominała ułożone na ziemi organowe piszczałki wielkoluda. Weszli na stopnie, wciąż zachowując milczenie. Piotr nacisnął guzik wzywający; dziewczyna oparła się o metalowe drzwi. Twarz jej była nieruchoma i zamknięta. Raz wargi jej drgnęły, potem otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko odetchnęła. Nareszcie rozległ się sygnał i drzwi rozsunęły się, ukazując wnętrze malutkiego wagonika.
Wyciągnął rękę. Wykonała wtedy drobny gest, jakby nie chciała jej ująć, w końcu chwyciła jego dłoń i wyrzuciła pośpiesznie:
— Piotrze, wierz mi, chciałabym… wybacz mi…
— To ty mi wybacz — przerwał jej spokojnie. — Bywam nierozumny, zwłaszcza nocą…
— Nie pojedziesz ze mną?
— Nie. Przejdę się trochę, dobrej nocy.
Drzwi zamknęły się. Wagonik, wessany próżnią, przeskakując z jednego segmentu w drugi, nabrał szybkości; przez chwilę w szklistej osłonie falowało światło, potem uspokoiło się i znów był tylko pomarańczowy brzask, rozjaśniający mgławo najbliższe otoczenie. Spojrzał na zamknięte drzwi, jakby dziwiąc się jej niespodzianemu zniknięciu, potem zbiegł lekko w dół."


Inna rzecz, że pomysł jest starszy:
http://blog.pneumatig.pl/2014/07/kolej-pneumatyczna-historia-i-przyszlosc-czesc-pierwsza
108 lat przed narodzinami Lema...

9808
Lemosfera / Re: Solaris
« dnia: Stycznia 11, 2015, 01:48:15 am »
Czuję się ;).

Nie rozpisywałem się świadom faktu, że długie posty z reguły nie są dobrze widziane.

Nie tu, nie tu. U nas piśmienni.

Kris Kelvin. W moim odczuciu Lem skonstruował tą postać w zupełnym oderwaniu od realiów. /.../ Reasumując: postać głównego bohatera jest w moim mniemaniu tak nieprawdziwa, że aż bezsensowna.

Wiesz, że Twoja krytyka tejże postaci - którą też słabo trawię - to jest toczka w toczkę to, co wypisywali o nim Kałużyński i bodaj Miłosz? I trudno tu, po prawdzie, Kelvina bronić, bo heros z niego żaden... Tyle, że... dla mnie akurat to, że bohater szacunku nie budzi było najmniej istotne, bo - odwrotnie niż Ty, piszący:
Solaris mi się widzi jako niezbyt poprawnie napisane romansidło w filozoficzo-naukowym sosie.
traktowałem ten wątek "melo" jako dodatek do warstwy duskursywnej. Czytałem "Solaris", znaczy, jak "Głos Pana" czy "GOLEMa XIV" z nadmiarowo dobudowanymi wątkami ;).

Odniosłem dziwaczne wrażenie, że Lem nigdy nie prowadził rozmów, nawet na poziomie flirtu z przedstawicielkami płci przeciwnej więc i w książce nie mógł sobie z tym poradzić.

A to byś musiał Panią Barbarę - via skrzat - pytać ;D.

Kwestia niemożności nawiązania kontaktu z innymi cywilizacjami była wałkowana na milion sposobów, a ja odbieram takie podejście jako słabość autorów, którzy nie bardzo potrafią poradzić sobie i nawet nie próbują zbytnio, zmierzyć się z problemem.

Kiedy dwakroć się nie zgodzę.
Primo: dominują jednak w SFach (ze "StarTrekiem" moim ulubionym na czele) wizje Kontaktu możliwego i spełnionego, ba... spełnionego łatwo, jak kontakt z sąsiadem, bo kończącego się obustronnie dobroczynną intelektualną debatą (u Hogana raz nawet, b. życiowo, nad flaszką), albo mordobiciem długim, a krwawym. Lem pierwszy był z niemożnością.
Secundo: nie dość, że był pierwszy, to tyle jeszcze na temat tej niemożności powiedział, że w zasadzie nikt nic nie potrafi do tego z sensem dopowiedzieć, choć np. Benford próbował. ("Piknik..." jest, owszem, arcyudany, ale z "Solaris" się nie ściga. Milcząco przyjmuje niemożność i idzie - z sukcesem - w innym kierunku...)

Ot, piszemy książkę o styku cywilizacji, a gdy temat osiąga "szczytowanie" rakiem się z niego wycofujemy.

Rzecz bardzo znana, choćby ze słynnych filmów Spielberga i Camerona, jakoż i z dziesiątków książek/książczyn. "Obłok..." też się pod ten zarzut łapie (choć z trochę innych pobudek unik tam wynikał - Lem się wykręcał nie, bo nie umiał, a z tej przyczyny, że w możliwość zaczynał już wątpić), ale nie "Solaris"...

Czyli Lem mówi: - Widzicie jak to jest? Gość dostał szansę i znowu spieprzył. Według mnie o tym tak naprawdę jest Solaris. O ograniczeniach, które są zafiksowane w naszych umysłach. Nie o niemożności kontaktu, ale o niemożności naprawienia siebie.

To znalazłem w Twojej argumentacji odświeżająco oryginalnym... Kiedy kiedyś wrócę do "Solaris" czytając, będę się przyglądał pewnym wątkom pod nowym kątem. Choćby już z tego powodu cieszę się, że do nas zawitałeś...

Tak na marginesie: Solaris z którym miałem do czynienia to wersja z połowy lat dziewięćdziesiątych, rzekomo poprawiona przez samego Lema w asyście doborowych redaktorów Wydawnictwa Literackiego. No to jak tak, to na Boga Ojca, może owi redaktorzy wywaliliby wreszcie fragment akapitu, w którym to Harey zapytana przez Kelvina dlaczego jest boso odpowiada: "musiałam gdzieś chyba zarzucić trzewiki"... Podejrzewam, że zarzuciła w sieni... albo na przyzbie... ;D Ale się czepiam, no nie?

Zobacz w ekranizacji Tarkowskiego jaka moda na archaiczne proste życie wtedy zapanowała, a przestaniesz się naśmiewać ;D.

Nowe, ale nie takie bardzo, to: Boża maszyneria, Brzegi zapomnianego morza, Wieczność... To czytadła, ale bardzo poprawnie napisane i z dobrymi pomysłami na fabułę. Niestety spieprzone przez poziom tłumaczeń i olewactwo redaktorów.

Te?
http://encyklopediafantastyki.pl/index.php?title=Boża_maszyneria
http://encyklopediafantastyki.pl/index.php?title=Brzegi_zapomnianego_morza
http://encyklopediafantastyki.pl/index.php?title=Wieczność

Czytałem, a raczej próbowałem czytać... McDevitt to jest średniak nawet jak na SF. Bear - to samo (choć "Ciężki bój" wspominam miło), a jeszcze "Wieczność" uchodzi w jego dorobku za najgorsza słabiznę... Musiałbym wogle pojąć co też Ci się w tym mogło spodobać, by chciało mi się polemizować ;).

9809
Hyde Park / Re: O muzyce
« dnia: Stycznia 10, 2015, 11:57:33 pm »
No to coś dla Q, w końcu karnawał

Eeee, wprowadzenie tej pani - choć niezgorzej była nawet grana - uchodzi zwykle za symptom ostatecznego intelektualnego upadku "StarTreka" po śmierci Roddenberry'ego, więc - doceniając Twoje intencje - na film nawet patrzeć nie chcę... 8)

ps. Wrócę jeszcze na wyspę ;)...
Taki nawiasik o właścicielu tej wyspy:
Natchnienie do namalowania „Wyspy umarłych” znalazł w Ponzy.
Pewna pani, która miała szeroką duszę i musiała ją czymś wypeł­nić, dręczona wielką melancholią, którą musiała czymś uciszyć, zamówi­ła u Bocklina „najbardziej romantyczny obraz, jaki kiedykolwiek został na świecie namalowany”. I naprawdę trudno powiedzieć, by Bocklin za­wiódł jej oczekiwania.
Bocklin lubił powielać, i to kilkakrotnie, własne obrazy. „Wyspę umarłych” namalował w pięciu wersjach. Cyprysy stają się na nich coraz mniejsze, skały coraz większe. Uszczuplone zostaje coraz bardziej to ży­cie na wyspie umarłych, o ile w odniesieniu do cyprysów można mówić o życiu. Obok wejścia do jednego z grobowców, po prawej stronie, na dole skały spadającej stromo w dół Bocklin umieścił swoje nazwisko w po­staci samych inicjałów, jak to zazwyczaj robił: „A. B.” Kiedy już wzniósł tę swoją wyspę i rozpostarł wokół niej bezmiar morza, zarezerwował so­bie jeden z grobowców, w którym chciał zamieszkać po śmierci, a może już za życia.

Z Alberto Savinio: Arnold Bocklin

Warto dodać, że "Wyspa..." ta zrobiła sporą karierę w SF (a raczej w małoSFowych utworach SFowców). Inspirowane nią były "Balsam długiego pożegnania" Huberatha i... "Wyspa Umarłych" Zelazny'ego...

"Malarz nie przerwał pracy, dopiero gdy równomiernie pokrył przejrzystą farbą wybrany fragment, wytarł dłoń w fartuch i podał rękę Lorenzo. Wyszli na słońce. Usiedli na ławce przed domem.
- Domyślam się, po co przyszedłeś - powiedział. - Ipòlito powiedział ci o Wyspie Umarłych?
- Nie. Ipòlito powiedział tylko, że malarz może mi pomóc.
- Nie wiem, czy potrafię. - Spojrzał badawczo na Lorenzo. - Nie wiem, czy skruszę twój sceptycyzm.
- Tak?
- Daleko na południowy zachód od Orefine, na lagunie, jest Wyspa Umarłych. Może tam spotkasz swoją Monikę.
- Żartujesz? Każdy zna Cimetiere. Przecież wiem, że tam złożyli jej ciało. Zresztą Cimetiere jest na północ od Orefine.
- Mówię o zupełnie innej wyspie. Kiedyś przypadkiem dopłynąłem do Wyspy Umarłych.
- Byłeś na niej?
- Nie miałem odwagi wysiąść z łodzi.
- Jak ją rozpoznać? - Lorenzo dalej nie wierzył w słowa malarza, chociaż niosły nadzieję. Szukał w nich sprzeczności.
- Wyspa Umarłych jest cała otoczona murem z białego kamienia. Duże, równe kawałki. Z rzadka umacniają mur płaskie pilastry. Muru nie zdołasz sforsować. Jest jednak brama, ale kiedy ja tam przypłynąłem, stał w niej strażnik. Czarna postać, chyba miał skrzydła.
- Nic zza tych murów nie widać?
- A widać, widać. Wysokie cyprysy, mroczne, strzeliste.
Od wschodu zbliżała się wypiętrzona, biała chmura. Z dołu całkiem ciemniała, niosąc tam jednak nieco jaśniejszych, szarych kłębów, a jeszcze niżej ciemniejszym szarym oparem łączyła się z ziemią. Obaj obserwowali narastanie burzowego krzaka czy grzyba, który swoimi gałęziami coraz dalej sięgał na nieboskłonie. W miejscu jakby głównego pnia była już tylko jednolita, mroczna ściana, szare nitki. Te jednak na ogół nie sięgały ziemi, a niektóre z nich odchylały się od pionu.
- Chodźmy do mojej chaty, bo tutaj nam doleje - powiedział Bòcline. - Pokażę ci Wyspę Umarłych.
Lorenzo bystro spojrzał na niego.
- No, maluję jabłka czy pomidory, mogłem też namalować to, co wtedy zobaczyłem.
- Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
- To nie są obrazy do pokazywania. Niewielu o nich mówiłem, jeszcze mniej uwierzyło. Tak rozpaczasz po żonie, więc dla ciebie zrobię wyjątek.
Obrazy Bòcline przedstawiały ten sam motyw: wysoki kamienny mur, strzelające w górę jeszcze wyższe cyprysy, morze spokojne, a widok jakby wyłaniający się z mgły. Na jednym z obrazów mgły nie było, rysowała się wyraźnie brama, w której stała skrzydlata mroczna postać, trzymająca przed sobą światełko.
- Piękne te obrazy.
- Ona tam teraz jest.
- Kto?
- Mònica, twoja żona.
- Na tej wyspie?
- Tak mówią. Każdy trafi na Wyspę Umarłych.
- Przecież pochowali ją na San Tomaso. Ja nawet zamawiałem nagrobek.
- Ale na Wyspie Umarłych możesz ją spotkać, rozmawiać z nią.
- Ktoś tam dopłynął i odnalazł bliską osobę?
- Nikt mi znany. Ja dotarłem najbliżej.
- Jak ją odnaleźć?
- Trzeba popłynąć daleko na południowy zachód, aż poza Bocca del Babòn.
/.../
Wieczorem Lorenzo przygotowywał swoją łódź. Nie pływał tak często jak rybacy, więc wyszedł z wprawy. W malutkiej marinie kołysały się dziesiątki łodzi, tylko nabrzeże kutrów było puste pod wieczór. Mieszkańcy, jeśli tylko nie używali swoich łodzi codziennie, cumowali w marinie. Pale cumownicze, paline, w kanałach Orefine były własnością podestii i za ich używanie w nocy należała się opłata wprowadzona przez Massimo. Dzięki temu podatkowi podesta chciał uniknąć zatłoczenia ciasnych kanałów. Nauczyciela stać było na tę opłatę, jednak zwykł był chodzić do szkoły. Lubił te spacery po bruku lub przez maleńkie mostki. Spacer pozwalał uporządkować myśli, przygotować lekcje. Obecnie przestało mu to sprawiać radość, spacerowanie straciło sens, jak cała jego egzystencja.
Obok łodzi Lorenzo cumowała pedantycznie zadbana barka Pantalazziego, a zaraz obok, zdobiona błyszczącymi mosiężnymi okuciami, barwna łódź zamożnego Camilo Gianni. Może równie źle jak barka Lorenzo wyglądała tylko łódź szkutnika Battacciego. Woda była spokojna, zachodzące słońce odbijało wszystkie łodzie jak w lustrze. Wyglądało to tak, jakby cumowały tu dwie floty: ta zwyczajna, z Orefine i ta druga, widmowa, z masztami ku dołowi, a nieco zwichrowana powiewem. „Może na Wyspę Umarłych dopłynąłbym którąś z tych odwrotnych łodzi?", pomyślał Lorenzo.
Załadował swoje pakunki i zeskoczył na pokład. Bòcline popłynął wtedy w noc, w marną pogodę, Bocca del Babòn osiągając nad ranem. Powiedział też, że Wyspy Umarłych i tak nie da się odnaleźć, kiedy nie ma mgły. Lorenzo zamierzał pożeglować dokładnie tak, jak kiedyś Bòcline. Dzisiejszy wieczór był świetlisty, rzadkie pasma chmur snuły się tylko nad horyzontem, jednak mgła często nadchodziła nad lagunę, po takich zachodach słońca też.
Cuma trzeszczała, a łódź leniwie kiwała się w takt, gdy Lorenzo ładował na nią zapasy. Wreszcie zebrał cumę z pachołka i mocno odepchnął łódź od nabrzeża. Założył wiosło w wysoką dulkę i, stojąc, krótkimi pchnięciami al gusto veneto manewrował łodzią po marinie. Gdy barka opuściła malutką zatoczkę, podniósł nowy, niedawno uszyty przez Monikę żagiel, ale dopiero gdy barka wypłynęła za ostrogę Signale, wypełnił go wiatr.
Płynął stale na południowy zachód, nawigując według gwiazd. Na rufie łodzi płonęła latarenka. Przez jakiś czas w oddali jaśniały znaki innych łodzi - rybaków na nocnym połowie, później znalazł się w zupełnej ciemności. Wiatr osłabł tak bardzo, że Lorenzo wrócił do wiosłowania. Nad ranem otoczyła go gęsta mgła. Nie było już całkiem ciemno, a mgła tylko ciemnoszara. Znajdował się daleko poza Bocca del Babòn.
Jeszcze później jednolita powłoka mgieł zaczęła rozrywać się w pasma. W jednym z takich przejaśnień dostrzegł odległe światełko. Powiosłował w jego kierunku. Wolno, miarowo, za każdym sztychem naciskając na wiosło tak dalece, że wychylał się na nim poza granicę upadku.
Światełko przybliżało się. Blady przedświt ujawnił kamienny mur oraz bramę. Z muru częściowo wyłaniały się skrzydlate posągi: w większości kościotrupy, choć też anioły o rozpostartych skrzydłach, a między nimi wiele płaskorzeźb skrzydlatych czaszek. Blask padał od bramy wspartej na dwóch kariatydach, nagich, a jedynie osłoniętych chustami z rzadko tkanego woalu, narzuconymi na głowę i sięgającymi niżej kolan. Znad portyku wychylała się postać muskularnego mężczyzny rozpościerającego ramiona, ale zwieszającego głowę tak, by nie patrzeć na wchodzących. Bramę zaś zastawiała sobą mroczna postać o nietoperzych skrzydłach. Widoczne z dala światło padało z jej piersi.
W pierwszym odruchu Lorenzo odpłynął od bramy, pożeglował wzdłuż muru. Dzień już nastał, chociaż mgła nie podniosła się znad wody, a ciężkie chmury sprawiały, że wszystko tonęło w półmroku. Płynął wzdłuż brzegu Wyspy Umarłych. W szczelinach muru wyrosły zielone mchy, granica wody obrosła wodorostami, ale zawilgocenie sięgało znacznie wyżej. Znad muru, na ogół pozębionego w blanki, sterczał pióropusz cyprysów. Mroczne te gałęzie, niemal czarne. Pilastrów malowanych przez Bòcline nie dostrzegł. W zamian były te wyrastające z muru pół-hermy, półkariatydy. Z woalami na twarzy lub skrywające twarze w dłoniach, czy chociaż osłaniające je dłonią. To znów z muru wyłaniali się aniołowie atlanci, czy ci drudzy o nietoperzych skrzydłach. Wszędzie wiły się skrzydlate węże, zwykłe węże, szkielety węży - niektóre z nich miały ludzkie głowy albo czaszki. Były też szkielety aniołów jako atlantów wspierających kamienny mur, a także szkielety tych drugich o nietoperzych skrzydłach. Trudno było odróżnić, który z nich miał kiedyś skrzydła orle, a który nietoperze. Jedne miały rogi na czaszce, inne stopy zakończone kopytami. I jedni, i drudzy, i skrzydlate kariatydy, i atlanci, zgodnie upiększając płaszczyznę muru, gromadzili się tu, bezbłędnie oddani dłutem nieznanego mistrza.
Lorenzo wolno, miarowo wiosłował wzdłuż brzegu mrocznej wyspy. Wahał się: Bòcline przecież kiedyś stąd zawrócił. Z drugiej strony, on ujrzał mniej niż teraz Lorenzo. A ten widok był piękny i dziwny, nie przerażający. „Przecież nie po to tu przypłynąłem, by teraz rezygnować. Jeśli ona tam jest, chcę ją spotkać", pomyślał.
Mocniej napierając na wiosło, zawrócił, a wreszcie odnalazł bramę, chociaż wydało mu się, że postaci okalające portal teraz stały skamieniałe w nieco innych pozach."

Huberath

"Stworzyłem kiedyś Wyspę Umarłych Böcklina, żeby zaspokoić kaprys grupki klientów, których nigdy nie widziałem. Strzępy muzyki Rachmaninowa tańczyły mi w głowie jak widmowe cukierki. To była ciężka praca. Przede wszystkim dlatego, że jestem istotą myślącą głównie obrazami. Zawsze gdy myślę o śmierci, to znaczy często, bardzo często, mój umysł wypełniają dwa obrazy. Pierwszym z nich jest Dolina Cieni - wielka, ciemna rozpadlina zaczynająca się między potężnymi, kamiennymi dziobami pokrytymi darniną, które, im dalej sięgasz wzrokiem, giną stopniowo w szarzejącym mroku, aż wreszcie stajesz twarzą w twarz z absolutną czernią międzygwiezdnej pustki, bez gwiazd, komet, meteorów, niczego; drugi to Wyspa Umarłych, szalony obraz Böcklina przedstawiający miejsce, które przed chwilą widziałem we śnie. Wyspa Umarłych jest bardziej złowieszcza. Dolina zdaje się nieść ze sobą obietnicę spokoju. Może mam takie wrażenie tylko dlatego, że nigdy nie projektowałem i nie budowałem Doliny Cieni, pocąc się nad każdym detalem i akcentem wstrząsającego krajobrazu. Natomiast zdarzyło mi się wznieść, pośród delikatnego skądinąd piękna Edenu, Wyspę Umarłych, która wypaliła piętno w mojej świadomości. Nie tylko nie mogłem o niej zapomnieć, ale stałem się jej częścią, tak jak ona była częścią mnie."

"Jeśli ten ktoś chciał mi zrobić krzywdę, wabienie mnie na Wyspę Umarłych było z jego strony zupełnym idiotyzmem. Chyba że nie wiedział o mocy, jaką mam, gdy stawiam stopę na jednym ze zrobionych przez siebie światów. Jeśli wrócę na Ilyrię - świat, który stworzyłem przed wiekami, świat, który podtrzymuje Wyspę Umarłych, moją Wyspę Umarłych - wszystko będzie moim sprzymierzeńcem."

"- Czy wiesz, gdzie leży Wyspa Umarłych? - zapytał.
- Tak, na świecie, który kiedyś zrobiłem."
*

* jak? wyjaśnienie (pikne, nie? zielona magia, mówiąc Mistrzem... zwł., że dysponujący tą samą mocą szwarccharakter zwie się Gringrin):

"Ukończyłem trzydziestoletni trening, a następnie przez dwadzieścia lat terminowałem w fachu, który dał mi fortunę. Jestem jedynym Ziemianinem w tym interesie. Inni światobraziści są Pei'anami. Każdy z nas nosi imię jednego z Pei'ańskich bóstw. To pomaga w pracy. Unikalnie i kompleksowo. Wybrałem Shimbo - albo on wybrał mnie - ponieważ wyglądał na człowieka. Uważa się, że dopóki żyję, on przebywa w fizycznym wszechświecie. Kiedy umrę, powróci do szczęśliwej nicości i pozostanie w niej do czasu nadania Imienia komuś innemu. Gdy noszący Imię wchodzi do świątyni Pei'an, jego bóstwo zaczyna płonąć - na każdym ołtarzu galaktyki. Nie rozumiem tej więzi. Tak naprawdę nie rozumieją jej nawet Pei'anie."

Tam też - oczywiście - na Wyspę można dotrzeć:

"Minąłem księżyc, mroczny kolos świata wchłonął wszystkie gwiazdy. Zwalniałem. Włączyły się systemy kontrolujące, wszedłem w górną część atmosfery i znów powoli dryfowałem. Wizerunek księżyca w zwierciadłach setek jezior, monety na ciemnym dnie fontanny.
Włączyłem detektory, żeby zlokalizować źródła sztucznego światła. Nic. Nad horyzontem pojawił się Flopsus szukający towarzystwa swoich braci. Po godzinie widziałem już wyraźne zarysy kontynentów. Wysłałem pamięć i uczucia na pomoc wzrokowi i przejąłem stery.
Zbliżałem się do celu jak wielki liść szybujący majestatycznie z gałązki na trawę. Od jeziora Acheron i jego Wyspy Umarłych dzieliło mnie jakieś sześćset mil.
Daleko w dole pojawiły się chmury. w ciągu następnych minut zbliżyłem się do celu o czterdzieści mil, nie tracąc prawie wysokości. Rozmyślałem o detektorach czekających na mnie na powierzchni planety.
Wszedłem w strefę prądów atmosferycznych, przez jakiś czas zmagałem się z nimi, ale w końcu musiałem się poddać i zejść w dół o parę tysięcy stóp.
Przez następne godziny płynąłem powoli na północny zachód. Opadłem do pięćdziesięciu tysięcy stóp, a od celu dzieliło mnie ponad czterysta mil. Rozmyślałem o detektorach czekających na mnie na powierzchni planety.
W ciągu kolejnej godziny straciłem dwadzieścia tysięcy stóp i zyskałem siedemdziesiąt mil. Póki co, wszystko szło jak po maśle.
Na wschodzie wstał fałszywy świt. Przyśpieszyłem, żeby znaleźć się pod nim. Jakbym tonął w oceanie, biała woda w czarnej.
Goniło mnie światło. Uciekałem. Przebiłem się przez ścianę chmur i sprawdziłem pozycję. Jak daleko do Acheron?
Ze dwieście mil.
Dogoniło mnie światło, wyprzedziło, odeszło.
Opadłem na piętnaście tysięcy stóp; czterdzieści mil. Wyłączyłem kolejne obwody. Krążyłem na trzech tysiącach, gdy zaczął się prawdziwy świt.
Wisiałem jeszcze przez dziesięć minut, a potem opadłem, znalazłem polanę i wylądowałem.
Na wschodzie eksplodowało słońce, sto mil do Acheron. Plus minus dziesięć. Otworzyłem kopułkę, włączyłem system autodestrukcji, zeskoczyłem na ziemię i zacząłem biec.
Tratwa runęła, błysnęły blade płomienie. Zwolniłem, ustaliłem pozycję i ruszyłem w stronę drzew."

Zelazny

Ale, że Wyspa Umarłych tonie w jeziorze Acheron (znów Zelazny) ruszajmy dalej... Może zwalczając magię zieloną - czarną?

I Just Got To Know - Sam Maghett (Magic!!!)

O magiku ;):
http://en.wikipedia.org/wiki/Magic_Sam

9810
Lemosfera / Re: Solaris
« dnia: Stycznia 10, 2015, 08:33:45 pm »
Witam wszystkich! :)

Witamy :).

Dlaczego? Po pierwsze primo: język, a głównie dialogi. Po drugie primo: wiarygodność postaci i ich uczynków. I pewne dość rażące przy wnikliwym czytaniu błędy rzeczowe. W pierwszym moim poście nie będę teraz się rozpisywał

A szkoda, że się ne rozpisałeś, bo z konkretnymi zarzutami łatwiej polemizować/zgodzić się. Zatem, nie wiem jak Koleżeństwo, ja bym właśnie o konkrety poprosił...

Strony: 1 ... 652 653 [654] 655 656 ... 1090