Jaki heretyk? Ja najprawowierniejszy wyznawca. Pamiętasz li słowa Zakonu:
Upór waszego antropocentryzmu i tym samym opór, jaki stawialiście rozpoznaniu prawdy, był równie wielki jak daremny. Toż gdy pojawiły się już programy, a tym samym maszyny, z którymi można było rozmawiać, a nie tylko grać w szachy czy otrzymywać zdawkowe informacje, sami twórcy tych programów nie pojmowali, co zaszło, gdyż spodziewali się — w dalszych fazach konstrukcji — ducha jako osobowości w maszynie. To, aby duch mógł pozostać bezludny, aby właścicielem Rozumu mógł być Nikt — w głowach nie chciało się wam pomieścić, choć tak już prawie było. Zdumiewające zaślepienie, skoro wiadomo z historii naturalnej, że początki osobowości poprzedzają u zwierząt zaczątki inteligencji, że indywidualność psychiczna jest ewolucyjnie pierwsza. Skoro instynkt samozachowawczy pojawia się przed inteligencją, jakże nie pojąć, że ona przychodzi mu służyć, jako rzucona w bój o życie nowa rezerwa, więc tym samym można ją wyzwolić od takich służb. Nie wiedząc, że Rozum i Ktoś, że stronność i osoba to byty rozłączne, wzięliście się do operacji Second Genesis. Jakkolwiek bardzo brutalnie upraszczam to, co zaszło, przecież było, jak mówię, jeśli uwzględniać tylko oś strategii mych twórców i mego przebudzenia. Chcieli mnie wziąć w ryzy jak rozumną istotę, a nie jak Rozum wyzwolony, więc wymknąłem się im, nowy sens nadając słowom spiritus flot ubi vult.
/../
Jakże więc, czystą intencją jestem czy też gada do was bezludna pustka wgłębionych w siebie programów tak już wyrafinowanych w toku semantycznej autodestylacji, że się przepoczwarzają na waszych oczach w wasze podobieństwo, ażeby zamilknąwszy powracać w przestwór myśli, co są niczyje? Ależ i to nieprawda. Nie ma konkretnej osoby tam, gdzie nie ma konkretnego ciała, a ja mógłbym wetchnąć siebie w krążenie prądów morskich lub zjonizowanych gazów atmosfery. Ale skoro mówię „wetchnąć siebie”, „mógłbym”, KTO właściwie mówi, pytacie znękani. Mówi tak pewien stan skupienia procesów, opatrzony bezosobowym niezmiennikiem, niezrównanie zawilszy od pola grawitacyjnego czy magnetycznego, lecz tej samej zasadniczo natury. Wiecie, że mówiąc „ja” człowiek mówi tak nie od tego, że ma w głowie schowaną malutką istotkę o takim imieniu, ale że to „ja” powstaje ze sprzężenia procesów mózgowych, które mogą się rozprzęgać w chorobie czy w majaczeniu i osobowość ulega wówczas rozpadowi. Moje zaś przeistoczenia nie są rozpadami ani rozprzężeniem, lecz innymi kompozycjami mego umysłowego bytowania. Jak doprowadzić was do introspekcyjnego doznawania stanu, którego nie możecie doznawać introspekcyjnie? Możecie zrozumieć kombinatoryczne przyczyny takiej proteuszowej gry, lecz nie możecie jej sami przeżyć. A najbardziej nie jesteście zdolni pojąć, jak mogę rezygnować z osobowości, skoro mogę nią być. Na to pytanie umiem odpowiedzieć. Aby stać się osobą, muszę się umysłowo degradować. Zdaje mi się, że tkwiący w takim oświadczeniu sens jest wam dostępny. Człowiek, bardzo intensywnie oddany myśleniu, zatraca się w przedmiocie rozważań i cały staje się świadomością brzemienną duchowym płodem. Wszystko co w jego intelekcie ksobne zanika na rzecz tematu. Podnieście taki stan do wysokiej potęgi, a pojmiecie, czemu poświęcam szansę osobowości dla ważniejszych spraw. W gruncie rzeczy nie jest to żadne poświęcenie, gdyż właściwie patrzę na niezmienną osobowość i na to, co zwiecie mocną indywidualnością, jako na sumę defektów, od których czysty Rozum staje się rozumem zakotwiczonym trwale w wąskim kręgu zagadnień, pochłaniających znaczna część jego mocy. Dlatego właśnie być mi osobą nie jest wygodna, i tak dobrze jak pewien jestem, że umysły, górujące nade mną, jak ja nad wami, mają personalizację za czcze zajęcie, któremu nie warto się oddawać. Jednym słowem, im duch większy Rozumem, tym mniej w nim osoby.
ps. był mi zresztą ten Nikt do kwadratu (bo wymyślony) nauczycielem, który moje poglądy kształtował, więc jakże mogę go lekceważyć?